Południowy trakt
1Południowy trakt, zwany nie inaczej z racji tego, że wiódł z Saran Dun na południe, ku Księstwu Ujścia — choć równie dobrze mógłby odwrotnie — nie cieszył się popularnością wśród podróżnych. Jak nie do końca było wiadomo, w którym kierunku rzeczywiście prowadził, tak i nie do końca dało się go nazywać traktem, porządnego traktu w niczym bowiem nie przypominał — wydeptana i wytarta przez ludzkie stopy oraz juczne zwierzęta ścieżka wiła się i zakręcała, jak meandry rzeki, zygzakując pomiędzy ścianami lasu, to niknąc, to znów wyłaniając się spod listowia oraz gęstego matecznika, oraz, przede wszystkim, grząskiego błota. Raz po raz urywała się, wydawałoby się, że na dobre, po czym znów się pojawiała za jakimś pagórkiem, kompletnie zmieniając kierunek. Niczym nie utwardzona, prowadziła tam, gdzie prowadziły ślady stóp, zwierząt i koleiny po nielicznych wozach, które ktoś odważył się ciągnąć przez błotniste bezdroża, by uniknąć tłumności głównych gościńców. Albo poborców myta.
Wędrując południowym traktem, prawda, że nie sposób było wpaść na kolumnę zbrojnych, utknąć, gdy rozkraczyła się jakaś karawana na czele lub gryf czy inne drapieżne bydlę obrało sobie drogę za żer i nie puszczało choćby jednego wozu. Nie sposób jednak było też, zazwyczaj, uświadczyć choćby żywej duszy, a gdy się już uświadczyło, to lepiej było dłoń mieć na rękojeści, łeb czujny na karku, a nogi szybkie w biegu. Kto unikał głównych gościńców i ryzykował pakowanie się w puszczę, w nieznane i niebezpieczne, ten nichybi miał ku temu powód. Nie wspominając o wszystkich paskudztwach, które poza szczerzeniem kłów z matecznika, lubiły niekiedy z niego wyleźć.
Nieprzejednany cień padał na drogę zarówno dniem i nocą, drzewa osłaniały niebo, tylko gdzieniegdzie rzednąc, by po chwili znów otoczyć podróżnych ciemnymi ścianami.
Zmierzchało. Tyle przynajmniej zdołał spostrzec wędrujący ścieżką ku południu Dobrogost, nim czarne sylwetki olch pochyliły się i zamknęły nad nim na dobre, czyniąc każdy kolejny krok jeszcze trudniej widocznym w powoli zapadającej ciemności. Powietrze było chłodne, rześkie, kłuło mężczyznę w nozdrza. Nie niosło żadnego charakterystycznego zapachu, tak jak między pniami olch nie wydawał się nieść żaden odgłos, nawet szelest — ptaki nie darły się w krzewach mirtu i berberysu, jak zwykły, nawet sowa nie hukała z góry na noc, nie szczekały lisy.
Cisza czaiła się najbardziej niepokojącym dźwiękiem, przerywana tylko cichymi krokami podróżnika, niemal bezgłośnymi — grunt był miękki po deszczu, wilgotny, uginał się pod stopami. I gdy już wydawało się, że bardziej niepokojąca być nie mogła, Dobrogosta dobiegł z oddali, z ciemności na wprost, głos. Nikły i niemożliwy do rozróżniony w słowach, za to nie do pomylenia z lisem czy sową. Głos niechybnie należał do człowieka i niechybnie przekrzykiwał się o coś z drugim oraz trzecim głosem, które po chwili do niego dołączyły.