Re: Trakt Książęcy

31
- Ano, blisko to nie jest - przyznał gnom, drapiąc się po brodzie. - Najmniej z dwadzieścia dzionków zleci, jak obszył. O ile nas jaka śnieżyca po drodze nie zasypie. Ale co poradzisz, bracie. Nie ma co marudzić, jeno w drogę ruszać, póki słonko na niebie jeszcze świeci!

- Właśnie, ruszajmy, dość żeśmy się już tutaj nasiedzieli - zawtórowała Emsiemu jasnowłosa Urataika, sprężystym ruchem podnosząc się do pozycji pionowej. Podeszła do swojego potężnego rumaka, poklepała go po szyi, pogrzebała w jukach, poprawiła siodło. - Koniec tego dobrego, komu w drogę, temu czas!

- Masz rację, moja córko - wystękał stary Nokken. - Płomień mówi wyraźnie, pora iść. Chmury nad nami szepczą...

- O, tu się zgodzę - przerwał szamanowi Borpi. - Te chmury to i mnie właśnie mówią, że zara nam tu sypnie śniegiem i nigdzie nie dojedziemy, jeno zostaniemy na zawsze pod malowniczym pagórkiem jak to stado bałwanów. W drogę!

Czarodziej Oeyan, jak to on, nie powiedział nic, tylko wstał, otrzepał włosy ze śniegu i z lekkim żalem wymalowanym na twarzy zgasił miło trzaskające ognisko.

Koń Virsfi zarżał głośno, a klaczka Dahertego mu zawtórowała, niespokojnie przestępując z nogi na nogę.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: Trakt Książęcy

32
- Może i dwadzieścia - zaczął ruszając ku wierzchowcowi - bo i z rzadka kluczy się okrężną drogą. Z tego też powodu jedno mnie frapuje: Po jaką cholerę pchacie się ku Qerel skoro Góry Daugon na południu jak strzelił?

Starał się obdarzać pytającym spojrzeniem głównie mało rozgarniętych gnomów. Ukradkiem raz czy dwa zerknął by dojrzeć reakcji czarodzieja. Na kobietę północy spojrzał tylko raz. Nadal nie miał pewności czy oby nie dostanie w twarz za swoje wścibskie pytania, których odpowiedzi mogły się okazać bardziej niż ciekawe.

- Czyżby to i wiatr nakazał tą że nielogiczną trasę? Chmury? Syczące płomienie? - zawahał się. Stał już tuż przy koniu. Czekał.
.

Re: Trakt Książęcy

33
- Nie kpij z sił natury - rzuciła ostrzegawczo jasnowłosa Virsfi, siedząca już na końskim grzbiecie. Ona, dla odmiany, nie spuszczała teraz oczu z Dahertego nawet na chwilę. Brwi miała lekko zmarszczone, a spojrzenie wyzywające, ale najwyraźniej jakoś jeszcze się powstrzymywała od trzaśnięcia bezczelnego mężczyzny w zęby.

- Wy to zawsze wszystko wiecie najlepiej, panie Daherte, co? - Oblicze czarodzieja nie straciło ani na moment wyrazu pogodnej obojętności.

- Nie wiatr, lecz rozsądek, przyjacielu - wyjaśnił cierpliwie, jak niemądremu dziecku, gnom imieniem Borpi, sadowiąc się wygodnie na swoim rumaku. - Traktem jedziemy. Tak bezpieczniej, wygodniej, a w ostatecznym rozrachunku pewno i szybciej, niźli na dziko przedzierać się w prostej linii, gdzie ani drogi ubitej, ani karczmy przy drodze. Mnie się mało uśmiecha zagubić się na bezdrożach, dać się zasypać śniegiem i z głodu zemrzeć gdzieś w krzaczorach...

- Ej, jak taki mądry, to niech sobie jedzie którędy wola, toż droga wolna! Wilki go zeżrą i tyle będzie miał z przygody! - parsknęła kobieta.

- Wilki albo i co gorszego - rzekł nadzwyczaj spokojnie Oeyan. Wyglądał, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale ostatecznie z jakiegoś powodu się powstrzymał.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: Trakt Książęcy

34
Cofnął się, ot na wszelki wypadek, nieco dalej od jasnowłosej Urataiki. Prawdę mówiąc jeśli miała by go dopaść to niewiele by mu to pomogło, acz chowając się za wierzchowca mógł chociaż nieco przełożyć otrzymanie kary. Czarodzieja zignorował.

- Nie pojęliście. Idzie mi o to, że dróg z Saran Dun jest bez mała. Być może nie posiadam wiedzy tak rozległej jak dajmy na to kartografowie czy geografowie, jednakże i ja wiem, że są trakty krótsze prowadzące ze stolicy ku Górom Daugon. Zaś Trakt Książęcy ani chybi do nich nie należy.
.

Re: Trakt Książęcy

35
- Trzymaj mnie, gnomie, zanim mu... - zdenerwowała się Urataika. - O kartografii będzie rozprawiał, aż go wiosna zastanie!

- A, o to ci idzie. Faktem jest, przyjacielu, że ze stolicy dwie drogi prowadzą, a nasza nie jest może tą krótszą. Zapomniał żem, że ty nie wiesz... - Emsi stuknął się w czoło. - Po drodze w Irios mamy jeszcze pewne sprawy, mianowicie... czeka tam ktoś na naszego mężnego i mądrego Oeyana. Wiecie, wilki, albo i co gorszego...

Gnom zrobił znaczącą minę i cała kompania zarechotała. Cała, z wyjątkiem rzeczonego Oeyana. Śmiał się nawet staruszek, Mówiący z Chmurami, choć akurat on wyglądał na tyle nieprzytomnie, że chichotał chyba tylko dlatego, iż robiła to cała reszta, tak dla towarzystwa. Czarodziej zaś, obiekt owej ogólnej wesołości, zachował kamienne oblicze, w jego oczach pojawiło się nawet coś, co można by było nazwać chłodem. O cóż im wszystkim chodziło? Co to za śmieszna, niewygodna czy kompromitująca historia czekała na czarodzieja w Irios? Tego nikt na głos nie powiedział, więc Daherte mógł się jedynie domyślać.

- Dobra, dość mam tego gadania! Dogonicie mnie! - zawołała zniecierpliwiona Virsfi, kiedy już przestała się śmiać. Pewnym ruchem poderwała swego konia do galopu i pierwsza ruszyła traktem, a po chwili było za nią widać tylko wzbijający się obłok śnieżnego pyłu.

Gnom Emsi otarł łzę rozbawienia z policzka i zerknął na Dahertego spod swej błękitnej czapki.

- Rozwiał żem już twoje wątpliwości?
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: Trakt Książęcy

36
Próbował odgadnąć przyczynę rozbawienia. W każdym bądź razie skończyło się tylko na próbach.

- Ludzka rzecz mieć wątpliwości. Czy rozwiane? Nie do końca - odrzekł z nikłym uśmieszkiem. Odprowadził wzrokiem Urataike i sam płynnie wskoczył na własną klacz. - Acz to wystarczy - wzruszył ramionami poniekąd sam nie wiedząc po co. - Nic mi do waszych spraw. Wybaczcie za moją ciekawość.
.

Re: Trakt Książęcy

38
Podkład

Pomimo niesprzyjających temu warunków - była bowiem ciemna, głęboka noc - człowiek siedzący samotnie na skraju obozu uśmiechał się z sobie tylko znanych powodów. Być może opowiadał sobie w myślach dowcipy, lub wspominał przyjemne chwile z życia, by nie zasnąć. Twarz jego skryta była w mroku; siedział plecami do jedynego źródła światła w pobliżu, którym było dogasające już ognisko. Oczy, przyzwyczajone do ciemności, dostrzegały z łatwością kontury terenu i pojawiające się czasami cienie. Wartownik siedział twarzą w kierunku lasu - to stamtąd spodziewano się ewentualnych zagrożeń. Tych póki co nie było, i całe szczęście. W taką noc, na dźwięk słowa "zagrożenie" myśl nawiedzały znacznie bardziej wynaturzone istoty niż zwykli, zwierzęcy mieszkańcy lasu. Czasami blask ognia i zapach ludzi wabił co śmielsze zwierzęta, teraz jednak próżno było ich szukać, poza ulatującymi ku niebu nietoperzami i jakimiś gryzoniami, które buszowały w pobliżu. Nie miał wybujałej wyobraźni, wręcz przeciwnie. Tak przyziemne zmartwienia jak stan swojej sakiewki, niepewność jutra czy stałe zagrożenie życia skutecznie czyniły człowieka realistą. Były jednak opowieści, snute nocami takimi jak ta, które zostają w pamięci i czekają tylko na okazję, by dać o sobie znać.
Tuż za nim rozległ się dźwięk kroków. Odwrócił się gwałtownie; uśmiech zgasł. Blade światło oświetliło jego twarz - oblicze niczym niewyróżniające się, brodate i ozdobione bliznami. Rozszerzone źrenice poczęły kurczyć się; dostrzegł znajomą mu postać. Uspokoił się.
- Przestraszyłeś mnie - przemówił cichym, chrapliwym głosem.
Przybysz zatrzymał się i spojrzał na niego z góry, poprawiając na sobie ubranie.
- To dobrze - odpowiedział Horthy. - Spływaj do namiotu, moja kolej.
Nie trzeba było długo czekać, nim wartownik wykonał polecenie. Zniknął szybko w głębi niewielkiego obozu, rozbitego z wprawą doświadczonych podróżników w pobliżu stojącej na rozdrożu karczmy. Były pirat nie oglądał się za nim, lecz rozsiadł się wygodnie, owinięty w ciepłe ubranie. Nigdy nie narzekał na chłód. Najgorsze było bezczynne czekanie - warta, choć niezbędna, była cholernie nudna. Próbował przygotować się psychicznie na nieprzespaną resztę nocy i kolejny dzień; był do tego przyzwyczajony, lecz trudno było nazwać to przyjemnym.
Dawno już pogodził się ze swoją przeszłością - dziwiło go, dlaczego dręczył się tym aż tak długo. Wciąż nosił obrączkę. Przyzwyczaił się do tego kawałka złota, ale nie wiązał go już ze stratą. Może powinien był ją wyrzucić od razu, jeśliby to pomogło. Szczęśliwym człowiekiem już nigdy nie zostanie, lecz zaangażowanie się w pracę okazało się świetnym pomysłem. Nadmiar wolnego czasu i wałęsanie się bez celu tylko pogarszało sprawę. W końcu zebrał rozproszoną po świecie dawną załogę i jeszcze paru innych i stworzył kompanię najemników - zebrało się koło dwudziestu. Miał nosa do ludzi; nie wymagali specjalnego przetrenowania, znali swoje miejsce i wiedzieli, o co w tej pracy chodzi. Roboty nie brakowało, bo ten kraj nigdy z porządku ni spokoju nie słynął. Zdarzyło się zapolować na bandytów, ochraniać karawany albo wręcz przeciwnie, byle z umiarem. Kompania nie wyróżniała się z tłumu wielu innych, toteż rozgłosu nie zdobyła - Horthy nie żądał zbyt wiele, wywiązywał się rzetelnie z obowiązków i nie zadawał zbyt wielu pytań, toteż to zwykle robota poszukiwała jego, nie odwrotnie. Takie rzeczy, jak uwolnienie jakiejś kobiety z szafotu czy poszukiwania ucznia jakiegoś czarnoksiężnika już dawno zatarły się w jego pamięci i niegodne były wspominania. W ogóle wspominanie przestało być najczęstszym z jego zajęć. Ludzie potrafili narobić jakiejś rozróby, pogryźć się o coś, co trzeba było rozwiązać, a to w obozie zawsze było coś do zrobienia. Nie wywyższał się przy tym. Przewodził grupą, ale nie zachowywał się jak typowy dowódca. Obowiązki rozdzielane były po równo, dlatego właśnie teraz musiał siedzieć tutaj i odmrażać dupę. Lubili jego styl i potrafili to docenić, dlatego cieszył się szacunkiem.
Powrót na statek okazał się trudny - nie uśmiechało mu się zaczynać kariery od samego początku, jako szeregowy żeglarz, a kupno własnego, odpowiedniego okrętu, leżało poza jego zasięgiem. Przywykł do lądu, i przeto został na lądzie. Wciąż nosił swój kordelas, lecz rzadko po niego sięgał. Broń ta, bardzo przydatna przy abordażu, gdzie należy uważać na olinowanie i nieustannie poruszający się pokład, nie była aż tak dobra na ziemi. Długość ostrza pozostawiała wiele do życzenia, a całość nie dorównywała sile zwykłemu mieczowi jednoręcznemu czy szabli. Opanowanie techniki walki mieczem nie było żadnym problemem - co wielu przyznawało, był bardzo utalentowany. Jak każdy w kompanii potrafił zrobić użytek z tarczy, upodobał sobie jednak miecz dwuręczny. Bardzo długa, smukła głownia zapewniała odpowiedni zasięg ciosu; szybko zrozumiał, że przewaga zasięgu w walce wiele znaczy. Był w stanie wymachiwać tym trzykilowym orężem, jakby ten nic nie ważył. Umożliwiało to odpowiednie wyważenie oraz szlifowana nieustannie technika.
Znudzony bezczynnością dobył broni. To nastręczało pewnych trudności, długość jej uniemożliwiała bowiem wyjęcie jej bezpośrednio z zamocowanej na plecach pochwy. Najemnik zmuszony był zdjąć całość z ramion, wyjąć ostrze i odrzucić skórzany futerał na bok. Z charakterystycznym dla broni tej długości świstem zakręcił przed sobą młynka; styl jego walki cechowała brutalna skuteczność, stawiał bowiem wyżej siłę nad grację i lekkość kroku, dobrą może dla innej broni. Zawsze twierdził, że najlepszą obroną jest atak, i sprawdziło się to wielokrotnie. Zwycięzca zawsze atakuje, spychając przegranego do defensywy. Zamarkował kilka cięć, po czym płynnie przechwycił broń za ostrze i wykonał szeroki, horyzontalny atak rękojeścią.
Poranek zastał go, jak się okazało, niedługo później. Przez resztę nocy przechadzał się dookoła obozu, dla rozgrzewki, co pozwoliło mu pozostać przytomnym. Przyszedł czas na pobudkę - czekała kolejna robota do wykonania.
Obrazek

Re: Trakt Książęcy

39
Obudziły go odgłosy z zewnątrz: ruch, pojedyncze przekleństwa i rżenie przeganianych trochę dalej koni. Westchnął ciężko i spojrzał na rozrzucone po jego kocu kartki. Powtarzające się staroelfickie symbole i nachodzące na siebie okręgi widział zarówno na papierze, jak i przez pół nocy we własnych snach. Pospał się, próbując do późna uporządkować sobie wzorce ze zdobytych rytuałów, z których nie wszystkie jeszcze odpowiednio zrozumiał.
Założył spodnie, buty i wyszedł przed namiot, zapinając gruby pas z okutym grymuarem. W środku zostawił i broń, i pancerz, i złoto, i ingrediencje, ale ta jedna księga była zbyt cenna, by ryzykować choćby i we "własnym" gronie.
- Czołem. Czołem. Ej! Czołem... - powtarzał do kolejnych osób, zbliżając się do koryta z wodą, mrużąc oczy od wstającego słońca. Przepłukał twarz, zmoczył włosy i strząchnął głową, rozbudzając się prędko od chłodu.
Przeszedł z powrotem przez podnoszący się ze snu obóz najemników. Ręką strząchnął wodę z siwych włosów i sięgnął po znoszoną koszulę - jedną, czystą, zachowywał na specjalną okazję, a ten dzień był chyba jak każdy inny. Zerknął na jeden z księżyców, który nie zdążył się jeszcze schować za horyzontem i skierował nieśpiesznie ku dowódcy. Założył na grzbiet koszulę, osłaniając ciało przed wiatrem, a poparzenia na lewej stronie przed wzrokiem jakichś dziewek, które mogłyby się przy karczmie kręcić. Wiążąc rzemyk pod szyją, oczekiwał rozkazów pośród reszty najemników.
Spoiler:

Re: Trakt Książęcy

40
Obóz najemników stawał się stopniowo coraz żywszy, jednak wciąż należało go zaliczyć do fazy 'rozbudzania'. Nic więc dziwnego, że niewielu zauważyło jak wyimaginowane granice obozowiska zostają przekroczone przez przez trzech intruzów. Każdy z nich, w ramach okazania szacunku, zszedł z konia, aby do przywódcy gromady kierować się na piechotę. Po strojach trójki można było wnioskować, że ten ubrany w dziwny żółto-pomarańczowy strój może okazać się jakimś kupcem, gdy dwóch jego ciężkozbrojnych towarzyszy jest z nim jako obstawa.
- Słyszałem, że jest w tym obozie kilka naprawdę dobrych mieczy do wynajęcia! Mam niecierpiącą zwłoki robotę do wykonania!
Wąsaty kupiec wykrzyczał to w stronę centrum obozu. Widać było, że jest niecierpliwy, albo sprawa wymagała takiego pośpiechu. Wyglądał na około sześćdziesiątki, a przynajmniej takiego uroku dodawała mu przeważająca na głowie siwizna. Strój miał dość nietypowy, acz można było się spodziewać, ze materiał z którego jest wykonany jest bardzo wysokiej klasy. U jego boku spoczywał krótki miecz o nietypowo wąskim kształcie. Wyszedł on naprzód, gdy dwójka zbrojnych została na tyle nie angażując się zbytnio w całą sprawę.

Re: Trakt Książęcy

41
W zawodzie najemnika często bywa tak, że za robotą trzeba się trochę pouganiać. Nie jest jednak rzadką sytuacja odwrotna – zadanie do wykonania pojawia się samo z siebie. Czasy były ciężkie, coraz trudniej było znaleźć majętnych zleceniodawców, lecz problemy mnożyły się. „Admirał” zdawał sobie sprawę, że okoliczności mogą zmusić go do plądrowania, gdy waluta straci swoją wartość, liczył jednak na to, że nie będzie do tego zmuszony. Wolał nie parać się rzeczami, które były zwyczajnym bandyctwem.
Zamierzał wydać rozkaz ruszenia w drogę, gdy tylko ludzie doprowadzą się do porządku i zwiną obóz. Pochłonięci obowiązkami nie dostrzegli tajemniczej trójki, która pojawiła się w okolicy. Nie wydawali się oni zresztą zagrożeniem – ot, handlarz z obstawą. Zamiast tego, Horthy wyczuł zbliżającą się robotę. Nie przeliczył się. W pełnym rynsztunku zbliżył się i odpowiedział.
- Nie mylisz się. I to nie kilku, jeno więcej. Mów, w czym rzecz – powiedział, krzyżując ręce na piersi. Zleceniodawca spieszył się; do czasu ustalenia warunków zatrudnienia oddział powinien być gotowy do drogi.
Obrazek

Re: Trakt Książęcy

42
Zmierzył wzrokiem paniczyka, który potrzebował takiej obstawy, by ubijać interesy. Zmierzył też obstawę, odruchowo klasyfikując ich pod kategorie "załatwiłbym" lub "załatwiłby mnie". Gdyby wypatrzył dziewczynę z karczmy, najpewniej trafiłaby pod "brałbym", jeśli wyglądałaby na zdrową.
Rzucił jeszcze okiem na ubiór przybyszów i odszedł w swoją stronę, trochę się ociągając. Zaczął pakować swoje: zwijać posłanie, prędko porządkować notatki, chować magiczne składniki i kilka kamieni, które trzymał na użytek prostych rytuałów. Ubrał kolczugę, pomógł kompanowi zapiąć jego zbroję, a ten w zamian pomógł Rahidowi prędko założyć kirys - ot, obozowa codzienność. Przypiął pochwę z prostym, qerelskim mieczem i założył ciężki, cicho pobrzękujący kaptur - chwilowo odsłaniający twarz, gdy się pożywiał kupionym przez innego najemnika pieczonym kurakiem - kupionym, rzecz jasna, za jego pieniądze Rahida, gdy tamtemu było po drodze.
W międzyczasie obserwował rozmawiających: swego dowódcę i nowo przybyłego. Coś mu nie leżało - może oferujący robotę faktycznie był podejrzany, a może Rahid był pod tym względem skaleczony. Nie podobało mu się, że komuś chcącego wyglądać na kupca nie wystarczy zbrojna obstawa, a jeszcze sam nosi miecz - i to w stołecznej dzielnicy Królestwa! Licho, wiadomo, czeka wszędzie, ale handlarz dobijający interesów z bronią to niemal niegrzeczność.

Re: Trakt Książęcy

43
Kupiec spojrzał na najemnika, by po jego wypowiedzi, skinąć mu głową na powitanie. Wąsacz uśmiechnął się delikatnie, pokazując przy tym kilka żółtawych zębów.
- Rozchodzi się o to, że transport mam odebrać. Z Saran Dun, Południowym traktem idzie on do Ujścia. Niestety obstawa mi zawiodła, a zawartość pakunków jest zbyt cenna, by pozostawić ją bez odpowiedniej ochrony... szczególnie w tamtych rejonach.
Mężczyzna poprzestał na takim krótkim wyjaśnieniu, by wskazać na dwójkę ludzi z tyłu. Vasemir mierzył ich w tym czasie wzrokiem. Obaj zbrojni byli zbliżonego wzrostu i budowy, jednak ocena ich była kompletnie różna. Stojący bardziej po prawej, krótko ścięty, blondyn, uzbrojony w stalową tarczę i długi miecz, szybko trafił do kategorii "załatwiłbym". Jego towarzysz, brunet o rzadkich, półdługich włosach, był bliższy do kategorii "załatwiłby mnie". Nie miał przy sobie widocznego uzbrojenia, więc pewnie zostawił je przy koniach, jednak nawet w tym momencie wydawał się wyjątkowo groźnym przeciwnikiem.
- Prawdę mówiąc to jest to trochu jak, ta... no... 'profanacja'. Wiemy, że mamy kreta w gildii i musimy gnidę znaleźć. Nie mogę oficjalnie wziąć większego oddziału, bo sprawa się wyda i dlatego przyszedłem tutaj.
Kontynuował mikry w stosunku do swoich towarzyszy wąsacz. Ten to w ocenie Vasemira mógłby spokojnie podejść pod kategorię 'na raz', gdyby rozszerzać 'załatwiłbym' na specyficzne podkategorię trudności.

Re: Trakt Książęcy

44
Ostatnią kostkę rzucił gdzieś w stronę gospody dla kundla czy kota, które pewnie w gospodarstwie były. Oblizał palce, wytarł je w płaszcz i wstał, by poluzować pas o oczko. Zbliżył się do Horthyego i przybyszy, kulejąc trochę na lewą nogę, rękę z przyzwyczajenia trzymając na mieczu. Ot, maniera z czasów, gdy każdego dnia oczekiwał potyczki lub bitwy.
- Zlecenie ustalone? - spytał, próbując wyczytać coś z twarzy mężczyzn.

Re: Trakt Książęcy

45
Minęły dwa tygodnie od chwili, gdy Nolan został zmuszony do opuszczenia swojego rodzinnego folwarku. Bracia chyba się nie starali, aby go złapać, co było młodzieńcowi bardzo na rękę. Mając za towarzysza swojego konia, chłopak wyruszył w podróż do Srebrnego Fortu, gdzie stacjonował Zakon Sakira, do którego zamierzał dołączyć. Aby więc tam się znaleźć, postanowił przejść przez Qerel, miasto doprawdy całkiem zepsute. Aktualnie jednak znajdował się na trakcie tam prowadzącym, około w jednej czwartej drogi od Saran Dun. Pomimo ciągłego zerkania za ramię i tego dziwnego uczucia, że ktoś za nim idzie, na ubitej za sobą drodze spotykał tylko drzewa szepczące między sobą w swoim własnym, dziwnym języku oraz sporadycznie podróżnych zmierzających w tą samą stronę co on. Zdarzało mu się nawet otworzyć raz czy twarz usta, gdy rozmawiał z kupcem jadącym na wozie pełnym towarów lub wieśniakiem ciągnącym mućkę. Większość trasy jechał jednak samotnie.

Podczas jego podróży nikt go nie atakował. Żadnych zbójów, dzikich zwierząt, wściekłych braci depczących po piętach - droga była tak spokojna, jak rzadko się zdarza. Do tego Keron powoli zakwitał po tak długiej zimie. Drzewa wypuściły liście, którymi potrząsał delikatny zefirek, owady już natrętnie latały koło ucha, zwierzęta wybudziły się ze snu zimowego, ptaki zakładały gniazda, robiło się nawet coraz cieplej. Wędrówka traktem była więc przyjemnością, nie licząc pojedynczych dni, kiedy krople deszczu bębniły o liście i drogę, mocząc od stóp do głów Nolana.

Akurat dzisiaj natrafił się taki dzień, choć właściwie noc. Deszcz lał niestrudzenie od kilku godzin, sprawiając, że młodzian był już przemoczony do suchej nitki. Siedział od dwóch, może trzech godzin na niewielkiej polance osłoniętej przez rozłożyste drzewa, bezskutecznie próbują rozpalić ognisko. Pomimo względnie suchej miejscówki płomienie gasły tak szybko, jak tylko się rozpalały - dął zbyt mocny wiatr, który jak się okazało, przyniósł burzę. W oddali, na północnej części nieba rozbłysła błyskawica, oświetlając na sekundę świat wokół chłopaka niczym w samo południe słońce grzejące w czuprynę. Po chwili grzmot przeciął powietrze. Nolan utknął więc pod drzewem, bez możliwości rozpalenia ognia, mokry i zmarznięty. Jego szkapa, przerażona rozlegającymi się coraz częściej odgłosami burzy, rwała się i rżała, przywiązana do konaru. Nie licząc błysków oświetlających las i trakt będący niedaleko Nolana, wokół trwała gęsta, niemalże namacalna ciemność, której ludzkie oko nie mogło przebić. Ognisko wciąż nie dawało się rozpalić, aby rozgonić mrok i ogrzać Fodgare'a. Jedyne, co mógł teraz robić, to siedzieć skulonym i czekać, aż najgorsze minie.

Kolejny błysk rozświetlił otoczenie i kolejny grzmot zadzwonił w uszach Nolana. Tym razem jednak prócz huku rozróżnił też... rżenie koni? I nie chodziło tutaj o jego własnego. Zdawało się, że to kilka zwierząt. Może mu się przesłyszało. Tyle, że zaraz coś mu mignęło przed oczami, na trakcie. Dzięki nawałnicy błyskawic zdołał ujrzeć jeźdźców przemykających po drodze. A potem znów nastała ciemność. Nie wiedział, czy to były tylko jego zwidy, czy rzeczywiście ktoś poruszał się w środku nocy i na dodatek w szalejącej w najlepsze burzy. Niedługo potem potężny cumulonimbus posunął się dalej wraz z chłodnym frontem, a deszcz i grzmoty poszły wraz z nim. Wszystko powoli się uspokajało. Tajemniczy jeźdźcy już się nie pojawili - być może byli tylko nocną marą albo po prostu wędrowcami, którzy uciekali przed burzą.

Nolan przespał drugą część nocy snem lekkim i niespokojnym, w obawie, że ktoś go zaskoczy podczas odpoczynku. Obudziwszy się rankiem wszystko już się uspokoiło. Co prawda niebo wciąż było zachmurzone, ale za to można było oddychać o wiele świeższym powietrzem. Ptaszki ćwierkały swe poranne trele, a wokół powstało małe bagno. Koń również drzemał. Chłopak trochę przeschnął, dzięki opiece rozłożystych gałęzi i gęstej korony drzewa. Po swoich typowych porannych czynnościach ruszył dalej, poganiając kobyłę po miękkim trakcie. Kopyta wierzchowca mlaskały cicho w błocie, zapadając się lekko. Poruszając się kłusem, zmierzając w stronę zdeprawowanego Qerel, minęło tak Nolanowi kilka godzin. W tym czasie spomiędzy chmur nieśmiało zaczęło wychylać się słońce i niebo, powoli osuszając świat. Około południa w oddali chłopak ujrzał konie i jeźdźców. Przez głowę być może przemknęło mu, że to ci sami, których widział w nocy. Nie zwolnił jednak szkapy, nie spodziewając się nikogo groźnego. Po kilkunastu minutach zobaczył, że ci z przodu się zatrzymali i wpatrują się w niego, jakby czekali na Nolana. Zwolniwszy w stępa, po chwili ujrzał zarysy. Zarysy swoich braci, był tego niemal na pewno pewien. Miał dwie możliwości - ruszać dalej, aż ich dogoni i zmierzyć się z nimi lub zawrócić i być pewnym, że ruszą za nim w pogoń - w końcu oni na niego czekali, więc pewno już wiedzieli, kim jest...
ODPOWIEDZ

Wróć do „Królewska prowincja”