POST BARDA
Kapłani na jego dywagacje o miłości niesionej przez inkwizytorów pokiwali tylko głowami, chociaż niektórzy mniej intensywnie niż reszta. Na jego wspomnienie o ukojeniu dopiero po śmierci, Kayleigh spojrzała smutno na Constantina. —
Tylko, jeśli sami się na to godzą. Takie zadręczani się za życia wynika z niedokończonych spraw duchowych i zapewniam, że w Bożylądzie lepiej nie będzie. Skądś wszakże biorą się wszelkie upiory i zjawy.
Na zewnątrz trwało istne oberwanie chmury i nawet woźnicy skryli się w końcu w środku, zabezpieczając wcześniej wozy przed przemoknięciem. W środku ogień rozpalony przez Inkwizytora wesoło buchał, będąc istnym kontrastem dla ponurej atmosfery w duszy Constantina. I być może, aby to przegnać, bądź natchniony przez klimat ulewy uderzającej o dach gospody, Constantin zadał poważne pytanie Magnie. Kobieta uśmiechnęła się łagodnie i komtur wręcz mógł wyczytać, że spodziewała się tego. Kayleigh nadstawiła z ciekawością ucha.
—
Technicznie to nie ja byłam tym szczęśliwcem, który dostąpił zaszczytu. Miałam jednak szansę być świadkiem takowego objawienia i cóż mogę rzec... to było niczym muśnięcie matczynej dłoni po zlęknionej twarzy. Łaskawa Pani, chociaż obdarowała swą uwagą Septo, dotknęła mojej duszy, pozwalając przez chwilę zaznać jej obecności, jej miłości do wszystkich istot, do troski, z którą patrzy na nasz plan. Szarpnęła mymi uczuciami, wyzwalając z nich wszystkie najwspanialsze doznania... tego nie da się nigdy w pełni przekazać. To trzeba poczuć — Constantin ujrzał łzy ściekające po twarzy kapłanki. Otarła je kciukiem, zaś Sabrina, druga z kapłanek, dotknęła z czułością jej ramienia. Kobieta z wdzięcznością spojrzała na nią i zamilkła, kontemplując.
Robiło się coraz później, więc przyszła także pora na sen dla Constantina. Ci wszyscy, którzy nie wartowali, zebrali się na górze, zaś kapłanów Tertius odeskortował do domu wójta, gdy tylko deszcz ustał. Pozostał jedynie dogorywający kominek, parę ściszonych szeptów i delikatne stukanie kropli ostałych na dachu po deszczu.
Kap, kap, kap...
Ktoś przemknął przed oczami Constantina, postać niewyraźnie zarysowana. Wstał, aby zobaczyć, kto zakłóca jego sen, ale gdy osobnik odwrócił w jego głowę, jego twarz była zamazanym obrazem niemożliwym do rozczytania. Powiedział coś w obcym dla niego języku, zaś gdy komtur mrugnął, przed jego oczami pojawiła się dantejska scena.
Ściany nieznanego mu budynku płonęły żywo, nieustraszenie, pożerając wszystko, co stanęło im na drodze. Ogień rozprzestrzeniał się po duszy mężczyzny, wypalając go doszczętnie, gdy spoglądał na własnych ludzi biegających w popłochu po pomieszczeniu. Każdy z nich miał imię i wyraźnie zarysowane oblicze, wykrzywione w agonalnym stanie. Niczym przerażone dzieci tarzali się po podłodze, próbując ugasić płomienie, które żywiły się ich nieczystymi duszami, chłonąc grzechy, wypalając je i zostawiając jedynie białe kości – jedyne, co było wystarczająco godne jego Pana.
Tup, tup, tup...
Przetarłszy oczy, na kolanach przed nim klęczeli kapłani, których zadaniem było zażegnanie klątwy. Topili się we własnej krwi, którą raz po razie wymiotowali, z ich oczu, uszu i nosów leciały nieskończone strużki zalewające pokój aż po kolana komtura. Posoka podnosiła swój poziom, zmuszając niewinnych ludzi do chwytania każdego cennego haustu powietrza. Jedna jedyna, Magna zaczęła czołgać się, dopóki nie uchwyciła się poły płaszcza zakonnika stojącego niewzruszenie w miejscu, spoglądając nań zalanymi juchą oczami i grzmiącym głosem mówiąc...
Dlaczego nam to zrobiłeś, Constantinie Holscherze?
Czyjaś dłoń wylądowała na ramieniu komtura, zmuszając go do odwrócenia się od rzezi, na którą pozwolił. Stojąc spokojnie, spoglądał nań w duszę Constantina Iskar Salztein, odbijając w swoich oczach boże płomienie.
Masz ich krew na rękach.
Dłonie, płaszcz, buty i twarz komtura pokryte były szkarłatem. W ustach odczuwał metaliczny posmak, gdy zorientował się, że to on na to pozwolił...
—
Proszę się obudzić, szybko, halo! — ktoś wytrząsnął z Constantina ten koszmar, ktoś natarczywie wstrząsający jego ramionami. Uchylając oczy, mógł się spodziewać kolejnego piekielnego obrazu i o ile był daleko od prawdy, to niezupełnie. Przed sobą miał przerażoną twarz jednego ze swoich żołnierzy, na której wykwitła ulga, gdy tylko ujrzał budzącego się dowódcę.
—
Nasze zapasy się palą.