Południowy trakt

151
POST POSTACI
Constantin
Rycerz szybko omiótł wzrokiem kobietę, starając się ocenić jej stan. Podróżne szaty elfki były w kilku miejscach rozdarte i przesiąknięte krwią, co stanowiło bardzo dobry znak. Ledwie wstrzymał wpełzający mu na usta uśmiech, gdy tylko zdał sobie sprawę, że jej ręka była złamana. Gdyby tylko pozwoliła podejść mu bliżej, powinien być w stanie z łatwością ją obezwładnić, nawet mimo swoich obrażeń. Myśl ta uspokajała nieco zakonnika, jednak bynajmniej na wiele mu się na razie nie zdawała. Był na jej łasce, choć nie zamierzał nijak dać tego po sobie poznać. Twarz jego stężała niczym kamienna maska, nie ostało się w nim nic poza fasadą i wściekłym spojrzeniem.

Drgnęła jej powieka. Holscher zmrużył lekko oczy, obawiając się, że źle ocenił kobietę. Elfka może i przestała recytować formułę zaklęcia, ale jeno ślepiec nie dostrzegłby strużek magicznej energii, przepływających, niby leniwie, między palcami jej sprawnej dłoni. Uśmieszek, który wykwitł po tym na jej twarzy, sprawił, że miał ochotę na nią splunąć. Był jednak za daleko. Taka wyższość na twarzy pokonanej przedstawicielki rasy, która straciła niemal wszystko właśnie przez takich jak on. Duma Wysokich Elfów była wypryskiem przeszłości, czasów dawno i słusznie minionych. W przeciwieństwie do wielu jego pobratymców nie uważał siebie za osobę uprzedzoną. Szczerze nie obchodziła go długość uszu osoby, z którą rozmawiał, tak długo, jak ta zachowywała należyte dekorum. Wszystko w świecie ma swoje miejsce.
Miejskie jej rasy było zaś w cieniu Keronu.


Choć odpowiedź elfki była pełna buty, to nie udało jej się ukryć strachu w głosie. Mimo groźby postąpił więc kolejny krok w jej stronę. Desperacko wyciągała w jego stronę rękę, jakby jej wątłe ramię mogło faktycznie powstrzymać rosłego rycerza. Czuł jej przerażenie i czerpał z niego siłę, niezachwianą pewność swojej wyższości.
- Wiesz dobrze, że te ziemie nie należą już do was. Straciliście jakiekolwiek okruchy wątpliwego poparcia, gdy zesłaliście na królestwo plagę. Nikt poza murami waszego miasta nie wierzy w waszą sprawę. - powiedział pewnie, ale zatrzymał się. Natarcie na dwóch polach, fizycznym i werbalnym, było zdecydowaną przesadą i mogło popchnąć ją do nierozsądnych działań.


Strach elfki zamienił się w przerażenie, gdy wspomniał o dotkliwej porażce jej towarzyszy. Gdy tylko dostrzegł je na kobiecej twarzy, wiedział, że miał ją w garści. Nie szedł więc dalej, spokojnie zatrzymawszy się w miejscu i mierząc ją wzrokiem. Zgodnie z oczekiwaniami zakonnika, stłumiła przygotowane wcześniej zaklęcie i wróciła do prób odwiązania swego wierzchowca od palu. Nic sobie nie robił z jej przepełnionego niechęcią spojrzenia. Sam gardził nią, jakby była najgorszym z padlinożerców, choć skrywał to sprawnie za maską obojętności.
- Nie potrzebuję broni, gdy mam za sobą bóstwo. - odrzekł spokojnie, z taką pewnością, że zdziwiłby nią samego siebie sprzed kilku tygodni. Nie mówił jednak nic więcej, powolnym krokiem podszedł do jednego z koni i zabrał się za odwiązywanie go od przydrożnego pala.


Ledwo zdążył sięgnąć ku więzom przytrzymującym jedną z klaczy, gdy elfka pisnęła wystraszona. Odruchowo uniósł wzrok i błyskawicznie zrozumiał jej niepokój. Spomiędzy zabudowań powoli wyłaniali się tajemniczy adwersarze, którzy najwidoczniej już ostatecznie rozprawili się z resztkami elfich niedobitków. Widział ich bronie, obuchy i siatki, przez co raz jeszcze przywiedli mu na myśl łowców niewolników... Czuł jednak, że kryło się za tym wszystkim coś znacznie mroczniejszego, czego jego zmęczony umysł nie mógł na razie w pełni pojąć. Byli zdecydowanie zbyt blisko, o czym doskonale świadczył fakt, iż z miejsca w którym stał, był w stanie dostrzec lśniące krwistą czerwienią oczy pajęczego jeźdźca. Piekielne plugawe pomioty...
- Nie ma czasu. Pojedziesz ze mną. - mruknął, szarpiąc się z więzami - Jeśli będą nas ścigać, zabij. Oni twoim nie okazali litości.
Obrazek

Południowy trakt

152
POST BARDA
Oczy istot wpatrzone były w szarpiące się sylwetki komtura i elfki, od niedawna odwiecznych wrogów, teraz współpracujące ze sobą w niedoli. Ciągle kryjąc się w cieniu, powoli zbliżali się, nadrabiając dystans, podczas gdy tamci szarpali się z więzami. Wierzchowiec i jego pan zaś bez problemu przeskoczyli między budynkami, szybko występując przed szereg. Wsiadający właśnie na konia Constantin i jego nowa towarzyszka, która ze stękiem gramoliła się na koński zad widział, że ten gigantyczny pająk delikatnie się różnił od poprzedniego - był smuklejszy i miał lśniące futro na odwłoku, błyskające metalicznymi kolorami. Niczym konie, najwyraźniej te wierzchowce miały swoje umaszczenia i rasy.

Widząc co się święci, trójka na nogach szybkim biegiem rzuciła się do przodu, ale nie było to wystarczające, by nie dość, że dogonić popędzonego teraz konia, to jeszcze strącić jego jeźdźców. Ci zaś ruszyli z kopyta - elfka siedząc z tyłu, za Constantinem i obejmując go tylko jedną ręką, wtulając mocno twarz w jego plecy. On, poobijany, bez broni, kolaborujący właśnie z wrogiem, zamiast stawić czoła nieznanemu zagrożeniu. W sercu poczuł ukłucie wstydu - być może było jego, być może nie; na pewno płomieniem obejmowało jego myśli, zagrzewając krew do walki, nawet pomimo braku jakichkolwiek broni.

W pościg w stanie był ruszyć tylko jeździec na pająku, co też natychmiast zrobił. Piekielna istota cofnęła się lekko do tyłu, po czym rozpędzając się, zaczęła skakać między budynkami, by na końcu z gracją zeskoczyć na ziemię, odbić się od niej, od okolicznego drzewa i kawałek dalej, znów na miękką glebę. Pająk następnie cichym krokiem zaczął przebierać wszystkimi odnóżami, pokroju tych kręcących się po kątach pomieszczeń bardzo szybko, skracając zaraz dystans między uciekinierami.

Zbliża się — pisnęła elfka, wskazując na obrzydliwe stworzenia, które były już o rzut kamieniem. Ich koń rżał i parskał pianą, ciągle poganiany przez kwitnące powoli łąki, na których widnokręgu znajdowały się mury Nowego Hollar — może nie będące alegorią bezpiecznej przystani, jednak w tym momencie będące lepszą perspektywą, niż to, co miał za plecami.

Szkoda tylko, że los chciał inaczej.

Wyrywająca się żądza krwi i odurzające uczucie wstydu ucieczki wypełniało Constantina do tego stopnia, że nie potrafił myśleć o niczym innym, jak o walce. Być może to same ręce jego boga kierowały nim, ale w pewnym momencie przestał popędzać konia... albo to koń tak szybko się zmęczył? Było to jednak wystarczające, by pająk przebierający stawami zrównał się z Holscherem i elfką, dając lepsze spojrzenie na jeźdźca. Ten zaś wpatrywał się spokojnie w ich dwójkę swymi oczami lśniącymi szkarłatem i pozbawionymi tęczówek i źrenic. Jego skóra była niebieskawo-szara, a kaptur, który zsunął się kawałek do tyłu przez opór powietrza ukazał małe, elfie uszy i związane, brązowe włosy. Gdyby nie raczej krępa postura i oryginalne cechy wyglądu, przypominałby leśnego.

Jeździec spojrzał spokojnie na komtura, zanim wyciągnął dłoń i w biegu coś mrucząc. Jego dłoń została obleczona czerwonymi strużkami, a oczy zapłonęły mocniej... zaś szkapa Constantina dziko zarżała, zatrzymując się sztywno w pełnym galopie. Siła rozpędu spowodowała, że siedzący na przedzie Constantin i elfka po prostu przelecieli do przodu, lądując twardo na ziemi i turlając się po niej kilka metrów, zanim poobijani nie zatrzymali się.

Otrząsając się z szoku, czując bolące go ciągle żebra i ponowny smak krwi w ustach, Constantin ujrzał, jak elf sam się zatrzymuje i zeskakuje ze swojego pająka. Ich koń stał ciągle w miejscu, rżąc przeraźliwie. Leżąca kawałek przed Holscherem elfka stała się zaś pierwszym celem ich napastnika, który podszedł do niej, ciągle leżącej w trawie.
Spoiler:

Południowy trakt

153
POST POSTACI
Constantin
Gdyby rycerz miał choćby chwilę na przemyślenie całej tej sytuacji, to prawdopodobnie chłodna maska na chwilę zsunęłaby się z jego twarzy, wyparta przez rozbawiony uśmiech. On, komtur najświętszego Zakonu Sakira, który gotów był spalić do gołej ziemi zbuntowane miasto, a cały trakt wiodący odeń do stolicy upiększyć strykami, na których mieli zawisnąć magowie-apostaci, współpracował teraz z kobietą, którą uważał za swojego śmiertelnego wroga. Może ten potencjalny uśmiech przerodziłby się w ciężki, smutny śmiech, gdyby zdał sobie sprawę z kryjącej się w głębi jego umysłu myśli, ale to pole do niepotrzebnych dywagacji. Udało mu się wreszcie uporać z więzami i, zadziwiająco płynnym jak na jego stan ruchem, wskoczył na koński grzbiet. Słyszał za sobą stęknięcia gramolącej się na zad wierzchowca elfki, ale nie ofiarował jej żadnej pomocy, zbyt zajęty obserwowaniem przeskakującego między budynkami pajęczego jeźdźca, zupełnie jakby wierzył, że samym swoim spojrzeniem uda mu się zatrzymać czerwonooką postać.

Holscher spiął konia i strzelił lejcami, gdy tylko poczuł obejmujące go ramię. Skrajny idiotyzm, a może odległe widmo rycerskiego kodeksu, któremu nigdy nie musiał hołdować? Prawda była taka, że nieznajomi agresorzy intrygowali go na tyle, że na przekór instynktowi samozachowawczemu, patrzył wciąż na nich, próbując zrozumieć kim są i skąd przybywają. Pustka w umyśle Constantina doprowadzała go do szaleństwa. Miał się za człowieka wykształconego, oczytanego, a jednak nie miał bladego pojęcia, przed czym przychodziło mu uciekać. Co za wstyd!
I jeszcze ta przeklęta elfia czarodziejka, czepiająca się go jak zdesperowana kurtyzana z ulicy. Czemu wtulała twarz w jego plecy? Winna była patrzeć w stronę wspólnego wroga, gotowa razić go swoją zabójczą, bo jakże by inaczej, magią. Jej oczywista słabość sprawiała, że krew gotowała się w jego żyłach. Gotów był uderzyć ją tyłem głowy, zrzucić z konia i zostawić na pastwę krwiożerczej bandy… Ale nie robił tego. Kuląc się wewnątrz ze wstydu, plując na słabość własnego ciała, które przecież tak rwało się do boju, ruszył naprzód.


Wiedział, że pajęczy jeździec nie odpuści. Od samego początku nie oszczędzał więc wierzchowca, raz za razem trzaskając lejcami i stukając zwierzę po bokach ciężkimi, okutymi stalą butami. Niemożliwym było przecież, by przerośnięty pajęczak był w stanie dogonić sprawnego konia, prawda?
Piśnięcie elfki boleśnie strzaskało jego wyobrażenia. Wszystko w jej żałosnej istocie wołało o pomstę do nieba. Odkąd tylko ją zobaczył, raz tylko odezwała się z namiastką godności w głosie. I tacy jak oni śmią się uważać za lepszych? Wystraszone, zahukane i słabe istoty, żyjące snem o dawno minionej wielkości. Jej delikatne dłonie nigdy nie doświadczyły pewnie trudów uczciwej, fizycznej pracy, ciało było kruche jak filigranowa filiżanka. Obraz nędzy i rozpaczy, który w innych realiach mógłby sprawić, że poczułby się jak barbarzyńca i zapałał do niej jeszcze większą, jeszcze pełniejszą nienawiścią.
- A więc spopiel go, na Sakira, a nie piszczysz jak polna mysz. – sapnął, popędzając konia. Zwierzę ledwo już ciągnęło, rżało ciężko, a piana ciekła mu z pyska. Zakonnik odbił wcześniej na północ i ciągnął na przełaj, przez otaczające wieś pola.


Czuł jak krew pulsowała mu w skroni. Dłonie same chciały zaciskać się w pięści i rwały się do odległej wciąż twarzy pajęczego jeźdźca. Holscherowi wydawało się, że powinien zatłuc go gołymi rękami, że uciekając ze wsi z tą żałosną elfką staje się pośmiewiskiem, wypaczoną parodią sługi swojego Pana. Poczuł ukłucie wstydu tak nagłe i tak wszechogarniające, że było niemal fizycznym doświadczeniem. Lejce smętnie zawisły w jego uschłych nagle ramionach… A może nawet koń nie chciał prowadzić w dal jeźdźca, który zarzucił swą godność dla absurdalnego przecież instynktu przetrwania. Czyż nie pięknym i godnym było umierać za Sakira? Każda krew przelana w bitwie była wszak krwią dla Niego…
Pajęczy jeździec zrównał się z nimi, a jego spokojne spojrzenie sprawiło, że ramię Holschera, niczym agresywna żmija, pragnęło wystrzelić w stronę jasnej, jakby elfiej twarzy.
- Zabij go, do cholery, albo zaraz zginiem… – urwał nagle, gdy ich wierzchowiec zatrzymał się nagle, jakby napotkał na swej drodze ścianę. Mężczyzna wystrzelił z siodła, przeleciał nad końskim łbem i trzasnął w ziemię. Przeturlał się kilka metrów, nim w końcu stanął w miejscu, po raz kolejny boleśnie świadom swojej cielesności.


Znany metaliczny posmak w ustach, jeszcze bardziej rwące żebra… Niech szlag trafi dzisiejszy dzień i wszelką magyję. Constantin widział jak elf zatrzymuje się i zeskakuje ze swojego pająka, podczas gdy ich koń stał w miejscu i rżał, jakby go żywcem ze skóry obdzierali. Holscher spróbował podnieść się na nogi. Oceniał sprawność swojego ciała. Wiedział, że był w stanie przezwyciężyć ból, w końcu całe lata przeżywał istną katorgę na treningach, a także liczne, dotkliwe kary. Cierpienie stało się częścią jego istoty, nawet jeśli chciałby ten fakt zakopać głęboko w odmętach przeszłości. Wojna to ból i niewygoda, a on służył nikomu innemu jak jej krwawemu patronowi.
Elf ruszył w stronę leżącej na ziemi elfki. Ruszała się? Straciła przytomność?
- Zrób, co do ciebie należy, wiedźmo. Pozbądź się tego wynaturzenia. – powiedział głośno, postępując ciężko krok w stronę napastnika. Wiedział, że najprawdopodobniej nie znał ich języka. Może więc odwróci się w stronę Zakonnika i da tej żałosnej kobiecie szansę na choć częściowe odkupienie. Jeśli jednak zdechła podczas niefortunnego upadku… To sytuacja mogła być trudna.
Holscher był w stanie udać, że się poddaje. Chciał złączyć przed sobą ręce i postąpić kilka kroków w stronę bladego elfa, który widział przecież, że mężczyzna jest ranny i nieuzbrojony. Gdyby to paskudne wynaturzenie dopuściło go do siebie na odległość choćby i dwóch kroków, to Constantin postarałby się wybić do przodu i uderzyć mężczyznę w gardło. Gdyby udało mu się wykonać cios, to bez chwili zawahania kontynuowałby swoje małe, szaleńcze natarcie, starając się kopniakiem podciąć czerwonookiego i posłać go na ziemię, a później kopać i stąpać po jego głowie tak długo, aż nie przestanie się ruszać.
Obrazek

Południowy trakt

154
POST BARDA
Każda moneta ma dwie strony. Orłem było to, co widział Constantin – wroga, elfkę będącą na usługach Nowego Hollar, potencjalnie morderczynię i mistrzynię w magii. Reszką była strona, którą pokazywała ona; bezbronna, panikująca w sytuacji kryzysowej... wcale nie taka krwiożercza. I być może w normalnych okolicznościach można by pomyśleć, że część nie ma innego wyboru, że jest zbyt słaba, by powiedzieć "nie" i spróbować zacząć nowe życie. Oczywiście sama wizja tego była przerażająca, zważywszy na powszechną już niechęć do rasy Wysokich. Niektórzy mogli nawet nie widzieć życia innego ponad tego znienawidzonego przez ludzkość. Niektórzy mogli być nawet omamieni wizją, propagandą, która demonizowała Sakirowców... tak samo, jak oni demonizują Hollar. Być może właśnie ta elfka, która panicznie wtulała się w plecy Holschera, była jedną z takich ofiar... albo po prostu była tchórzem.

Koń, którego mięśnie gwałtownie zostały zatrzymane, zarżał przeraźliwie, gdy jego jeźdźcy przelatywali bezwładnie w powietrzu. Palący ogień połamanych żeber dawał się we znaki jeszcze bardziej, niż zwykle; oddech mężczyzny był teraz przerywany, każde westchnięcie stawało się trudnym zadaniem. W tym czasie elfka żałośnie wiła się na ziemi; nieprzyzwyczajona najwyraźniej do tak gwałtownych upadków, musiała być połamana w kilku miejscach – co szybko Holscher ujrzał, gdy podciągnęła się na jedynej zdrowej ręce o te kilka milimetrów. Połamane, powykręcane nogi i twarz brudna od pyłu, której poliki żłobiły kolejne łzy. Skupienie w takiej sytuacji było kluczowe i najwyraźniej dziewczyna nie potrafiła przezwyciężyć ból.

Elf spoglądał na nią, ale na dźwięk głosu Constantina uniósł głowę w jego stronę, zaintrygowany faktem, iż zakonnik nie został na ziemi. W jego krwistych oczach czaiła się czysta ciekawość, ale także iskra charakterystyczna przekupkom, które sprawdzały każdą monetę, które wyceniały towary. Odwrócił się plecami do kobiety, skupiając uwagę na mężczyźnie, który ostatnią deską ratunku postanowił skorzystać z fortelu i udać poddaństwo. Na krótką chwilę przez lico elfa przebiegło zawahanie i postąpił nawet krok do przodu, ale potrząsnął zaraz głową i zerknął na konia. Uniósł dłoń, po której tańczyły ciągle cienkie, szkarłatne nitki i wykonał niedbały gest, jakby odganiał muchę, mamrocząc coś do siebie pod nosem.

Constantin poczuł nagły ucisk w głowie, jakby niespodziewanie zawisł do góry nogami i krew napływała mu do mózgu. Poczuł zawroty głowy i gorąc; zachciało mu się także zwymiotować, chociaż nie był pewny, czy było czym. Nogi w sekundę stały się jak z waty i nawet gdyby chciał dobiec do tajemniczej istoty, nie mógł tego zrobić. Parność wokół niego zwiększyła się i na krótką chwilę ujrzał, jak jego rękawice żarzą się; szkarłatne nitki, które skakały po ciele Holschera, a którymi ewidentnie dyrygował elf, odbijały się od rumieniącej się zbroi, powodując delikatne ukłucie ulgi. Cokolwiek działo się z zakonnikiem, dwie siły mierzyły się właśnie ze sobą na powierzchni jego ubrań, bowiem mina agresora także to sugerowała.

Postąpił kilka kroków do przodu, do klęczącego Constantina, zirytowany otoczką ochronną, którą zbroja mężczyzny emitowała. Zanim jednak udało mu się znaleźć rozwiązanie na problem, ktoś krzyknął słabo, coś błysnęło i otoczyło elfa, który zataczając się, upadł, klnąc po elficku. W jednej sekundzie wszelka magia opuściła ciało Holschera, pozwalając mu odetchnąć z ulgą. Przed sobą ujrzał leżącą na wznak elfkę z wyciągniętą ręką, która właśnie opadała wraz z jej głową. Koń, który do tej pory także utrzymywany był przez magię elfa, zerwał się natychmiast do biegu, panicznie i na oślep gnając do przodu, o włos mijając mężczyznę. Pająk, nieprowadzony przez nikogo, przebrał kilkukrotnie odnóżami, oceniając sytuację, by po chwili z zawrotną prędkością czmychnąć gdzieś na bok; niebezpośrednio do wioski, ani nie na Holschera, tylko gdzieś dalej.

Elf oddychał, ale był nieprzytomny... podobnie do elfki. Otrząsnąwszy się zaś ze wstępnego szoku spowodowanego byciem pod wpływem magii, oglądając istotę, Constantinowi nie przychodziły zbytnio do głowy żadne wytłumaczenia, kim czy też czym mógł on być. Był niski, jego oczy, jak wcześniej zakonnik zauważył, były w pełni czerwone, a do tego miał spiczaste uszy i szarą skórę. Osobnik był więc elfem... niższym od Leśnego, bardziej krępym, owłosionym, przypominającym nieco krasnoluda. Jakby siedział pod ziemią, jak mroczne elfy, o których bajdurzenia i legendy słyszał Constantin za młodu. Tyle tylko, że nikt w mroczne elfy nie wierzył.

Południowy trakt

155
POST POSTACI
Constantin
Constantin leżał na ziemi, skupiając się na miarowym oddychaniu. Wdechy brał krótkie, gdyż jakikolwiek większy ruch klatki piersiowej wiązał się z rozpraszającą myśli falą bólu. Wiedział jednak, że, mimo wszystko, miał ogromne szczęście, gdyż upadki z konia w pełnym galopie nieczęsto kończyły się dobrze. Bogowie musieli nad nim czuwać, Sakir uśmiechał się z niebios do swojego czempiona. Czempiona, który leżał na środku pustego pola i walczył o każdy oddech, z ziemią klejącą się do rozbitych, zakrwawionych ust. Bez miecza u boku czuł się bezbronny jak dziecko, ale nie mogło to stanąć mu na przeszkodzie. Na niebiosa! Przebrnął przez skażone zepsuciem połacie Królewskiej Prowincji i stawił czoła potwornością, które broniły dostępu do źródła zarazy. Walczył ze swymi ludźmi do końca, nawet w chwili, gdy wszystko wydawało się walić, a nadzieja zamierała w najmężniejszych nawet sercach. Przeżył podróż do wymiaru Bogów, na własne, niegodne takiego zaszczytu oczy, widział... przerażające, ale i piękne pola, na których Sakir toczył swe nieskończone wojny. Nie podda się teraz.
Z ciężkim, bolesnym sapnięciem wsparł się na rękach i podniósł na klęczki. Uniósł wzrok, szukając spojrzeniem żałosnej czarodziejki. Jej niegodni wspomnienia patroni musieli ją dziś opuścić.
Holscher widział jej nienaturalnie wykrzywione nogi i pokrytą pyłem twarz. Łzy wyżłabiały w tej masce brudu kaniony, by spłynąć z urwiska jej podbródka i wsiąknąć w ziemię, znikając bez śladu. Musiał pogodzić się z myślą, że była, w rzeczy samej, bezużyteczna. Powinien był kopnąć ją w kręgosłup i zostawić na pastwę tych bestii, gdy uciekali ze wsi; może jako przynętą byłaby warta więcej.
Choć myśli jego, z wierzchu pełne były nienawiści i niechęci, a zaciśnięte w wąską kreskę usta i zmarszczone czoło bynajmniej nie wyrażały żadnych emocji, to gdzieś głęboko w środku żal mu było tej na wskroś miernej kobiety. Zdawała się być tu... nie na miejscu.


Podniósł się na równe nogi i z niemałym trudem spróbował zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. Sama jego twarz i ten chytry wyraz czerwonych oczu budziły w rycerzu odrazę. Schowawszy dumę do kieszeni, Holscher zgiął kark i wyciągnął przed siebie ręce, skrzyżowawszy dłonie. Było mu wstyd przez Panem, ale nic poza fortelem nie przychodziło mu teraz do głowy; czuł, że jakakolwiek forma aktywnego oporu skończyłaby się tragicznie.
Przez moment zdawało się, że istota połknęła przynętę. Postąpiła o krok w stronę komtura, który nawet nie drgnął, choć poczuł, jak serce zabiło mu mocniej.
Nie wiedział, co skłoniło mężczyznę do zmiany zdania. Może nawet poobijany, zakrwawiony i ledwo łapiący oddech sprawiał wrażenie groźnego, a może przez napastnika przemówiła zwykła przezorność?


Czuł się, jakby niewidzialna ręka chwyciła go za głowę, albo jakby zawisł do góry nogami, a krew spłynęła mu do mózgu. Constantin był oszołomiony, kręciło mu się w głowie, a temperatura jakby nagle się podniosła. Nie był w stanie, by stawić temu wszystkiemu jakikolwiek opór, choć zapewne nawet w pełni sił nijak miałby się do magii. Potężne nudności i narastające poczucie duchoty posłały Holschera z powrotem na kolana. Napinał mięśnie, starał się pobudzić krążenie w zdrętwiałych nagle nogach, ale były to działania desperackie i z góry skazane na porażkę. Uniósł drżące dłonie, z niemałym zdziwieniem zauważając, że żarzyły się dziwnym światłem. Metal zdawał się w jakiś sposób stawiać opór magii elfo-podobnej istoty. Czy to znów... On? Czyżby Pan naprawdę otoczył go swoją opieką?
Klęczał na brudnej ziemi, charczał ciężko, gdy z coraz większą desperacją nabierał gorącego powietrza, a oczy szkliły mu się ze wzruszenia.


Niechybnie straciłby niedługo przytomność, gdyż, mimo wszystko, każda chwila trwania w tym przedziwnym pojedynku, którego był jeno biernym obserwatorem, niemożebnie go męczyła. Wdech, wydech. Skupiał się na oddechu, choć powietrze dawało coraz mniej ulgi. Elf ruszył w końcu w jego stronę, najwyraźniej zirytowany nagłą, niespodziewaną przeszkodą, ale Holscher nijak nie mógł wstać i zwieńczyć swego dawnego planu. Wtem, stało się coś niesłychanego.
Plugawa wiedźma z Nowego Hollar w końcu się do czegoś przydała. Zaklęcie dopadło elfa, który zwalił się na ziemię, dukając coś w swym dziwnym języku. Constantin poczuł się wolny, resztki sił powróciły do jego styranego ciała, a powietrze raz jeszcze przynosiło ulgę.
Koń, wcześniej trzymany zaklęciem nieznajomego mężczyzny, wierzgnął agresywnie i pomknął w siną dal, o włos mijając lekko oszołomionego komtura. Pajęczy wierzchowiec bladolicego również umknął gdzieś na bok.
Wspaniale. Był na środku pola, z dwójką potencjalnych jeńców, bez żadnej broni, czy choćby konia, by móc wrócić do stolicy.


Holscher wstał i podszedł do istoty, która niemal sprowadziła nań zgubę. Bydlę żyło, choć było nieprzytomne. Czerwone oczy, niski wzrok, szara skóra i spiczaste uszy mężczyzny, przywodziły Constantinowi na myśl legendy o mrocznych elfach, których wysłuchał się za młodu, ale każdy, uczony, czy nie, wiedział, że historie te były tylko zwykłym bajdurzeniem...
Po raz pierwszy od dawna poczuł się niemal kompletnie bezradny. Nie miał ekwipunku, wierzchowca ani swoich ludzi. Wiedział jednak, że bezczynność była teraz jego największym wrogiem.
Jego wzrok szybko powędrował ku mrocznemu elfowi. Jeśli miał przy sobie jakąś torbę, bądź sakwę, to przetrząśnie ją szybko w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby go spętać. Może też trzymał przy sobie jakąś broń? Jeśli nie znajdzie niczego wartego uwagi, to podejdzie do nieprzytomnej kobiety. Jeśli jej szata spinana jest jakimś paskiem, sznurem, czy innym cholerstwem, to od biedy może się nadać.

Bladolicego bez wątpienia należało związać i połamać mu palce, ażeby władanie magyją plugawą znacząco mężowi utrudnić.

Kobieta była obrazem nędzy i rozpaczy. Nieprzytomna, połamana, Bogowie wiedzą w jak ciężkim stanie. Zasłużyła sobie na łaskę śmierci, ale w tej chwili nie mógł się na to zdobyć. Nie zadusi jej we śnie, jak jakiś barbarzyńca. Zresztą, widział w niej wciąż potencjalnie wartościowego jeńca, który mógł rzucić światło na obronność Nowego Hollar i nastroje w tym plugawym mieście... Była też osobą, która najprawdopodobniej przed chwilą uratowała mu życie, na skraju przytomności znalazłszy w sobie dość siły i jasności umysłu, by wykrzesać z siebie odrobinę magii. Doceniał to.
Gdzie umknął ten cholerny koń?
Obrazek

Południowy trakt

156
POST BARDA
Krępe ciało elfa leżało w szczerym polu; nieprzytomny, być może ogłuszony od siły zaklęcia, a być może ciągle nim objęty, nie stanowił teraz zagrożenia, jednak nie na długo, jak mógł mniemać komtur. Podnosząc się więc z klęczek i czując, jak jego kończyny mrowią od wczesnej niemożności, Constantin podszedł do osobnika. Ubrany był w wykonane z cienkiego materiału spodnie, koszulę i płaszcz – szczególnie ta druga była wyjątkowo cienka i zwiewna. Pod nią miał lekką kolczugę ewidentnie dopasowaną do jego rozmiarów. Wszystko miał spięte pasem, do którego miał przyczepione kilka fantów. Pierwsze, co rzuciło się w oczy komturowi, to krótki miecz, który jak na jego rozmiary był zbyt lekki, a rękojeść nawet była zbyt mała – ale sama klinga była ostra, a to musiało mu wystarczyć. Oprócz tego miał także pęk z kluczami i kiesę, w której znalazły się rzeczy, które w stu procentach rozpoznałby jakiś mag. Głównie były tam kryształki różnych kształtów i kolorów; w wysokim, oficerskim bucie zaś Holscher znalazł zamiast zwyczajowego ukrytego ostrza, jakiś rzeźbiony, niewielki... kijek z zaostrzonym końcem.

W mniejszej sakiewce znajdywały się jakieś suszone grzyby i bukłak z wodą, a także słoiczek czegoś, co przypominało krem. Oprócz samego pasa zaś średnio elf miał przy sobie coś, co mogło się przydać przy wiązaniu. Z drugiej strony elfka, obraz rozpaczy z połamanymi kończynami i zapewne nie tylko nimi, miała faktycznie na sobie przewiązki wykonane z ładnego sznurka, który mógł mężczyzna wykorzystać w obwiązaniu istoty.

Napastnik nawet nie drgnął, gdy pod butami dowódcy jego palce zostały zmiażdżone, a ręce wyginane pod dziwnym kątem w celu związania. Zakończywszy zaś oporządzanie jeńca, Holscher mógł zacząć rozglądać się za wierzchowcem, który wcześniej gdzieś mu zniknął. Będąc w raczej szczerym polu, w oddali ujrzał konia, który uciekł poprzednio, teraz zatrzymując się pod jakimś drzewkiem dobre 15 minut drogi z buta stąd... przy normalnym tempie. Constantin zaś był zmęczony, poobijany bardziej niż powinien i na dodatek słońce prażyło mu głowę. Nie tylko jemu, bowiem odsłonięta morda elfa zaczęła delikatnie iskrzyć się, a na szarej cerze pojawiać się pierwsze czerwone plamy świadczące o oparzeniu słonecznym. Temperatura nie była maksymalnie wysoka, ale najwyraźniej tajemniczy najeźdźca był mocno wrażliwy na słońce.

Gdzieś z boku komtur usłyszał jęk – to elfka przebudziła się z maligny i teraz, będąc przytomna, musiała mocno cierpieć.

Constantin zdał sobie sprawę, że nawet jeśli pójdzie i wróci po konia, to nie będzie w stanie zabrać obu jeńców ze sobą, nie wspominając o tym, że musi jeszcze utrzymać ich i siebie przy życiu. No chyba, że znajdzie jakieś nietuzinkowe rozwiązanie.

Południowy trakt

157
POST POSTACI
Constantin
Nieprzyjemne mrowienie członków nie przeszkodziło komturowi w zebraniu się z ziemi i zbliżeniu do nieznajomego, który niemal przyniósł mu zgubę. Serce ciężko waliło mu w piersi, w uszach szumiała krew, a dłonie same zaciskały się w pięści. Elfia apostatka z Nowego Hollar uratowała mu życie. Nieśmieszna farsa.
Z ciężkim sapnięciem przykucnął przy nieprzytomnym osobniku. Powieka zadrgała mu lekko, gdy kłujący ból w klatce piersiowej sprawił, że świat na chwilę zawirował. Zacisnął szczęki, dłonie wcisnąwszy w ziemię. Był cholernym żołnierzem, oddanym sługą boga wojny. W tej chwili, w tym życiu nie miał miejsca na słabość.
Wrócił wzrokiem do leżącego elfa. Szybko w oczy rzucił mu się krótki miecz przy jego pasie, który też bezzwłocznie sobie przywłaszczył. Broń była wręcz karykaturalnie mała, z rękojeścią nie mieszczącą się wygodnie w dłoni Holschera, ale jej obecność i tak go uspokajała. Nie był już zupełnie bezbronny. Kontynuował przeszukiwanie ciała, z irytacją stwierdzając, że nieprzytomny sukinsyn nie miał przy sobie żadnej liny, zaś jego ubrania były zadziwiająco cienkie. Porwał sakiewkę, przypiąwszy ją sobie do pasa, a dziwny kijek z buta elfa w pierwszym odruchu chciał złamać, biorąc go za jakiś rodzaj różdżki, ale po chwili namysłu schował go w wolnym miejscu. W Zakonie będą dywagować nad jego przeznaczeniem.


Rzucił okiem w stronę elfki. Cóż, w tym momencie z pewnością było jej obojętne, czy zerwie z niej jakąś przewiązkę, czy nie. W chwilę później bladolicy osobnik leżał mordą do ziemi z rękoma związanymi za plecami i palcami zgniecionymi na miazgę pod ciężkimi butami komtura. Mężczyzna obserwował swoje dzieło, zadowolony z poradzenia sobie chociaż z tą jedną sprawą. Zaraz zmrużył oczy i począł rozglądać się po okolicy, w poszukiwaniu tego piekielnego rumaka, który zostawił go w tym szczerym polu. Westchnął ciężko, gdy w końcu dostrzegł go pod jakimś drzewem, dobrych kilkanaście minut drogi od miejsca, w którym teraz stał. Kilka kropel potu spłynęło mu po twarzy.
Słońce nie zważało na nic, świecąc sobie w najlepsze. Ciemne, zakonne szaty stawały się w takich chwilach przekleństwem.
Zakasał rękawy, z zaciekawieniem przyglądając się czerwonym plamom na skórze obcego. No tak; bladolicy skurwysyn zapewne nie lubił słońca. Holscher domyślał się, że maść, którą znalazł w jednej z sakiewek mężczyzny służyła właśnie do przeciwdziałania bezlitosnym promieniom słońca, ale Sakir mu świadkiem, że nie miał zamiaru sukinsynowi w niczym pomagać. Przynajmniej dopóki skóra nie będzie tamtemu płatami schodziła z twarzy... Potrzebował go żywego.


Postąpił kilka pierwszych kroków w stronę odległego drzewa, gdy usłyszał cichy jęk. Stanął, zirytowany. Kobieta musiała niesamowicie cierpieć, potrafił to sobie wyobrazić. O wiele gorzej niż on przeżyła upadek z wierzchowca, prawdopodobnie łamiąc sobie kolejne kości. Jej nienaturalnie powyginane członki były świadectwem agonalnego stanu, w którym musiała się znajdować. Stanął nad elfką z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Sięgnął po miecz.
- Uratowałaś mi życie. - rzekł, patrząc jej w oczy. Szukał w nich człowieczeństwa, ale widział tylko ból, łzy. Cierpienie, jedna rzecz łącząca nas wszystkich. - Nie wiem, czy potrafię odpłacić się tym samym, wiedźmo. Zasłużyłaś sobie na łaskę szybkiej śmierci i ją mogę ci zapewnić. - przykucnął przy kobiecie, mierząc mieczem w jej serce.
- Jeśli jednak jesteś czegoś warta, jeśli jesteś gotowa cierpieć katusze w imię odkupienia tego... kruchego ciała. To pomogę ci. Zabiorę ze sobą do bezpiecznego miejsca. - do Zakonu. Zadbamy o ciebie. A później będziemy pytać. Tak długo, aż zapomnisz jak masz na imię.


Czy była w stanie wydobyć z siebie coś poza okrzykami bólu i pojękiwaniami? Nie wiedział, szukał odpowiedzi w jej oczach. Czuł, że nie będzie miała odwagi iść na spotkanie ze swoimi bogami. Wszyscy magowie to tchórze, walczący z tym, co naturalne i nieuniknione. Czemu ta miałaby być inna? Jeśli będzie próbowała trzymać się życia, to trzaśnie ją rękojeścią mieczyka w ciemię. Tylko tak na razie mógł ulżyć jej w bólu. Miał tylko nadzieję, że nie rozbije jej czaszki, bo znaczyłoby to, że czas jej potencjalnej rekonwalescencji jeszcze wzrośnie.
Po ostatecznym, bądź czasowym, rozwiązaniu kwestii elfiej, Constantin wstanie i pójdzie po wierzchowca. Kroki jego były ciężkie, a obite stalą rycerskie buty raz za razem tonęły w ziemi. Nic się go nie imało. Pot perlił mu się na czole i spływał po plecach, serce co chwila niepokojąco łupało w klatce piersiowej, gdy tylko źle stąpnął i nowa fala bólu przeszywała jego poobijane ciało. Szedł.
Pamiętaj o swojej misji.


Ostrożnie, z delikatnie uniesionymi dłońmi, podszedł do konia i poklepał go po pysku. Głaskał zwierzę, chcąc uspokoić je do końca.
- Sakirze, czy miałeś rację, gdy we mnie uwierzyłeś? - wdrapał się na siodło, ściągnął lejce, nakierował zwierzę w odpowiednią stronę i stuknął je bokami butów. Czas wciąż grał na jego niekorzyść.


Zeskoczył z rumaka, jeszcze nim pył zdążył opaść. Ciało zaprotestowało, ale nie słuchał już jego postękiwań. Kłujący ból stał się jego nowym towarzyszem.
Jeśli elfka wciąż żyła, to podniósł ją z ziemi, tak delikatnie, jak tylko potrafił i ułożył na koniu. Miał nadzieję, że nie spadnie. Nieznajomy miał okazać się bardziej problematyczny. W teorii nie miał dla niego miejsca. Czy w jukach konia elfki znajdzie się jakaś lina? Najchętniej obwiązałby uchwyt siodła, pociągnął sznur do dłoni nieznajomego i zwyczajnie targał jego ciało po ziemi. Starałby się nawet nie jechać zbyt szybko.
Gdyby jednak nic takiego nie znalazł, to należało szukać alternatyw. Płaszcz elfa? Krótki, kurwa mać.
Holscher był w stanie poświęcić i swój, choć obawiał się, że ten jest zbyt gruby, by nadawał się na prowizoryczną linę. Rozważał nawet zdarcie szaty z elfki; zdawała się być cienka, ale nie na tyle, by od razu się rozdarła. Cokolwiek to będzie, będzie musiało wytrzymać do chwili, gdy spotkają kogoś na trakcie. Tylko tyle i aż tyle...
Obrazek

Południowy trakt

158
POST BARDA
Elfia twarz była absolutnie nieprzypominająca tej sprzed kilkudziesięciu minut. Ba, ktoś mógłby rzec – była wręcz ludzka w swych opuchnięciach i sinikach, na razie czerwonych niczym wino. Oczywiście nie to było w tym wszystkim najgorsze. Doświadczony w boju Constantin wiedział, że przynajmniej część żeber zostało połamanych i tylko bogowie niech jej dopomogą, aby żadne nie przebiło niczego witalnego. Oprócz tego ewidentne złamania kończyn i poobijane całe ciało. W skrócie – szanse na jej przeżycie były niewielkie, o ile nikt szybko jej nie połata. To zaś mogło być problematyczne, bowiem nawet jeśli dotrze do Zakonu żywo, nikt raczej nie będzie chciał utrzymywać jej długo przy życiu.

Mimo świadomości swojego losu, zgodnie z podejrzeniami Holschera, elfka chwytała się każdej deski. Naturalnym... ludzkim była wola życia, szczególnie, gdy to jest długie. Paradoksalnie to właśnie ci najdłużej żyjący mogą mieć wiecznie coś więcej do zrobienia, do momentu, w którym w końcu zabraknie im czasu... a ta tutaj nie brzmiała na kogoś specjalnie starego. I dlatego też jęcząc i niezgrabnie się poruszając, kobieta wychrypiała jedno słabe słowo: — Życie.

I gdy ponownie przed jej oczami zapanowała ciemność przynosząca ulgę od bólu, komtur mógł zająć się swoimi sprawami. Dotarcie do konia oczywiście było karkołomne, jednak udało mu się to w końcu. Wierzchowiec po chwili oponowania dał się poprowadzić w stronę pola niedawnej walki, gdzie prychając i niespokojnie tupiąc kopytami, czekał aż mężczyzna go osiodła. Pierwsza oczywiście poszła czarodziejka, która lądując na zadzie, wymamrotała coś po elficku w swojej malignie. Drugi spiczastouchy pozostawał jednak zagwozdką. Rozwiązaniem okazały się jednak juki nieszczęsnej szkapy, w których znalazło się parę metrów liny, nieco delikatniejszej w budowie, ewidentnie wykonanej przez elfy. W ten sposób Holscher przywiązał brutalnie elfa do siodła i samemu nań wskakując, mógł ruszyć dalej.

Starając się ominąć jak najbardziej Nowe Hollar, siedlisko wszelakiego zła i paskudztwa w głowie Constantina, mężczyzna zmuszony był obrać mniej uczęszczany szlak. Jadąc powoli przez puste lasy, w których jedynie drobne zwierzęta dotrzymywały mu kroku. Na uboczu musiał on spędzić całą noc, za towarzystwo mając gorączkującą elfkę oraz tajemniczego nieznajomego, który nawet jeśli obudził się przed zachodem słońca, to nie dawał temu znać. Po zmierzchu, ciągle ciasno związany oraz wyglądający, jakby za długo się opalał, usiadł z dala od niewielkiego ogniska, wpatrując się w milczeniu w zakonnika. Rankiem mężczyzna wraz z jeńcami ruszył powoli dalej, ciągle nie spotykając żywej duszy.

Zakręcając nieco bardziej w stronę miasta czarnej magii, Constantin po jakimś czasie usłyszał w końcu w oddali tętent kopyt, co za tym idzie – żywe dusze. I bardzo szybko okazało się, kim one były. Gdy tylko konie i ich jeźdźcy zbliżyli się na bliższą odległość do nieszczęsnej trójki, wykrzyczane zostały rozkazy identyfikacji. Zdezelowany zakonnik tuż po chwili mógł się także zorientować, kim była trójka celująca do niego z łuków. Zwiadowcy... zakonu Sakira. Po krótkim przedstawieniu grupka przejęła balast w postaci elfów, z ciekawością zerkając na tego drugiego, który teraz wypluł z siebie kilka dodatkowych słów, zanim ktoś wsadził mu do ust knebel.

Przedstawiając się nazwiskiem i rangą, Holscher nie mógł przy tym nie zauważyć podejrzliwych znikąd min zwiadowców, którzy go eskortowali – ale zmęczenie, poobijane ciało, suche gardło i psychiczne wyczerpanie skutecznie odwiodły odeń wszystkie chęci dochodzenia, co jest nie tak. Grupa także była oszczędna w słowach, być może widząc wymęczonego zakonnika, być może nie chcąc czegoś palnąć przy elfach, jednak na podstawowe pytania odpowiadali. A mówili, że zabiorą jeńców i Constantina... do obozowiska pod Nowym Hollar, gdzie większość sił zakonnych zebrała się, ledwo odwilż przywitała północne tereny Keronu.

I tak po kolejnej jeździe, w trakcie której jedyne, o czym marzył komtur, była balia ciepłej wody i nawet najtwardszy siennik, ujrzał on w końcu dymy okalające wysokie mury elfickiego miasta oraz las namiotów... i mrówki, które wkrótce zamieniły się w ludzi krzątających się w każdą stronę. W chwili, gdy wjeżdżali między pierwsze szałasy, Constantina uderzył znajomy smród wojny – pot, szczochy i gówno, takie same jak w każdym obozie wojennym. A nad tym wszystkim – Nowe Hollar, czające się groźnie, niczym smok czyhający na rycerza.

Po krótkiej wędrówce, w trakcie której dwóch kompanów oderwało się od grupy, zaprowadzając pojmanych gdzie indziej, Holschera zaprowadzono pod inny namiot, gdzie kazano mu zaczekać. Minęła minuta, dwie, trzy i ktoś inny wyszedł ze środka, bez słowa przeprowadzając zakonnika dalej, do pustego miejsca, gdzie pozostawiono go na chwilę samego razem z rozklekotanym stołkiem i stolikiem. W trakcie całej tej wędrówki nie dało się nie zauważyć podejrzliwego spojrzenia kolejnych wielebnych mających z nim bezpośrednie czynienie.

Kwadrans później klapa namiotu uniosła się, a w niej stanął stosunkowo niski mężczyzna w cywilnym ubiorze. Na piersi miał emblematy Sakira sugerujące jasno jego przynależność... zaś za nim stało dwóch żołnierzy z dłońmi na mieczach. Trójka weszła do środka i dygnitarz przez chwilę przyglądał się Holscherowi, studiując jego twarz uważnie.

Constantin Holscher, zgadza się? — zapytał tonem ostrym, jakby przepytywał więźnia... pomimo tego, że nikt nie zabrał małego mieczyka wojownikowi. Skinął też zaraz głową i któryś z jego ochroniarzy postawił przed mężczyzną bukłak jak się okazało, wody oraz zawiniątko z pajdą chleba.

Południowy trakt

159
POST POSTACI
Constantin
Ciężar kolejnego dnia opadł na komtura w pełni, gdy w końcu udało mu się zająć jeńcami i wskoczył na siodło. Zmęczone, obolałe członki mrowiły bez ustanku, ale dopiero świadomość tego, co jeszcze przed nim, sprawiła, że przygarbił się, pochwyciwszy lejce.
Stracił wszystkich, którzy powierzyli mu swoje życia. Dzielni mężowie i czarodziejka wykazali się, co do jednego, bohaterstwem, godnym antycznych herosów. Nie poddali się, gdy same niebiosa zdawały się sypać im na głowy, trzymali szyk, gdy ich towarzysze byli rozrywani na strzępy przez potwory rodem z najgorszych koszmarów. Wkroczyli za nim w paszczę śmierci, zdeterminowani, by wyrwać z niej podupadające królestwo. Niech Sakir im będzie świadkiem, udało się. Ich poświęcenie zapisało się już na kartach historii. On musiał już tylko upewnić się, by rodziny, które straciły w tamten sądny dzień mężów i ojców, nie przymierały głodem.
A więc w drogę, gdyż przyszło mu żyć. Bez swojego miecza, bez tarczy, w poobijanej zbroi, niczym smutna karykatura rycerza, ruszył ku nadziei.


Samotna była to droga. Musiał przed sobą przyznać, że od wielu lat, dekad nawet, nie był tak kompletnie osamotniony. Wszyscy ci, do których mógł otworzyć usta, zginęli. Ileż wart jest dowódca bez swoich ludzi? Jak źle świadczy o nim to, że przeżył?
Zmęczony i przygnębiony postanowił zatrzymać się na noc na niewielkim leśnym rozwidleniu. Ostrożnie zdjął gorączkującą elfkę i ułożył ją opodal niewielkiego ogniska, które miało zapewnić im tu bezpieczeństwo. Po chwili namysłu odpiął swój futrzany płaszcz i okrył nim gasnącą powoli kobietę. Miernota martwa na nic mu się nie przyda.
Komtur usiadł na ziemi i wbił wzrok w tańczące płomienie. Wiedział, że elfka była wrogiem, śmieciem z Nowego Hollar, który równie dobrze już teraz mógłby cisnąć w ogień, ale jednak to ona uratowała mu życie. Chciał móc odpłacić się tym samym, nawet jeśli jej przyszłość w rękach Zakonu mogła nie rysować się w najjaśniejszych barwach. Nie każdy był tam równie postępowy, jak Holscher.
Wytrzymywał w milczeniu wzrok nieznajomej istoty. W najmniejszym stopniu nie obchodziły go lekkie oparzenia na jego bladej skórze. Dopiero gdy słońce schowało się za horyzont i ostali się w nocnym mroku, rozjaśnianym jedynie chwiejnym światłem ogniska, a powieki Constantina poczęły mu ciążyć, rycerz w końcu wstał i podszedł do jeńca. Zdzielił go w twarz.
- Spać. – warknął, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że najpewniej go nie zrozumiał.


Następny dzień miał okazać się przełomowy. Po paru godzinach powolnej jazdy, wreszcie usłyszał w oddali tętent kopyt. Początkowa radość szybko przerodziła się jednak w niepokój. Co jeśli to Hollarczycy? O Sakirze, jakiż byłby to smutny koniec tej przygody.
Na całe szczęście, trafił najlepiej, jak tylko mógł. Na jego zmęczonej, umorusanej pyłem twarzy wykwitło coś na kształt uśmiechu, gdy okazało się, że łuki, z których do niego mierzono, trzymane były przez zwiadowców z zakonu. Wychrypiał tylko kilka słów, gdy poproszono go o identyfikację. Czuł, że obchodzili się z nim bardzo podejrzliwie, ale niejako był w stanie to zrozumieć. Co komtur Zakonu Sakira miałby robić samotnie w środku lasu? Może i podzieliłby się swoją historią, spróbował jakkolwiek rozwiać ich wątpliwości, ale, niech Bogowie mu będą świadkami, marzył teraz tylko o odrobinie strawy i napoju… Oraz jakimkolwiek sienniku, na którym mógłby wreszcie złożyć obolałe członki i spróbować odpocząć.
- A więc wojna… – mruknął tylko, gdy powiedzieli mu, dokąd ich zabierają. Serce zabiło mu mocniej, ożywione niezdrową wręcz ekscytacją, na myśl o przelewaniu heretyckiej krwi. Obserwował reakcje swojego organizmu z lekkim niepokojem, świadom zmian, które w nim nastąpiły po kontakcie z demonem i wizycie w domenie Pana Wojny. Wciąż pozostawało jednak jedno, najważniejsze pytanie, którego bał się zadać. Jak długo go tu nie było?


Półprzytomny, ledwo rejestrował drogę do obozu. Przez pewien czas świat był dla niego jeno sugestią, ograniczony niemal wyłącznie do stukotu końskich kopyt. Odżył dopiero, gdy na horyzoncie wreszcie ukazało się morze namiotów. Błysk pojawił się w stalowych oczach rycerza, który wyprostował się dumnie, nie zważając już wcale na ból i zmęczenie.
Constantin Holscher, komtur przenajświętszego Zakonu Sakira wreszcie wracał do swojej domeny. Pobity, ale nie zwyciężony. Zbawca Keronu.


Dumnie przepływał przez błoto i smród; nieodłączne elementy każdego obozu, w którym stacjonowała armia.
- Zapewnijcie elfce dobrą opiekę medyczną. Może okazać się cennym nabytkiem. – wychrypiał za dwójką mężczyzn, którzy zabrali gdzieś jego jeńców.
Jego samego zaprowadzono pod jakiś namiot i kazano… Czekać. Westchnął, ale nie odezwał się ani słowem. Nie rozumiał rzucanych mu spojrzeń, ale zaczynały działać mu na nerwy. Był o krok od rzucenia się na kolejnego mijającego go wielebnego, gdy ktoś bez słowa wciągnął go do namiotu. Raz jeszcze zostawiono go samemu sobie, jedynie z rozklekotanym stołkiem i stolikiem.
Każda minuta oczekiwania doprowadzała go do pasji, którą skrzętnie ukrywał pod maską chłodnej obojętności, tak przecież pasującą do Zakonneog dygnitarza. Krew gotowała mu się w żyłach.
Chciał odpocząć. Zjeść coś, napić się i wreszcie odpocząć, chociaż tyle mu się należało po uratowaniu cholernego królestwa. A jednak traktowano go niemal jak obcego, jak szpiega!


Kwadrans czekał, nim do namiotu wreszcie wkroczyła trójka mężczyzn. Holscher zgrzytnął zębami, gdy dostrzegł ludzi z mieczami. Gdyby wzrok mógł zabijać, najpewniej któryś z nich zaraz padłby trupem. Poza lekkim drgnięciem kącika ust, Constantin utrzymał jednak fason.
- Z łaski Jego Ekscelencji, Wielkiego Mistrza, komtur Kruczego Fortu. Oddelegowany z ramienia Archibalda von Ortenberga i Jego Królewskiej Mości do położenia kresu pladze, trawiącej kerońskie ziemie. – chrypiał chłodno, niemal bez mrugnięcia okiem przeszywając wzrokiem dygnitarza.
- Tak, to ja. – skłonił się lekko, kurtuazyjnie, choć najchętniej rozbiłby sukinsynowi nos.
Skinieniem głowy podziękował za wodę i chleb. Z godnością, powoli odwinął pajdę chleba, choć ręce niemal trzęsły mu się z głodu.
Obrazek

Południowy trakt

160
POST BARDA
Nawet jeśli jego słowa o godnym potraktowaniu elfki do kogoś dotarły, żaden ze zwiadowców nie dał tego po sobie poznać. Po prostu bez słów odprowadzili zarówno ledwo przytomną kobietę, jak i jej tajemniczego kuzyna do namiotów, które Constantin wiedział, że odizolowane od reszty posłużą za salę tortur. Może gdyby oczy obcujących zeń wojowników nie były tak podejrzliwe, ktoś mógłby się go posłuchać. Teraz był jednak nieznajomym, który przywiózł nowe zabawki. Błędem byłoby myśleć, iż ostrouchą potraktują inaczej, niż zwykle.

Pod płachtą czekanie było nieznośne. Zewsząd dochodziły kolejne dźwięki, rozmowy, śmiechy i przekleństwa, czasami ktoś przechodził koło jego namiotu tak blisko, iż wydawałoby się, że zaraz tutaj wejdzie; życie obozu toczyło się jednak omijając szerokim łukiem brudnego, głodnego i zmęczonego człowieka, aż do chwili dotarcia trzech zakonników. Ci, będąc najwyraźniej gotowymi do obrony pismaka, stali, czujnie obserwując Holschera oraz jego dłonie, które szybko wylądowały na pajdzie chleba. Ten, chociaż nie był pierwszej jakości, teraz malował się niczym królewski posiłek... ale trzeba było utrzymać fason, zważywszy na to, że najwyraźniej mężczyźnie nie spodobała się ani trochę odpowiedź Constantina.

Słysząc jego zawiłą wypowiedź, dygnitarz zmarszczył brwi i zacisnął usta. Zakładając ręce na ręce, skinął głową na żołnierzy. Pierwszy z nich chwycił nadgarstki Constantina, wykręcając je zaraz i uniemożliwiając urwanie kawałka chleba. Drugi szybko podszedł i wyciągnął elfi mieczyk, którego ktoś zapomniał mu odebrać i prewencyjnie wyciągnął własną broń. Dopiero wtedy dygnitarz podszedł, spoglądając z góry na spętanego prowizorycznie zakonnika, patrząc na niego z obrzydzeniem.

Constantin Holscher poległ wraz ze swoim oddziałem ponad rok temu, oddając życie w zamian za uzdrowienie Keronu od plagi wiedźmy. Zapytam więc jeszcze raz demonie, jak się nazywasz? — jego głos był zimny, zarezerwowany dla jeńców... i pojmanych plugastw.

Południowy trakt

161
POST POSTACI
Constantin
Czekanie doprowadzało go do szaleństwa. Był nieludzko zmęczony i wciąż skołowany swoją niedawną wizytą w boskiej domenie. Przerażał go ciężar misji, którą obarczył go jego bóg, czy też jego posłaniec. Miał być orędownikiem sprawy, której nie pojmował, głosem rozsądku ostrzegającym przed zagrożeniem, przy którym wiedźma z Nowego Hollar i zastępy jej zagubionych zwolenników mieli być jeno pyłkiem na wietrze.
A teraz siedział w cholernym namiocie, niczym zwykły śmieć, i czekał, aż ktoś łaskawie sobie o nim przypomni. Gdy zaś wreszcie tak się stało, ostatkiem sił woli trzymał swe nerwy na wodzy, gotów rzucić się choćby i z gołymi rękoma na urzędnika, który wparował do środka ze zbrojną obstawą. Gdzie von Ortenberg? Gdzie ktokolwiek, kto miał jakiekolwiek znaczenie?
I jeszcze to pytanie, ten ton!
Dłonie rycerza same chciały zacisnąć się w pięści, ale napięcie załagodziła nieco rzucona mu pajda chleba. Przełknął ślinę, nim z namaszczeniem zaczął dobierać się do wypieku. Starał się być przy tym należycie wyprostowanym i nie nazbyt raptownym, choć głód wywracał go na drugą stronę.
Pierwszy kęs już prawie wylądował w jego spękanych ustach, gdy żołnierze pochwycili go za nadgarstki i brutalnie je wykręcili.
Smętny, biały miękisz wylądował na ziemi. Był to bodaj najsmutniejszy moment jakiego uświadczył od czasu powrotu z Bożylądu.


Holscher nie próbował się wyrywać, przymknął tylko oczy i powoli wypuścił powietrze. Wziął kilka głębokich wdechów. Zdawał sobie sprawę, że uratować go może jedynie spokój.
- Jak śmiesz patrzeć na mnie z góry, ty mierny pismaku?! Traktować m n i e jak bandytę?! – a jednak pękł. Cudem tylko powstrzymał się od splunięcia pod nogi tego bydlaka. Szarpnął się w jego stronę, ale żołnierze oczywiście utrzymali go w miejscu.
Kolejne słowa, które wypłynęły z ust mężczyzny, sprawiły, że Holscher na moment kompletnie zamarł, by zaraz wręcz osunąć się w uścisku strażników.
- Rok… O Sakirze… – wyszeptał, zamykając na moment oczy. Nie dziwota więc, że wszyscy patrzyli na niego jak na ducha, bądź gorzej jeszcze…
Demona.
- Wiesz, czy rodziny poległych żołnierzy otrzymały należną im kompensatę? – uniósł zmęczony wzrok na swego chwilowego oprawcę. Stalowe oczy komtura zmiękły na moment, sam mężczyzna zdawał się nie robić sobie zbyt wiele z określenia go mianem najgorszego z plugastw. Jego myśli krążyły wokół rodzin mężczyzn, którzy zawierzyli mu niegdyś swoje życia.
- Zasługują, by ich bliscy na pięć pokoleń zapomnieli o głodzie. Każdy jeden z nich był prawdziwym bohaterem. – westchnął ciężko, powoli wracając do dawnego fasonu. Wyprostował się, na ile to było możliwe.
- Jam jest ten, którego ciała nie było wśród poległych, ten, któremu zawierzyliście przyszłość Keronu. Nazywam się Constantin Holscher i wróciłem z Bożylądu, z domeny Ojca Pożogi, by wybawić was ode złego. – rzekł bez zająknięcia, patrząc prosto w oczy urzędnika. Stal spojrzenia komtura Kruczego Fortu byłaby w stanie zmrozić niejednego człowieka małej wiary. Nawet teraz, brudny i poobijany, z siwymi włosami spływającymi mu na twarz w tłustych strąkach, roztaczał wokół siebie trudną do opisania aurę autorytetu.
- Poślij po kogoś godnego mojego czasu. Gdzie von Ortenberg?
Obrazek

Południowy trakt

162
POST BARDA
Ani trochę urzędnik nie zamierzał pęknąć pod głosem Holschera, nawet jeśli ten był wyjątkowo władczy – nawet zbyt, zważywszy na rozgrzewający się wokół temperament. Mężczyzna był nieugięty, a przez jego lico nie przemknął nawet cień zwątpienia czy gniewu spowodowanego tym wybuchem. Szarpnięcie skutecznie powstrzymane przez żołdaków wywołało w nim jedynie drgnięcie, jakby gotów był odskoczyć do tyłu, gdyby ich więzień wyrwał się żelaznego uścisku.

Jego obawy okazały się jednak czcze, gdy tuż po szokujących wieściach Constantin osunął się w ramionach strażników. Z przymkniętymi oczami nie był w stanie zobaczyć, czy jego zmiana zachowania zmieniła cokolwiek w postawie pismaka, ale widzący i czujący rozluźnienie mięśni oprawcy sami nieco popuścili z wkładanej zeń siły. I dopiero gdy uniósł głowę, spoglądając na cywilnego sługę Sakira, zobaczył pobieżne zainteresowanie jego osobą. Być może pytanie o dobrobyt rodzin z Kruczego Fortu nieco zbił go z tropu, bo wpatrując się w bardziej rozluźnionego komtura, zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.

Z tego, co mi wiadomo, dopilnowano tego. Może i nie na pięć pokoleń wstecz, ale prawdopodobnie wypłacono im kilkakrotność żołdu — mruknął, ewidentnie oceniając całość osoby Constantina. Gdy ten mówił o swojej osobie oraz wspominał o braku ciała wśród poległych, na obliczu urzędnika widniała ewidentna konsternacja, która zniknęła wraz ze wspomnieniem o Bożylądzie. Powrócił wtedy grymas zwątpienia i niedowierzania, ale już brak obrzydzenia i strachu przed obecnością nielegalnego demona.

Jeśli faktycznie twierdzisz, że jesteś Constantinem Holscherem, pasowanym z woli Bożej na rycerza, komtura i dowódcę, nie będziesz miał oporów przed rutynowym obadaniem przez Inkwizycję — rzucił z przekąsem, kiwając głową na żołnierzy. Ci w końcu puścili mężczyznę, ale nie odstąpili go o krok. Część chleba, którym chciał się poczęstować mężczyzna, leżała smętnie na glebie, ale reszta nadal kusiła żołądek. Oczekując odpowiedzi od pojmanego, sam przesłuchiwany zauważył, jak zręcznie urzędnik ominął jego żądanie spotkania z Ortenbergiem, skupiając się na próbie, jaką mieli przeprowadzić ludzie z oddziału Inkwizycji.

Południowy trakt

163
POST POSTACI
Constantin
Constantin pokiwał powoli głową, marszcząc z lekka czoło. Nic sobie nie robił z oceniającego go spojrzenia urzędnika, który jeszcze rok temu mógłby zapewne co najwyżej przemknąć obok niego na korytarzu, spuszczając z należytą pokorą wzrok.
- To za mało. Ci ludzie oddali swoje życia za to, by Keron mógł przetrwać. Każdy jeden z nich własną piersią zasłaniał kapłanów podczas rytuału. – opuścił na chwilę wzrok, jakby szukając natchnienia w glebie, która przyjęła w swe brudne ramiona jego pajdę chleba – Będę musiał pomówić z Erhartem. – mruknął do siebie.
Trudno powiedzieć, czy to przez trudy podróży, doznane obrażenia, czy jego kontakt z boskim światem, ale jego umysł nie chciał w pełni do siebie dopuścić świadomości sytuacji, w jakiej się znalazł. Wszak niemożliwym było, by n a p r a w d ę brano go teraz za jakowe plugastwo. I choć chyba zdawał sobie sprawę z tego, jak mogły brzmieć jego pompatyczne słowa o wizycie w Bożylądzie, to nawet się nie zająknął, gdy je z siebie wyrzucał. Wciąż czuł się z lekka odrealniony, jakby wydarzenia z ostatnich dwóch dni były jeno snem, który miał się za moment skończyć… A jednocześnie obolałe ciało i rażąca suchość w ustach boleśnie trzymały go rzeczywistości.


Nie, nie będę. Nie mam niczego do ukrycia. – rzekł spokojnie, gdy żołnierze w końcu wypuścili go ze swego niedźwiedziego uścisku. Wyprostował się i wygładził swój ubiór. Nie patrzył nawet w stronę odebranego mu wcześniej oręża, nie miał wszak najmniejszego zamiaru stawiać oporu. Godność nie pozwalała mu na razie sięgnąć po kolejny kęs chleba, choć żołądek gotów był wywrócić mu się na drugą stronę.
- Gotów jestem nawet pójść tam samemu, zapewniam, że nie potrzebuję żadnej zachęty z waszej strony. Pierw jednak powtórzę moje pytanie, które tak sprawnie, bracie , pominąłeś… – wlał odrobinę jadu do tego słowa, a usta drgnęły mu lekko w zalążku czegoś, co zapewne mogłoby być pogardą – Gdzie jest von Ortenberg? Wnioskuję, że w obliczu tak historycznej ofensywy nie pozostał w stolicy. Nie wzgardziłbym też możliwością skreślenia szybkiego listu do kwatermistrza, pod którego pieczą pozostawiłem Kruczy Fort, gdyż… – przerwał.
Minął rok. Uznano go za poległego. Świat nie lubi pustki, zaś struktury Zakonne działają na tyle sprawnie, by stosunkowo szybko zapełnić wakat, który pozostał po nim w Kruczym Forcie. W oczach świata zakonnego był teraz… Nikim. I żadne insygnia na jego piersi tego nie zmienią. Serce zabiło mu mocniej, poczuł jak pulsuje mu skroń. Przed oczami miał mroczki, a w sobie gniew, jeśli nie panikę. Niemal całe swoje życie poświęcił mozolnej wspinaczce w kościelnej hierarchii, by teraz, po swym największym sukcesie, obudzić się jako duch? To wymagało sprostowania. Szybko.
- Nieważne, dostrzegłem pewien błąd w moim rozumowaniu. – westchnął, zachowując fason. Splótł ręce za sobą, jak to miał w zwyczaju. Zacisnął jedną z pięści najmocniej, jak mógł. Czuł jak paznokcie wbijają mu się w skórę. Uspokajał się.
Obrazek

Południowy trakt

164
POST BARDA
Stwierdzenie Constantina o niewystarczającej ilości wypłaconych środków rodzinom poległych spotkało się z parsknięciem dygnitarza, który jedynie pokręcił głową, komentując krótko, zanim przeszedł do kolejnych tematów: — Nie mi o tym decydować. — Mamrotanie do siebie o spotkaniu z komturem Saran Dun już nie skomentował, ale wyglądał, jakby był pod wrażeniem umiejętności i wiedzy istoty, która w jego umyśle przyjęła formę Holschera. Dopiero później zaczął się wahać, gdy rzewna reakcja więźnia złapała go za serce i zmąciła umysł. Gwoździem jego zwątpienia było poddanie się bez oporów próbie sporządzanej przez ramię Inkwizycji Zakonu – tak niezachwiana gotowość do tego pozwoliła w końcu stojącemu pismakowi opuścić gardę.

Nie jestem jasnowidzem. Może Ortenberg gdzieś tutaj jest, może nie — zdołał jedynie odwarknąć, poirytowany powtórzonym pytaniem; dla Constantina zaś było jasnym, iż miał faktycznie do czynienia z cywilem, który prawdopodobnie nie orientował się w każdej sprawie i każdym nazwisku przewijającym się po obozie. Odwracając się na pięcie, skinął na żołnierzy, rozkazując im zostać w środku, zaś sam ruszył do wyjścia, zatrzymując się tylko i odwracając przez ramię, gdy były komtur postanowił dorzucić coś jeszcze od siebie. Dygnitarz milczał, gdy jego więzień się zawahał, po czym uniósł brew na wspominkę o błędzie w rozumowaniu. Mamrocząc coś pod nosem, zostawił Constantina z towarzystwem, resztą chleba i wodą.

Jeśli ostatnim razem myślał on, iż nikt nie kwapił się do odwiedzin, tak do jego namiotu wrócił ten sam cywil dopiero po godzinie, oznajmiając przenosiny więźnia do innej sekcji. I tak też milczący żołnierze wyprowadzili Constantina na zewnątrz, gdzie pomiędzy alejkami i czekającymi niecierpliwie żołdakami przeprowadzili ich do znacznie większego namiotu, przed którym stała straż. Widząc mały orszak, przepuścili ich prosto do środka. Obszerne wnętrze szybko okazało się być czymś w rodzaju sali obrad, szczególnie z długim stołem i kilkoma lepszej jakości krzesłami. Nie zawartość okazała się być jednak interesująca, a ludzie siedzący i czekający na niego.

Tuż po tym, gdy Holscher został rzucony na kolana i skuty łańcuchami, które technicznie miały blokować nieczystą magię, mógł zobaczyć po części znajome twarze. Pierwszy z wiadomych powodów rzucił mu się w oczy Ortenberg, siedzący przy jednym z miejsc i rozmawiający z niską, starszą kobietą z twarzą poznaczoną bliznami po jakiejś chorobie. Oboje ubrani byli w kolczugi i mieli przy sobie broń. Podczas gdy ich pogawędka została przerwana przez pojawienie się Constantina, trzeci osobnik siedzący mniej więcej na środku siedział w milczeniu. Cała trójka natychmiast wlepiła spojrzenia w komtura klęczącego na zimnej glebie, podczas gdy dygnitarz odchrząknął i oznajmił: — Przyprowadziłem podejrzanego podającego się za Constantina Holschera. Chce poddać się próbie i...

Nie musisz się powtarzać. Możesz za to już iść. Wasza dwójka może zostać do asekuracji — powiedział spokojnym, mocnym tonem Wielki Mistrz Zakonu, Alfhold Eckard. Jego spojrzenie tuż po tym przeniosło się na Constantina, wiercąc go na wskroś i oceniając już na wstępie. I chociaż ciężko było utrzymać kontakt wzrokowy, dane było bliżej przyjrzeć się więźniowi sylwetce Mistrza. Rzadko widywany na co dzień, ciężko byłoby określić, czy coś się w nim zmieniło – na pewno pod szatami skryte były mięśnie, a poznaczona zmarszczkami i blizną na szczęce twarz wyglądała żwawo, aczkolwiek nawet gdzieś tam wkradło się zmęczenie.

Doprawdy, jeśli jesteś zbiegiem z boskiej domeny bądź szpiegiem wiedźmy, muszę wtedy uchylić kapelusza przez twym kunsztem. Nie codziennie dostaję tak egzotyczne prezenty — rzucił, nie oczekując odpowiedzi ani nawet słowa ze strony Holschera. Spojrzał za to na Ortenberga. — Jak oceniasz powierzchowność? Ty byłeś ostatnim, który miał kontakt z Holscherem.

Wygląda... jak Holscher, dziesięć lat starszy, zapewne przez znoje podróży — odezwał się Archibald po wnikliwej analizie sylwetki. Pomrukując w odpowiedzi, Wielki Mistrz skinął na żołnierzy, którzy podnieśli do pionu komtura. Ten mógł zauważyć, że od samego początku nieznajoma kobieta gapiła się na niego, pomrukując co jakiś czas coś pod nosem i stukając palcami o blat. Eckard ani trochę się nią nie przejmował, samemu pogrążony we własnych myślach, zanim odezwał się raz jeszcze.

Przychodzisz więc do nas po półtora roku, przyprowadzając półmartwego wroga i abominację, przechwalając się o wizycie w Bożylądzie, gdzie stąpałeś po domenie naszego Pana. Wyglądasz jak siedem nieszczęść, co muszę przyznać przydaje ci wiarygodności. Dlaczego jeno miałbym ci uwierzyć na słowo? Owszem, zanim perfidnie nas przepędzono ze świętego miejsca, nie znaleźliśmy paru ciał objętych opieką Pani Plonów, jednak dla mnie to nic nie znaczy. Winien mi jesteś, Constantinie Holscherze, historię, w którą módl się do Sakira, abym uwierzył.

Zabawne uczucie mrowienia na plecach wystąpiło u Holschera, gdy kobieta już niemal otwarcie mruczała coś ciągle i gestykulowała. Sprawdzali go, ale po cichu, bezboleśnie. Musiał na tyle zaintrygować wysokich rangą, że ci postanowili oszczędzić mu kolejnych tortur.
Spoiler:

Południowy trakt

165
POST POSTACI
Constantin
Holscher przyjął warknięcie urzędnika cichym westchnieniem. Czyżby naprawdę przysłano do niego jakiegoś zwykłego, szarego pismaka? Tak zapatrują się na kontakt z potencjalnym zmiennokształtnym demonem? Dziw go brał, że nie został przywitany gorącą stalą przez Inkwizycję, ale nie mógł na to narzekać, z pewnością nie w tej chwili. Były komtur Kruczego Fortu nie mówił już wiele więcej, z cichym zadowoleniem obserwując oddalającego się z namiotu pismaka. Kuszony przez pieczywo i bukłak z wodą wytrwał może dwadzieścia minut. Godność później nie miała już wiele do gadania. Pościł może od dwóch dni, ale znój podróży dawał mu się we znaki. Uznał też, że z czymkolwiek przyjdzie mu się mierzyć później, najpewniej zrobi to lepiej, jeśli choć trochę sobie ulży. Woda raz jeszcze smakowała niczym najlepszy z nektarów, a chleb pochłonął niczym głodujący żebrak. Dalsze oczekiwanie przyjął ze spokojem, ukląkł na ziemi i modlił się o siłę. Bogowie wiedzą, jak będzie chciała się z nim obejść Inkwizycja, ale był gotów na cierpienie. Bądź przynajmniej starał się w to wierzyć.
Po przeszło godzinie pismak wrócił do namiotu, oznajmiając przenosiny Holshera. Rycerz podniósł się z klęczek i bez słowa dał się prowadzić żołnierzom.


Wprowadzono go do dużego namiotu, rzucono na kolana i skuto łańcuchami. Prawdą zaś było, że najpewniej padłby na kolana sam, zważywszy na to przed c z y j e oblicze w końcu go zaciągnięto. W istocie, był tu von Ortenberg, odziany w kolczugę i z orężem przy pasie, ale na samym środku namiotu siedział nie kto inny jak sam Wielki Mistrz Zakonu, Alfhold Eckard. Constantin nie śmiał się odezwać. Z pokorą zwiesił głowę, starając się skłonić i nie stracić równowagi mimo łańcuchów. Odczuwał zimno gruntu w nie najmłodszych już przecież kolanach.
Ośmielił się unieść wzrok dopiero, gdy pismakowi kazano opuścić salę. Eckard przewiercał się przez niego wzrokiem niemal tak intensywnym i niepokojącym jak wejrzenie Iskara. Wielki Mistrz Zakonu osobą był bez wątpienia imponującą, chociażby ze względu na jego rycerską posturę i sposób bycia, który raczej nie zmienił się zbytnio na przestrzeni lat, ale to właśnie jego oczy Holscher zapamiętał najwyraźniej. Mimo zmęczenia rysującego się na twarzy tego wielkiego męża, wciąż wyglądał on na osobę godną piastowanego przezeń stanowiska. Zapewne nawet myśl o tym, że mogłoby być inaczej, byłaby swego rodzaju herezją.
Niepytany, nie odzywał się. W obliczu Alfholda wciąż czuł się mały; nawet świadomość bycia na misji od bóstwa, któremu zaprzysiągł przed laty wierność, nie pomagała wyzbyć się tego wrażenia. Spojrzał na Archibalda, gdy poproszono go o ocenę jego podobizny do siebie. Uśmiechnął się lekko, ubawiony i zdruzgotany wizją tego, jak tragicznie musi teraz wyglądać. Cóż, przynajmniej wszystkie kości były na miejscu, zaś bród, pot i krew to najbliżsi przyjaciele żołnierza.


Żołnierze podnieśli go do pionu. Pierwszym, co zrobił, było ponowne pokłonienie się przed Wielkim Mistrzem, później zaś wyprostował się i czekał na moment, w którym mógłby zabrać głos.
- Mistrzu, wiem, że zabrzmi to jak słowa szaleńca, ale nie byłem w pełni świadom okresu mej nieobecności. Z mojej perspektywy jest to drugi, bądź trzeci dzień po okupionym ciężkimi stratami zwycięstwie nad plagą. – jego twarz lekko drgnęła, kiedy to poczuł nagłe ukłucie w klatce piersiowej. Zaprawdę, potrzebował odpoczynku… Jednak nie czas teraz na to, ni miejsce.
- Zacznę jednak od początku.


- Dotarliśmy do wsi nie napotkawszy żywej duszy i z jedynie lekkimi problemami logistycznymi. Podróż przez plugawe ziemie odcisnęła swe piętno na morale żołnierzy, ale gdy ujrzeli wreszcie coś konkretnego, gdy cel znalazł się w zasięgu ręki, nastroje w drużynie znacząco się podniosły. Oszczędzę sobie opisu wsi, acz muszę napomknąć, że swąd wszechobecnej zgnilizny i obfitość owadów sprawiły, że dalsza wędrówka była niemożliwa bez naciągnięcia chust na usta. Wieś zdawała się być opustoszała. Zidentyfikowaliśmy lokalną studnię jako źródło plugastwa, wylewającego się na prowincję i przystąpiliśmy do przygotowań. Czułem, że nie możemy ufać pozornemu spokojowi, szczególnie biorąc pod uwagę bliskość Nowego Hollar… Ale i krwawy księżyc. Inkwizytorzy zaapelowali do mnie o ostrożność, a ja przyznałem im rację. Zbudowaliśmy prowizoryczną barykadę wokół studni. Uznałem, że ze względu na niewielki rozmiar naszej grupy, najbezpieczniejszym rozwiązaniem będzie otoczenie kapłanów dość ścisłym kordonem, wspartym na umocnieniach z mebli, wozów… Wszystkiego, co tylko było pod ręką. Po godzinach przygotowań wszystko było gotowe, a kapłani rozpoczęli swój rytuał. Wieś… odżyła. – Holscher odchrząknął, przeczyszczając gardło. Choć czuł magię dyskretnie smagającą jego ciało, trwał wyprostowany na baczność, z wypiętą piersią i uniesioną głową, jak podoficer, zdający raport sytuacyjny. W ostatecznym rozrachunku nie mijało się to zbytnio z prawdą.
- Nie potrafię powiedzieć skąd dotarły do nas plugawe pomioty, ale nie musieliśmy czekać na nie długo. Ghule, większe i bardziej agresywne od tych, z którymi przyszło mi się kiedykolwiek mierzyć. Skakały po dachach, krążąc wokół nas, niczym sępy nad głową wycieńczonego wędrowca… Proszę wybaczyć niepotrzebną metaforę. – pochylił na chwilę głowę, po czym wrócił do raportu.
Kusznicy z komturii von Ortenberga zdążyli oddać dwie, może trzy salwy, nim ciężar walki przeniósł się na zbrojnych. Możliwe, że kilka bestii padło, nim dotarły na barykady, aczkolwiek nie potrafię tego powiedzieć z pewnością. Ponieśliśmy lekkie straty, ale szyk się nie załamał. Bestie nacierały jednak dalej, raz za razem odpierane przez naszą stal. Kapłani mogli bez przeszkód kontynuować rytuał. Każde ich słowo zdawało się rozwścieczać bestie. Atakowały coraz zacieklej, chwytały pojedynczych żołnierzy i wyciągały ich poza kordon. W pewnym momencie zmuszony byłem użyć artefaktu podarowanego mi przez króla. Chmara nieumarłych nie rzedła, nas zaś ubywało. Musieliśmy się przegrupować. – Constantin znów zamilkł na chwilę, wracając myślami do tych trudnych, chaotycznych chwil. Zawodzenie kapłanów, ryk wiatru i wszędobylskie żywe trupy.


Stałem pomiędzy moimi ludźmi, kiedy niebo zdawało się spadać nam na głowę. Zebrały się nad nami ciemne, ciężkie chmury, jakby sam Sulon życzył nam śmierci. Piekielne abominacje, wskrzeszone najczarniejszą z magii, obrzydliwie wynaturzone ciała raz za razem napierały na chroniącą nas barierę. Słabła z każdą chwilą, gdy z nieba lał się na nas grad, jak mniemam, magicznych wyładowań. Nie potrafię wskazać, czy to gniew boga sprzyjającego Wiedźmie, czy jej plugawa magia, ale byłem przeświadczony, że gdyby nie podarek króla, to rozniosłoby to nas na strzępy. Pamiętam krzyki kapłanów, których ciała powoli zabierała ich dobroduszna matka… - opuścił na chwilę wzrok. Ich skowyt wciąż dzwonił mu w uszach. Mimo świata walącego się im na głowy, tamto przepełnione bólem skandowanie, ten nieludzki wręcz krzyk przebił się do świadomości Holschera.
- Wiedziałem, że opadnięcie bariery będzie równoznaczne z naszą śmiercią, ale robiłem co mogłem, by utrzymać morale ludzi w normach. Sakir niech mi będzie świadkiem, każdy jeden z nich gotów był walczyć do ostatniej kropli krwi. Miałem nadzieję, że kupimy Kariiliczykom wystarczająco dużo czasu, że zostało nas tylu, by nie załamać się od razu pod kolejnym natarciem. Zwarliśmy szyk, opuszczono drzewce, naciągnięto kusze. Byliśmy gotowi na starcie… Ale nijak nie przygotowani na to, co naprawdę miało nadejść. Zwycięstwo. – uśmiechnął się smutno, a jego stalowe oczy na moment zmiękły. W swej ambicji bywał bezwzględny, ale nigdy nie kupczył życiem podległych mu żołnierzy. Na tym budował swoją pozycję. Ta gorzka wiktoria, może największa w jego życiu, stała mu zarazem drzazgą w oku. Jak wygląda dowódca, który ocalał jako jedyny po bitwie? Tak jak kapitan, który nie poszedł na dno ze swoim statkiem.
- Bariera opadła, ale wszystko zdawało się ucichnąć. Ryk wiatru, zawodzenie kapłanów, jęki rannych. Trwało to może ułamek sekundy, sam nie wiem, ale wyglądało to, jakby świat z zapartym tchem… Niepotrzebna spekulacja. Mrugnąłem i straciłem grunt pod nogami. Eksplozja rzuciła mną w stronę budynków, sądzę, że przeleciałem przez niemal całą długość placu. Powinienem uderzyć w ścianę i zginąć, byłem na to gotowy. Potrafiłem zrozumieć ciemność, która później nadeszła… Bólu nie czułem. – chciał podrapać się po brodzie, jak to miał w zwyczaju robić, gdy nad czymś się zastanawiał, ale ostatecznie tylko lekko drgnął w kajdanach.
- Otworzyłem oczy. Nadal… Nadal spadałem, ale inaczej. – skrzywił się lekko, niezadowolony z niemożności znalezienia odpowiednich słów – Byłem jak ptak, szybowałem przez niebiosa. Pode mną zaś pożoga. Tysiące tysięcy żołnierzy maszerujących po górach usypanych z ciał poległych. Jak okiem sięgnąć, po horyzont, armie za armiami. Niekończąca się wojna. Powinienem być jednym z nich, czułem, jak moje ciało w niemal bestialski sposób łaknie krwi. Wszystkim czego pragnąłem było, by iść tam i zabijać, palić, miażdżyć, zniszczy tych, którzy chcieli unieść na mnie rękę… Ale miast tego unosiłem się, niczym liść na wietrze. A obok mnie, gdzieś daleko, inkwizytor Tertius. Nie… Nie potrafiłem tego zrozumieć. Powoli pikowałem ku sercu bitwy, ale nie dane było mi się tam znaleźć. Znów zapadła ciemność i przebudziłem się w jakiejś chacie, w tej samej wsi, w której winienem był zginąć… Półtora roku temu. – Holscher zmarszczył czoło, zastanawiając się, jak powiedzieć Wielkiemu Mistrzowi to, co powiedzieć musiał.
- Nie byłem sam. Inkwizytor Salztein… – pokręcił głową, wciąż nie do końca dowierzając temu wszystkiemu – Sakir jest jeszcze bliżej nas, niż sądziłem, Wielki Mistrzu. Jego Sługa wyciągnął mnie z miejsca, które nazwał Bożylądem, a ja uwierzyłem. Widziałem skrzydlatego posłańca wojny, który patrzył na mnie trzema parami płonących oczu.
Powiedziano mi, bym szedł i obwieścił wam, Mistrzu, wam i światu… Że nadchodzi zagrożenie większe od wiedźmy z Nowego Hollar, coś, z czym sam Sakir walczy naszą stalą od stuleci. A ta… abominacja, którą wam przyprowadziłem, może być jego częścią. Plugawa magia tego pajęczego jeźdźca prawie rzuciła mnie na kolana. Wcześniej widziałem, jak jemu podobni rozbili oddział magów z Nowego Hollar, umierająca kobieta, którą tu przyprowadziłem była jedynym niedobitkiem, zapewne tylko dlatego, że pozostawiono ją, by pilnowała wierzchowców… I uratowała mi życie.
– wyprostował się jeszcze bardziej, jeśli było to w ogóle możliwe, a jego wypięta do przodu pierś unosiła się w nieregularnym rytmie oddechu Holschera. Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, jak brzmią jego słowa. Nie tylko o wizycie w Bożylądzie i kontakcie z demonami, ale i o plugawej wiedźmie, uosobieniem niemal wszystkiego, z czym walczył Zakon, ratującej dostojnika organizacji, która poprzysięgła zniszczyć ją i jej podobnych. Zamilkł, zmęczony tak długim potokiem słów.
Patrzył po zwróconych ku niemu twarzom, szukając cienia zrozumienia.
Obrazek

Wróć do „Królewska prowincja”