Szła chwiejnie, cokolwiek lunatycznie przez zgliszcza i cierpienie ku wątłemu przesmykowi w ognistym mroku. Niemal każde obnażone miejsce jej ciała prezentowało nieapetyczną babraninę czarnawych osmaleń, sinawych siniaków i czerwieni krwi z mniejszych i większych obtarć, rozcięć i ran od drzazg, rozmazanej lub wciąż cieknącej. Na krzyżach rozlewał się potężny czarno-fioletowy krwiak, tam ból grzmotniętych belką kości utrudniał trzymanie pionu i próbował złożyć kunę w pół, ale szła, brnęła - aż wybrnęła.
I padła: na kolana w błoto od wody rozlewanej w chaosie akcji gaśniczej, podpierając się poranionymi dłońmi.
Ale... nie czuła się poszkodowaną ofiarą. Mimo obrażeń ten kataklizm w jakiś sposób satysfakcjonował pewną (dość istotną zresztą) część jej osobowości. Była w nim przemoc, konkretny rozpierdziel, realny ból i krzywda, a to emitowało ku niej osobliwą napędzającą moc.
I pewnie to podtrzymywało jej względną kunią przytomność, bez której normalna dziewczyna w jej wieku już ległaby zaczadzona nadmiarem wszelakich bodźców.
Dzięki niej też pewnie mogła - choć nie bez trudu i pewnego sensorycznego opóźnienia - dostrzec tu sprawcę tego pandemonium, i częściowo pojąć istotę tej sceny.
A zwłaszcza to, z jaką siłą jakiś krasnolud powalił go ciosem młota w pierś. I kto wie czy nie zabił...
Nie... chyba nie...
Ruszyła w ich stronę, po dwóch niestabilnych krokach nawet przyspieszając, ale zatrzymał ją głos. To do niej?
Obróciła się, zobaczyła tylko elfkę. Jej słowa... nie: jej głos. Było w nim coś, co...
Nie, nie rozumiała czemu skręciła ze swej trasy - ku niej. Jakby wykonywała polecenie.
- Jestem... - zaczęła, biorąc
amulet w śliską od krwi dłoń - ale pogubiła się: między dziecięcą potrzebą ukojenia (niedopuszczalne!) i bojową potrzebą znalezienia się przy krasnoludzie (konieczne). I przy czarnym orku. Którego obecna sytuacja zupełnie jej się nie składała z poprzednią.
- Czekaj - wychrypiała do elfki, wahając się, krzywiąc z bólu, ale uchodząc jej kojącej obecności krokiem w bok. - Pomóż... jemu: - wskazała głową w kierunku, który właśnie ponownie podjęła. Wściekły krasnolud i ork, którego... nie mogła tak zostawić?
- To jej sprawka! - wrzasnął ktoś wśród zamętu. - Ja znam te wywłoki z Łez! Za nimi zawsze śmierć i ruina!!
Głos mieszał się z innymi, ale - jak bywa w takich sytuacjach - miał pewien potencjał konsolidacji. Dramat musi doczekać się racjonalnej przyczyny, ta zaś musi otrzymać postać konkretnego, dostępnego winowajcy. Niektórzy, którzy to usłyszeli, jeśli mogli, byli gotowi dać temu oskarżeniu wiarę. Inni - nie.
- Nie, to błyskawica magiczna, widziałam...
- A bo one umiom też w czarnom magiem! To ona!
- Trzymaj kurwa wiadro!
- Jaka "ona", gdzie?
- Lejcie tam! Tam lejcie!
- Kuna! Ta szpetna z mieczem!
Aikerren słyszała coraz więcej, słowa, jęki, szlochy, nawoływania gasicieli. Ale nie reagowała. Może nie rozumiała wszystkiego. Widziała natomiast i słyszała krasnoluda.
- Ej!... - wychrypiała, ale wyszło to słabo. - EJ! Kurrrwa... Zostaw! - i prawie do biegu ruszyła, namacawszy u boku miecz i już go dobywając, o sześć kroków od nich, gdy zrównało się z nią dwóch mężczyzn (rosły sflaczały grubas i mocno pokrwawiony, ale chyba całkiem sprawny młodzieniec), obaj z zemstą w oczach, obaj - jak i ona - nie pomni dwóch zakapturzonych sylwetek, wyrysowanych teraz ostrzej, gdy jęły wymijać elfkę na swej drodze ku Aikerren, być może.
- Won - sapnęła widząc teraz grubasa i młodzieniasa, i starając się przyspieszyć do truchtu. Ale chyba nie planowali zaniechać swych zamiarów, żywionych przecież żądzą szybkiej sprawiedliwości. Elfka, ku swemu zaskoczeniu (być może) zignorowana, to znikała to pojawiała się wśród kłębów dymu i cieni ludzi zajętych gaszeniem ognia.
Sala Wywerny
17Zaskoczona lekarka przez dłuższą chwilę wpatrywała się w plecy Kuny. Niewielu zdolnych było oprzeć się potędze jej Głosu. Widząc jednak determinację i siłę dziewczyny, postanowiła wrócić do bardziej naglących przypadków. Więcej uwagi poświęciła Jej natomiast jedna z zakapturzonych postaci. Mężczyzna z rapierem spacerował tuż za grupą i pomimo wyraźnie swobodnego kroku, bez problemu dotrzymywał tempa. Poruszał się z niespotykaną gracją, jak gdyby sunąc nad powierzchnią przysypanej pyłem drogi. Mijając otyłego mieszczanina, wykonał wprost niemożliwie szybki ruch. Jego rapier wysunął się z cichym synkiem, precyzyjnie sięgając celu. Większość nie dostrzegła nawet błysku klingi. Głowa martwego grubasa zsunęła się z karku, odsłaniając ślad po idealnie czystym cięciu. Masywne cielsko upadło na glebę, a zakapturzony nie zwolnił nawet, wsuwając broń do pochwy. Zachowywał się, jak gdyby czyn w ogóle go nie dotyczył. Nagła śmierć przyciągnęła liczne spojrzenia. Ludzie, którzy nadal walczyli z żywiołem, patrzyli teraz w kierunku Aikerren i trupa pod Jej nogami...
Dodatkowe zamieszanie mocno sprzyjało bolączkom młodego Orka. Rozproszony zamieszaniem krasnolud, na chwilę przestał wywijać pięściami, pozwalając chłopakowi zebrać myśli. - Shar - Wyrzucił z siebie, usiłując dotrzeć w objęcia ciepłych zaklęć Elfki. Niestety wycieńczenie i liczne obrażenia sprawiły, że w swej błyskawicy przeleciał wyłącznie pół drogi. Odzyskując swą naturalną postać, wylądował na świeżych zwłokach. Kuna, zwłoki i półprzytomny Nurkh ponownie znaleźli się w samym centrum wydarzeń. Z jednej strony obserwowani przez dość skołowany, ale i coraz bardziej wściekły tłum. Z drugiej były dwie zakapturzone postacie i wściekły krasnolud, gnający w ich kierunku. Wszystkiemu towarzyszyła wyraźna drwina mężczyzny z rapierem. Jego lekko zachrypły głos i szlachecka maniera nijak nie pasowały do sytuacji, w której musiał trzymać się tego drugiego, żeby nie paść ze śmiechu. - HAHAHA! Nurkh, Ty głupcze! Właśnie dlatego kocham z wami podróżować! Przysięgam na prastarą ciemność, jesteście doskonałym spektaklem!
Dodatkowe zamieszanie mocno sprzyjało bolączkom młodego Orka. Rozproszony zamieszaniem krasnolud, na chwilę przestał wywijać pięściami, pozwalając chłopakowi zebrać myśli. - Shar - Wyrzucił z siebie, usiłując dotrzeć w objęcia ciepłych zaklęć Elfki. Niestety wycieńczenie i liczne obrażenia sprawiły, że w swej błyskawicy przeleciał wyłącznie pół drogi. Odzyskując swą naturalną postać, wylądował na świeżych zwłokach. Kuna, zwłoki i półprzytomny Nurkh ponownie znaleźli się w samym centrum wydarzeń. Z jednej strony obserwowani przez dość skołowany, ale i coraz bardziej wściekły tłum. Z drugiej były dwie zakapturzone postacie i wściekły krasnolud, gnający w ich kierunku. Wszystkiemu towarzyszyła wyraźna drwina mężczyzny z rapierem. Jego lekko zachrypły głos i szlachecka maniera nijak nie pasowały do sytuacji, w której musiał trzymać się tego drugiego, żeby nie paść ze śmiechu. - HAHAHA! Nurkh, Ty głupcze! Właśnie dlatego kocham z wami podróżować! Przysięgam na prastarą ciemność, jesteście doskonałym spektaklem!
Sala Wywerny
18Coś pchało ją w kierunku orka. Niestety w obecnym jej stanie nie sposób było orzec, co. Tak samo mogła to być jakaś odruchowa zemsta za tak drastyczne przerwanie jej posiłku, jak i potrzeba "wyjaśnienia" relacji oparta o oddanie połówki amuletu czy potrzeba wbicia się między czarnego orka i hiperagresywnego krasnoluda, bo przemoc przyciągała kunę, tę konkretną czy też każdą dowolną. Ale stan Aikerren i potencjał bojowy, pierwotnie wyższy wskutek szoku, teraz stabilizował się na niższym poziomie, niż (by) się po sobie spodziewała.
Kiedy kapturnik dopadł grubasa, ona stawiała kolejny chwiejny krok, ale upadek zdekapitowanego cielska przyciągnął jej zmysły. Stanęła - równie chwiejnie - dobywając miecza, tyleż instynktownie co bezsensownie. W chwili bowiem, gdy do tego wszystkiego błysnęła błyskawica i nagle ork runął tuż u jej stóp w sąsiedztwo trupa - kuna zachwiała się, coś nią targnęło, opadła na kolana (paskudnie lądując prawym na tłustym ramieniu świeżego nieboszczyka), nagle zgięło ją, podparła się dłońmi i w ten sposób wypuszczając miecz - gwałtownie zwymiotowała. Torsja miotnęła nią aż prawie upadła naprzód, z rozpędu podparła się o trupi brzuch, odbiła wstecz i tam się nieco okręciwszy, zaczęła wyrzucać z siebie kolację i skutki obrażeń ciała i niepojętego nagromadzenia nieprzetworzonych bodźców.
Między kolejnymi wstrząsami obejrzała się jednak w stronę głosu - ku wypowiedzi dostatecznie zaskakującej, by otarła bezmyślnie usta nagim (karwasze szlag trafił w pożarze) przedramieniem i wydusić z siebie charkotliwie:
- Wszyscy kurwa.. wypierdalać... ork jest... teraz mój... - jakkolwiek pociesznie to mogło teraz brzmieć. Ale otrzeźwiły ją trochę własne wysiłki komunikacyjne, splunęła resztkami i wyprostowała się, choć wciąż na klęczkach i wyraźnie bliska jakiegoś kolapsu, prawą dłonią próbując na oślep znaleźć miecz, a lewą unosząc ku zakapturzonemu: - A ty... to k...to?
Kiedy kapturnik dopadł grubasa, ona stawiała kolejny chwiejny krok, ale upadek zdekapitowanego cielska przyciągnął jej zmysły. Stanęła - równie chwiejnie - dobywając miecza, tyleż instynktownie co bezsensownie. W chwili bowiem, gdy do tego wszystkiego błysnęła błyskawica i nagle ork runął tuż u jej stóp w sąsiedztwo trupa - kuna zachwiała się, coś nią targnęło, opadła na kolana (paskudnie lądując prawym na tłustym ramieniu świeżego nieboszczyka), nagle zgięło ją, podparła się dłońmi i w ten sposób wypuszczając miecz - gwałtownie zwymiotowała. Torsja miotnęła nią aż prawie upadła naprzód, z rozpędu podparła się o trupi brzuch, odbiła wstecz i tam się nieco okręciwszy, zaczęła wyrzucać z siebie kolację i skutki obrażeń ciała i niepojętego nagromadzenia nieprzetworzonych bodźców.
Między kolejnymi wstrząsami obejrzała się jednak w stronę głosu - ku wypowiedzi dostatecznie zaskakującej, by otarła bezmyślnie usta nagim (karwasze szlag trafił w pożarze) przedramieniem i wydusić z siebie charkotliwie:
- Wszyscy kurwa.. wypierdalać... ork jest... teraz mój... - jakkolwiek pociesznie to mogło teraz brzmieć. Ale otrzeźwiły ją trochę własne wysiłki komunikacyjne, splunęła resztkami i wyprostowała się, choć wciąż na klęczkach i wyraźnie bliska jakiegoś kolapsu, prawą dłonią próbując na oślep znaleźć miecz, a lewą unosząc ku zakapturzonemu: - A ty... to k...to?
Sala Wywerny
19Mężczyzna pokłonił się nader teatralnym gestem, posyłając krótkie spojrzenie w kierunku gasnącej gwiazdy. Słońce całkiem schowało się już za horyzontem, zostawiając za sobą łunę cieplej czerwieni. Odrzucając kaptur, odsłonił przystojną twarz o szlacheckich rysach i posłał Kunie szeroki uśmiech. Wyraźnie wampirze kły błysnęły w świetle pobliskich płomieni. - Panienka wybaczy ten brak manier. Sir Rave, Kruczej Przystani. Książę Aliri, Pan na Gartudze, jak i wiele, wiele innych tytułów, które przeminęły wraz z dawno zapomnianymi ziemiami. Dla Panienki jednak nawigator Srebrnej Łuny. Po prostu Rave. Również, choć rzecz jasna nie tylko, jeden z opiekunów naszego narowistego ogiera. - Nie kryjąc rozbawienia, wskazał dłonią, gramolącego się z podłogi Orka. Nurkh nucił coś cicho, krzywiąc się z bólu. Po jego Ciele przeskakiwały drobne niebieskie wyładowania. Momentami, wstrząsy szarpały sylwetką szamana. Pomimo opłakanego stanu, wzrokiem szukał oczu dziewczyny. - Wiele tradycji zmienia się w czasie. Ostatnim razem, gdy panna na wydaniu tak rozpaczliwie wołała "Mój ci on, mój ci!" dobry zwyczaj nakazywał okryć wybranka chustą. Szczególna to sytuacja, a że chłopak nie jest mi obcy, chętnie użyczę własnej. - Głos, maniera i wygląd vampierza zupełnie nie pasowały do wypowiadanych kpin. Tym bardziej że mówił to w pełni poważnym tonem. Na poparcie swych słów, sięgnął gdzieś pod płaszcz. Dłoń, którą moment wcześniej dzierżył rapier, miał teraz wyciągniętą ku Kunie. Trzymał w niej jedwabną chustę koloru krwi i tylko wyraz wyszczerzonego pyska zdradzał, jak bardzo bawi go ta sytuacja. Nagłe oświadczyny zbiły z tropu wszystkich obecnych. Najwyraźniej-Pan-Młody gapił się materiał, wypuszczając z siebie jęki bólu. Pędzący krasnolud stanął jak wryty. Podobnie uczyniła też idąca w ich stronę elfka. Pokrwawiony młodzieniec, który biegł przy boku Aikerren, nagle pozbawiony wsparcia grubasa usiłował wtopić się w tło. Komentarza udzielił również drugi zakapturzony. Ten więcej uwagi poświęcał napływowi wściekłego tłumu. - Ja pierdole... - Westchnął, masując nasadę nosa.
Sala Wywerny
20Po - miejmy nadzieję - zakończeniu ataku torsji Aikerren była bardziej wycieńczona, niż by chciała jako kuna, nie miała nawet dość siły by wyglądać groźnie wobec niepewnej znaczenia ich spotkania gawiedzi, rozdartej między potrzebę gaszenia karczmy i ciekawość związaną z ucięciem grubasowi głowy.
Na to, że użyte wyrażenie może mieć sens jakikolwiek inny niż "Załatwienie go to moja sprawa, inni won", kuna nawet nie miała jak wpaść, ten wymiar relacji, który opisał ten cały Rave, zupełnie do niej nie dotarł. Zresztą między innymi z powodu absolutnego nadmiaru słów, jakie towarzyszyły jego autoprezentacji. Wyłuskała z tej gadaniny, że Rave, że sir, i że "jeden z opiekunów" jakiegoś ogiera, czyli pewnie "jej" orka - ale czemu miałby ów ork mieć roku opiekunów? Czy nie mniej narowisty krasnolud też do nich należał? Dlaczego?
Nie pojmowała tego teraz, ani nawet nie planowała jakoś tego sobie poukładać; skoro nawet nie przyszło jej do głowy, żeby się także przedstawić. Ale w gruncie rzeczy to, co przed chwilą było dla niej bodźcem do "zakończenia porachunków z czarnym orkiem", teraz też dziwnie jakoś się rozmywało. Wydarzyło tak prędko tak wiele osobliwych a szybkich scen, że prawdę powiedziawszy była trochę skołowana.
Więc?...
... podobnie jak ork, jak krasnolud i jak drugi kapturnik, tak i Aikerren stała teraz na tyle sztywno, na ile mogła się utrzymać na nogach, gapiąc się na oferowaną jej? (czy o co Ravemu chodziło?) chustę, póki nie padło ciche, lecz niezwykle pomocne przekleństwo.
- Właśnie - orzekła i w dość prostym odruchu ciachnęła chustę ruchem miecza niestarannym, takim "a weź mi to stąd", bo już szukała wzrokiem zignorowanej wcześniej elfki.
- Hej, jeśli możesz jeszcze pomóc, to zacznij od tego tu - wskazała podbródkiem bzyczącego zamierającymi wyładowaniami Nurkha, ku któremu zresztą podeszła na tyle, by wyciągniętego ku niemu ramienia wystarczyło na przekazanie trzymanej przez nią wciąż drugiej połówki medalionu. Chciała mu ją oddać - ale i nie chciała. Bo coś szeptało jej nie tylko, że chętnie by jej od teraz używała, ale i że lepiej mieć coś... coś, co będzie podtrzymywało potencjalność ich dalszego kontaktu? Hm.
- A jak z nim skończysz - kontynuowała, mając na myśli elfkę - to możesz zobaczyć co mi tam w krzyżach... tak jakoś...
I paradoksalnie jakby wspomnienie swych obrażeń jakoś je wzmogło - kuna skrzywiła się, wprawiając w ruch swe muzurgun na usmolojej twarzy i zachwiała się niebezpiecznie.
Na to, że użyte wyrażenie może mieć sens jakikolwiek inny niż "Załatwienie go to moja sprawa, inni won", kuna nawet nie miała jak wpaść, ten wymiar relacji, który opisał ten cały Rave, zupełnie do niej nie dotarł. Zresztą między innymi z powodu absolutnego nadmiaru słów, jakie towarzyszyły jego autoprezentacji. Wyłuskała z tej gadaniny, że Rave, że sir, i że "jeden z opiekunów" jakiegoś ogiera, czyli pewnie "jej" orka - ale czemu miałby ów ork mieć roku opiekunów? Czy nie mniej narowisty krasnolud też do nich należał? Dlaczego?
Nie pojmowała tego teraz, ani nawet nie planowała jakoś tego sobie poukładać; skoro nawet nie przyszło jej do głowy, żeby się także przedstawić. Ale w gruncie rzeczy to, co przed chwilą było dla niej bodźcem do "zakończenia porachunków z czarnym orkiem", teraz też dziwnie jakoś się rozmywało. Wydarzyło tak prędko tak wiele osobliwych a szybkich scen, że prawdę powiedziawszy była trochę skołowana.
Więc?...
... podobnie jak ork, jak krasnolud i jak drugi kapturnik, tak i Aikerren stała teraz na tyle sztywno, na ile mogła się utrzymać na nogach, gapiąc się na oferowaną jej? (czy o co Ravemu chodziło?) chustę, póki nie padło ciche, lecz niezwykle pomocne przekleństwo.
- Właśnie - orzekła i w dość prostym odruchu ciachnęła chustę ruchem miecza niestarannym, takim "a weź mi to stąd", bo już szukała wzrokiem zignorowanej wcześniej elfki.
- Hej, jeśli możesz jeszcze pomóc, to zacznij od tego tu - wskazała podbródkiem bzyczącego zamierającymi wyładowaniami Nurkha, ku któremu zresztą podeszła na tyle, by wyciągniętego ku niemu ramienia wystarczyło na przekazanie trzymanej przez nią wciąż drugiej połówki medalionu. Chciała mu ją oddać - ale i nie chciała. Bo coś szeptało jej nie tylko, że chętnie by jej od teraz używała, ale i że lepiej mieć coś... coś, co będzie podtrzymywało potencjalność ich dalszego kontaktu? Hm.
- A jak z nim skończysz - kontynuowała, mając na myśli elfkę - to możesz zobaczyć co mi tam w krzyżach... tak jakoś...
I paradoksalnie jakby wspomnienie swych obrażeń jakoś je wzmogło - kuna skrzywiła się, wprawiając w ruch swe muzurgun na usmolojej twarzy i zachwiała się niebezpiecznie.
Sala Wywerny
21- KONIEC tego zamieszania. - Głos zakapturzonego rozniósł się po okolicy z mocą gromu. - Sela, zajmij się nimi. Bolgdur? Utoruj nam drogę. - Sposób, w jaki wydawał rozkazy, pozwalał przypuszczać, że jest do tego całkiem nawykły. - Rave racz skończyć wygłupy i towarzyszyć Bolgdurowi. Wracamy na okręt. Nurkh! Ty masz... - Mężczyzna wbił wzrok w medalion. Znajdujący się w posiadaniu Aikerren artefakt był obecnie jedyną dostępną formą komunikacji z Orkiem. - Ty. Ją. PILNUJ. - Warknął na chłopaka, intensywnie przy tym gestykulując. Komenda okazała się wystarczająco prosta. Skąpany w głębokiej zieleni leczniczej magii szaman skinął głową, wbijając wzrok w dziewczynę. - Wychodzi na to, że Kapitan zaprasza Cię na pokład. Nie godzi się odmówić. - Szczerząc się, ruchem głowy wskazał coraz mniej przerażony tłum, który powoli organizował się w większą grupę. Zielona poświata kojących rany czarów spłynęła również na dziewczynę. Dzięki temu w mniejszym lub większym stopniu byli już w stanie poruszać się o własnych siłach. Reszta załogi podążając za nakazem lub jak w przypadku Rve, uprzejmą prośbą zakapturzonego ruszyła w kierunku statku. Mordercza klinga Vampierza i twardy młot krasnoluda na razie skutecznie odstraszały okoliczne pospólstwo. Rosnąca masa ludzka sprawiała jednak, że co odważniejsi i co głupsi ponownie wskazywali grupę palcami. - MORDERCA! - Dało się usłyszeć gdzieś z głębi tłumu. - Zabić sukę! - Padło z zupełnie przeciwnej strony. Dookoła drużyny powoli formował się okrąg, odcinający im drogę do portu. - To ten ork! To on wzniecił ogień! - Wypluwający z siebie imponujące litanie przekleństw krasnolud brnął w kierunku wody, intensywnie wymachując młotem. Motłoch na razie trzymał się na tyle daleko, że prewencyjne ciosy nie dosięgały żadnego celu. Winowajca całej tej sytuacji nie silił się nawet na pozorną skruchę. Z szerokim uśmiechem wyciągnął dłoń w kierunku wojowniczki. - Chodź Kuno. Dokończymy naszą rozmowę w nieco bardziej sprzyjających okolicznościach.
Sala Wywerny
22Zachwiała się, ale utrzymała ostatecznie na stopach, ba – nawet poczuł dziwny przypływ sił, jakby z zewnątrz; sił, które jęły rozchodzić się po jej ciele. Było to przyjemne – głównie poprzez to, że przynosiło ulgę, zwłaszcza jej łomotniętym krzyżom, bo na rany jeszcze nie zwracała uwagi.
Śledziła więc przepływ komend zmarszczona, w sumie jak zwykle, ale spokojniejsza, czujniejsza. Zakapturzony rządził – to pewne. Krasnolud się szarogęsił – to jasne. Sela się dwoiłaitroiła – to odczuwalne. Nurkh się… uśmiechał.
Przewróciła oczami. Oszalał? Uśmiechał się do niej?!
Aż musiała odwrócić wzrok. Niekoniecznie była to reakcja, którą planowała. I tak samo dziwnie się z nią czuła, jak z wyszczerzem Nurkha na sobie. Na propozycję wejścia na pokład wzruszyła więc ramionami – kretyńska odpowiedź, zwłaszcza w tej sytuacji, ale więcej konwersacyjnej maestrii w tej chwili Aikerreen nie miała.
Poprawiła miecz w pochwie, naciągnęła rapcie i rzemienie tu i tam, by poczuć się zwarta, tak jak należało. Ttrochę kręciło się jej w głowie, ale niebezpieczeństwo torsji minęło, pozostał niesmak, więc splunęła gdzieś w bok (wzbudzając jakieś oburzone „Ejkurważeż!” w pierwszej linii znów zacieśniającego się tłumu) i ruszyła z nimi.
Czyli z kim?
Z jakąś dziwną watahą, pomieszaną rasami, intencjami i spojrzeniami na życie, najpewniej. „Zabić sukę” zignorowała zupełnie. Słykszała to już nie raz i jeszzce nie raz usłyszy. Za to działania krasnoluda świadczyły o tym, że on, może podobnie jak inni w tej ekipie, w osobliwy sposób czuli się zobligowani do ochrony Nurkha. Akurat Nurkh najmniej bodaj z nich wszystkich wydawał się obiektywnie wart jakiejś niebywałej troski – ot, orczy chłopak, dziwny, ale możebny. Czemu więc to jemu w sumie krasnal toruje drogę wymachami młota, czemu zakapturzony kazał mu ją PILNOWAĆ? Dziwne to wszystko. Ale faktycznie AIkerren chyba wolała terazx już z dwojga złego oddalać się z nimi, niż próbować lawirować wśród ciżby, zawsze chętnej do tego, by falami tracić i odzyskiwa zainteresowanie tym, by dziwadło w postaci qhira albo spalić, albo obić, albo przynajmniej zbluzgać.
Spojrzała więc na dłoń orka, zatrzymała wzrok, przeniosła na niego – i uniosła brwi w reakcji na jego szczery chyba uśmiech. Psiakrew – i prawie coś drgnęło jej w kącikach!
Odwróciła głowę, nie podała mu dłoni, ale przynajmniej nie odtrąciła jego; to już powinno się docenić, gdyby ktoś był świadom bardziej szczegółowo sposobu wychowywania i trenowania kun.
Kuna więc poszła; tak jak zaprosił ją Nurkh. Była brudna, usmolona, tu i tam nadszarpnięta, ale o takie rzeczy i tak specjalnie nie dbała i jeśli jakiś szaleniec chciałby z niej zrobić kobietę u swego boku, musiałby mocno pomiażdżyć standardy. Ale szła. Z nimi. Na jakiś tam… okręt. Daleko jeszcze?
A to się zobaczy.
W sumie mogła by tak iść parę dni czy tygodni. Przecież gadają o kunach, że one żadnego porządnego celu w życiu i tak nie mają. Ot – zabijać, gdy ktoś każe, a za którymś razem przy okazji zginąć, i tyle.
Śledziła więc przepływ komend zmarszczona, w sumie jak zwykle, ale spokojniejsza, czujniejsza. Zakapturzony rządził – to pewne. Krasnolud się szarogęsił – to jasne. Sela się dwoiłaitroiła – to odczuwalne. Nurkh się… uśmiechał.
Przewróciła oczami. Oszalał? Uśmiechał się do niej?!
Aż musiała odwrócić wzrok. Niekoniecznie była to reakcja, którą planowała. I tak samo dziwnie się z nią czuła, jak z wyszczerzem Nurkha na sobie. Na propozycję wejścia na pokład wzruszyła więc ramionami – kretyńska odpowiedź, zwłaszcza w tej sytuacji, ale więcej konwersacyjnej maestrii w tej chwili Aikerreen nie miała.
Poprawiła miecz w pochwie, naciągnęła rapcie i rzemienie tu i tam, by poczuć się zwarta, tak jak należało. Ttrochę kręciło się jej w głowie, ale niebezpieczeństwo torsji minęło, pozostał niesmak, więc splunęła gdzieś w bok (wzbudzając jakieś oburzone „Ejkurważeż!” w pierwszej linii znów zacieśniającego się tłumu) i ruszyła z nimi.
Czyli z kim?
Z jakąś dziwną watahą, pomieszaną rasami, intencjami i spojrzeniami na życie, najpewniej. „Zabić sukę” zignorowała zupełnie. Słykszała to już nie raz i jeszzce nie raz usłyszy. Za to działania krasnoluda świadczyły o tym, że on, może podobnie jak inni w tej ekipie, w osobliwy sposób czuli się zobligowani do ochrony Nurkha. Akurat Nurkh najmniej bodaj z nich wszystkich wydawał się obiektywnie wart jakiejś niebywałej troski – ot, orczy chłopak, dziwny, ale możebny. Czemu więc to jemu w sumie krasnal toruje drogę wymachami młota, czemu zakapturzony kazał mu ją PILNOWAĆ? Dziwne to wszystko. Ale faktycznie AIkerren chyba wolała terazx już z dwojga złego oddalać się z nimi, niż próbować lawirować wśród ciżby, zawsze chętnej do tego, by falami tracić i odzyskiwa zainteresowanie tym, by dziwadło w postaci qhira albo spalić, albo obić, albo przynajmniej zbluzgać.
Spojrzała więc na dłoń orka, zatrzymała wzrok, przeniosła na niego – i uniosła brwi w reakcji na jego szczery chyba uśmiech. Psiakrew – i prawie coś drgnęło jej w kącikach!
Odwróciła głowę, nie podała mu dłoni, ale przynajmniej nie odtrąciła jego; to już powinno się docenić, gdyby ktoś był świadom bardziej szczegółowo sposobu wychowywania i trenowania kun.
Kuna więc poszła; tak jak zaprosił ją Nurkh. Była brudna, usmolona, tu i tam nadszarpnięta, ale o takie rzeczy i tak specjalnie nie dbała i jeśli jakiś szaleniec chciałby z niej zrobić kobietę u swego boku, musiałby mocno pomiażdżyć standardy. Ale szła. Z nimi. Na jakiś tam… okręt. Daleko jeszcze?
A to się zobaczy.
W sumie mogła by tak iść parę dni czy tygodni. Przecież gadają o kunach, że one żadnego porządnego celu w życiu i tak nie mają. Ot – zabijać, gdy ktoś każe, a za którymś razem przy okazji zginąć, i tyle.
Sala Wywerny
23No i chuj. Dziwna ta wojowniczka. Pomocnej dłoni nie przyjmie, ale też nie odtrąca. Do bitki pierwsza, temperament jak płomień, a jednak chyba troszczyła się o Orka, kiedy ten zgarniał w pełni zasłużone baty. Może trochę szalona? Na pewno nie do końca normalna. Znaczy będzie pasować. Znajdując się pod delikatną presją morderczego tłumu, zawtórował Dziewczynie wzruszeniem ramion i ruszył do portu. Droga była dość krótka. Podążający za nimi tłum powoli topniał. Kolejne osoby odłączały się od bezcelowej gromady, wracając do gaszenia pożarów. Koniec końców, nie wlezą przecież za nimi na statek. Kilku śmielszych wykrzykiwało jeszcze coś o sądach, ale nawet najdzielniejsi stanęli jak wryci, widząc pokład okrętu. Jednostka była okazała, owszem. Piękna i zadbana, ale ani stan statku, ani nawet kilku ludzkich załogantów nie zrobiło tak wielkiego wrażenia, jak...
Śliczna! - Nukrh wrzasnął na całe gardło, wbiegając po trapie. Ludziska z tłumu wytrzeszczały oczy, obserwując, jak szaleniec mknie przed siebie, by wtulić się w potężny kark radośnie podskakującej wywerny. Smokowata nawet ze złożonymi skrzydłami zajmowała znaczącą część pokładu, a każdy z jej "pląsów" bujał łodzią, powodując falę przekleństw ze strony marynarzy. Co ciekawe, klątwy te pozbawione były gniewu. W ich głosach rozbawienie mieszało się z wyrazem rodzicielskiego zmęczenia. Najwyraźniej każdy członek tej załogi nosił w sercu odrobinę szaleństwa. - Ślicznaaaa... No już, spokój. Taaak, tak już wracają... - Chyba starali się uspokoić smokowatą. Mało skutecznie. Wywerna z podobnym entuzjazmem przywitała również elfkę, krasnoluda i obie zakapturzone postacie.
Zupełnie inna reakcja spotkała jednak Kunę. Idąca pomiędzy orkiem i wyższym z "kaptórów" dziewczyna początkowo została zupełnie zignorowana. Dopiero po przywitaniu się i zostaniu zasadnie wytuloną, Śliczna skierowała gadzie ślepia w kierunku nieznajomej. Bestia zastygła, wydając z piersi gardłowy warkot. Dźwięk nie należał do najgłośniejszych. Na pewno jednak zawierał w sobie wystarczającą dozę majestatu, by uciszyć stojący na brzegu tłum. Nikt nie kwapił się już do wojaczki. Wydobywający się ze smoczej paszczy dźwięk zupełnie sparaliżował najbliższą grupę motłochu. Pozostali zaczęli wycofywać się bardzo powoli i znikać za zabudowaniami. - Już już... Taaak ja wiem, wiem. Śmiesznie pachnie. Wszyscy śmiesznie pachniemy. Juuuuż, zobacz. Kuna jest w porządku. - Nurkh jedną ręką skrobał wywernę po masywnym łbie, uspokajając ulubione zwierzątko. Naszpikowany kolcami ogon powoli sunął po deskach. Wolną dłoń wyciągnął w kierunku wojowniczki, zapraszając tym samym do podejścia. Pozostali najwyraźniej nie uznali sprawy za szczególnie istotną. - Bolgur! Kotwica! Żagle! Rave? Zapraszam do steru. - Załoga ruszyła do zadań, zupełnie ignorując bestię, Kunę i orka. No, prawie. Jeden z załogantów przesunął łeb wywerny tak, by nie uderzył jej opadający bom.
Śliczna! - Nukrh wrzasnął na całe gardło, wbiegając po trapie. Ludziska z tłumu wytrzeszczały oczy, obserwując, jak szaleniec mknie przed siebie, by wtulić się w potężny kark radośnie podskakującej wywerny. Smokowata nawet ze złożonymi skrzydłami zajmowała znaczącą część pokładu, a każdy z jej "pląsów" bujał łodzią, powodując falę przekleństw ze strony marynarzy. Co ciekawe, klątwy te pozbawione były gniewu. W ich głosach rozbawienie mieszało się z wyrazem rodzicielskiego zmęczenia. Najwyraźniej każdy członek tej załogi nosił w sercu odrobinę szaleństwa. - Ślicznaaaa... No już, spokój. Taaak, tak już wracają... - Chyba starali się uspokoić smokowatą. Mało skutecznie. Wywerna z podobnym entuzjazmem przywitała również elfkę, krasnoluda i obie zakapturzone postacie.
Zupełnie inna reakcja spotkała jednak Kunę. Idąca pomiędzy orkiem i wyższym z "kaptórów" dziewczyna początkowo została zupełnie zignorowana. Dopiero po przywitaniu się i zostaniu zasadnie wytuloną, Śliczna skierowała gadzie ślepia w kierunku nieznajomej. Bestia zastygła, wydając z piersi gardłowy warkot. Dźwięk nie należał do najgłośniejszych. Na pewno jednak zawierał w sobie wystarczającą dozę majestatu, by uciszyć stojący na brzegu tłum. Nikt nie kwapił się już do wojaczki. Wydobywający się ze smoczej paszczy dźwięk zupełnie sparaliżował najbliższą grupę motłochu. Pozostali zaczęli wycofywać się bardzo powoli i znikać za zabudowaniami. - Już już... Taaak ja wiem, wiem. Śmiesznie pachnie. Wszyscy śmiesznie pachniemy. Juuuuż, zobacz. Kuna jest w porządku. - Nurkh jedną ręką skrobał wywernę po masywnym łbie, uspokajając ulubione zwierzątko. Naszpikowany kolcami ogon powoli sunął po deskach. Wolną dłoń wyciągnął w kierunku wojowniczki, zapraszając tym samym do podejścia. Pozostali najwyraźniej nie uznali sprawy za szczególnie istotną. - Bolgur! Kotwica! Żagle! Rave? Zapraszam do steru. - Załoga ruszyła do zadań, zupełnie ignorując bestię, Kunę i orka. No, prawie. Jeden z załogantów przesunął łeb wywerny tak, by nie uderzył jej opadający bom.
Sala Wywerny
24Szła krokiem trochę zmęczonym, a trochę butnym – buta była i tak obecna w osobowości Aikerren, bez względu na stan ciała, a przynajmniej ona sama czuła, że tak powinno być. Mimo uleczeń widać było po niej, że w jakimś sensie odpoczywa, mogąc jedynie kroczyć za kimś w poczuciu, że nie zmierza do kolejnej walki na śmierć i życie. Teraz te nienawistne pokrzykiwania, których resztki jeszcze probowały smagać ją od tyłu po drodze uliczkami do portu, zupełnie po niej spływały; ba – paradoksalnie uwzniaślały ją jakoś, w jej poczuciu.
W porcie przez chwilę poczuła się jak tamtego dnia, dawno temu, gdy handlowa koga, która wzięła ją z jakiejś wysepki, przycumowała do jej pierwszej kontynentalnej przystani, by wypluć ją na jej pierwszy stały ląd, gdzie miała prowadzić swój żywot. Oto teraz też czuła na sobie ten słony wiatr, te wonie, tę osobliwą przestrzeń, jaką oddycha niebo złączone z oceanem.
I zobaczyła okręt. Dalece inny niż tamten, ale nawet nie w tym rzecz – bowiem i Aikerren stanęła jak wryta na widok istoty, która była na pokładzie.
Wkroczyła na deski sztywno – nie w strachu, lecz w czujności. Taki zwierz wzbudzał naturalny respekt wojownika. Co więcej – udzielało się kunie dzikie, niejasne, brutalne piękno wywerny. Omiotła informacyjnym spojrzeniem Nurkha i jego karesy, by stwierdzić, że pewnie on i smoczyca są w jakiejś dawniejszej i głębszej komitywie, po czym ruszyła przy relingach, gdy poczuła na sobie spojrzenie.
I usłyszała dźwięk. Jak żaden inny.
Zrobiło się cicho – i w tej ciszy Aikerren zatrzymała się, powoli podnosząc wzrok na wywernę. Ogon sunął po deskach. Nurkh co prawda był obok zwierza, ale kuna i tak poczuła to wielkie niepojęte coś, ten bezgłośny myślowy okrzyk, jaki wydaje Najprawdziwszy Drapieżnik w Świecie Czystej Pięknej Siły. Aikerren rozumiała go, i rozumiała – bodfaj pierwszy raz w życiu – że oto ma przed sobą istotę naturalnie nad nią górującą. I że po raz pierwszy podjęcie walki byłoby nie aktem odwagi, a zniewagi dla tej siły.
Widząc wyciągniętą zapraszająco dłoń orka kuna ruszyła powoli ku nim. Szła prosto i równo, bynajmniej nie wcielając w życie odruchów określenia sobie martwego punktu w widzeniu wywerny. Nie była dla kuny przeciwnikiem. Czy zaś kuna dla wywerny? To się okaże.
Podeszła.
W tle już ruszyło życie, wraz z odgłosami okrętowej roboty. A kuna stanęła obok Nurkha, oddychając niemal niezauważalnie. Dumna, wyniosła, ostra i zdradzająca typowy qhirinowy potencjał brutalnej agresji, ale jednocześnie jakaś… cichsza, jaśniejsza, może nawet ładna, i wewnętrznie silna gotowością ujarzmienia owej typowej kuniej brutalnej agresji w imię czegoś piękniejszego.
– Jest piękna – powiedziała cicho do nikogo w szczególności. – Jest czymś… wielkim – dodała mniej pewnie, by zaraz skorygować z pewną ulgą: – Jest arlavgaraith.
Tak, to było to określenie. Jedyne, jakie teraz miała warte wypowiedzenia.
Przeniosła wzrok na Nurkha – i konia z grzędą oraz pół królestwa za żonę temu, kto nie odnalazłby teraz w jej spojrzeniu nuty spokojniejszej i cichszej, niż kiedykolwiek bodaj dotąd. Nawet jeśli trwało ułamek chwili. Statkiem zakołysało, gdy po odbiciu złapał pierwsze westchnienia chłodnych wiatrów. Zakołysało i kuną. I jej światem. Odrobinkę.
W porcie przez chwilę poczuła się jak tamtego dnia, dawno temu, gdy handlowa koga, która wzięła ją z jakiejś wysepki, przycumowała do jej pierwszej kontynentalnej przystani, by wypluć ją na jej pierwszy stały ląd, gdzie miała prowadzić swój żywot. Oto teraz też czuła na sobie ten słony wiatr, te wonie, tę osobliwą przestrzeń, jaką oddycha niebo złączone z oceanem.
I zobaczyła okręt. Dalece inny niż tamten, ale nawet nie w tym rzecz – bowiem i Aikerren stanęła jak wryta na widok istoty, która była na pokładzie.
Wkroczyła na deski sztywno – nie w strachu, lecz w czujności. Taki zwierz wzbudzał naturalny respekt wojownika. Co więcej – udzielało się kunie dzikie, niejasne, brutalne piękno wywerny. Omiotła informacyjnym spojrzeniem Nurkha i jego karesy, by stwierdzić, że pewnie on i smoczyca są w jakiejś dawniejszej i głębszej komitywie, po czym ruszyła przy relingach, gdy poczuła na sobie spojrzenie.
I usłyszała dźwięk. Jak żaden inny.
Zrobiło się cicho – i w tej ciszy Aikerren zatrzymała się, powoli podnosząc wzrok na wywernę. Ogon sunął po deskach. Nurkh co prawda był obok zwierza, ale kuna i tak poczuła to wielkie niepojęte coś, ten bezgłośny myślowy okrzyk, jaki wydaje Najprawdziwszy Drapieżnik w Świecie Czystej Pięknej Siły. Aikerren rozumiała go, i rozumiała – bodfaj pierwszy raz w życiu – że oto ma przed sobą istotę naturalnie nad nią górującą. I że po raz pierwszy podjęcie walki byłoby nie aktem odwagi, a zniewagi dla tej siły.
Widząc wyciągniętą zapraszająco dłoń orka kuna ruszyła powoli ku nim. Szła prosto i równo, bynajmniej nie wcielając w życie odruchów określenia sobie martwego punktu w widzeniu wywerny. Nie była dla kuny przeciwnikiem. Czy zaś kuna dla wywerny? To się okaże.
Podeszła.
W tle już ruszyło życie, wraz z odgłosami okrętowej roboty. A kuna stanęła obok Nurkha, oddychając niemal niezauważalnie. Dumna, wyniosła, ostra i zdradzająca typowy qhirinowy potencjał brutalnej agresji, ale jednocześnie jakaś… cichsza, jaśniejsza, może nawet ładna, i wewnętrznie silna gotowością ujarzmienia owej typowej kuniej brutalnej agresji w imię czegoś piękniejszego.
– Jest piękna – powiedziała cicho do nikogo w szczególności. – Jest czymś… wielkim – dodała mniej pewnie, by zaraz skorygować z pewną ulgą: – Jest arlavgaraith.
Tak, to było to określenie. Jedyne, jakie teraz miała warte wypowiedzenia.
Przeniosła wzrok na Nurkha – i konia z grzędą oraz pół królestwa za żonę temu, kto nie odnalazłby teraz w jej spojrzeniu nuty spokojniejszej i cichszej, niż kiedykolwiek bodaj dotąd. Nawet jeśli trwało ułamek chwili. Statkiem zakołysało, gdy po odbiciu złapał pierwsze westchnienia chłodnych wiatrów. Zakołysało i kuną. I jej światem. Odrobinkę.
Sala Wywerny
25Wpatrywał się w masywny łeb, skrobiąc bestię po delikatnej skórze szyi. Znajdujące się tuż pod brodą gruczoły stanowiły jedną z nielicznych słabości drapieżnika. Potężne istoty zadziwiająco często ginęły, rozszarpując wrażliwy punkt na twardej korze drzewa, lub rozrywając go pazurami. Trudno wyobrazić sobie swędzenie tak nieprzyjemne, by pochodne smoków gotowe były ryzykować życie dla, chociaż chwilowej ulgi. Pielęgnacja Ślicznej należała do obowiązków, jak i przywilejów Orka. Pośród całej załogi zwierzę dopuszczało do tego miejsca tylko jego i Selę. Czując pod palcami wibracje gardłowego ryku, spojrzeniem wrócił do Kuny. - arla.... agra? Co? - Ze szczerym zdumieniem przyjrzał się dziewczynie. Nadal miała przy sobie medalion wymowy. Mimo tego słowo wybrzmiało obco. Czyżby w języku magii nie istniał adekwatny odpowiednik? Dokładne działanie amuletu pozostawało tajemnicą zarówno dla Orka, Kapitana, jak i Jego mentorów z Akademii. Artefakt był stary. Możliwe, że w pewien sposób wiązał się z wolą, lub zwyczajnie płatał figle.
Delikatne szarpnięcie, towarzyszące wypełniającym żagle wiatrom zakołysało dziewczyną. Śliczna zazwyczaj źle reagowała na obcych. Fakt, że tolerowała Jej obecność, wynikał wyłącznie z bliskości chłopaka. Nieoczekiwany ruch spowodował u gada natychmiastowe napięcie mięśni. Smocze ślipia zdradzały zwierzęcą nieufność. - Nurkh? - Chłopak oderwał spojrzenie od wojowniczki, zerkając w stronę głosu. Stojąca tuż za nim elfka głaskała wiernę po pokrywających kręgosłup łuskach, gestem wskazując część dolnego pokładu. - Ahhh. - Ork zerknął w niebo, kiwając głową. Ciekawe. Zazwyczaj nie poganiała go do pracy. Czyżby zazdrość? Prędzej troska o nastrój bestii, chociaż jedno, nie wykluczało drugiego. - Nie przejmuj się. Śliczna jest odrobinę wstydliwa względem osób, których nie zna. - Zawiesił głos, jak gdyby ważąc kolejne słowa. - Wątpię, żeby Kapitan pozwolił Ci podróżować na gapę. Całkiem nieźle radzisz sobie z ostrzami. Chcesz pomóc mi w kuchni? Później pokażemy Ci jak obsługiwać żagle. - Odstępując od Ślicznej, jednak pozostając pomiędzy Nią a Kuną, zwrócił się w kierunku prowadzącej pod pokład drabinki. - Swoją drogą, kiedy mężczyzna wyciąga ku Tobie dłoń, godzi się ją przyjąć. Kto normalny nie przyjmuje w towarzystwie majestatu takiej bestii? Dziwna z Ciebie kobieta. - Nie umknęła mu jednak zmiana w zachowaniu Kuny. W obecności Ślicznej przez chwilę wyglądała jak człowiek. Wciąż groźna. Wciąż atrakcyjna na swój dziko - niebezpieczny sposób, ale przy tym całkiem normalna kobieta. Wścieka się jak człowiek. Czuje respekt jak człowiek. Ciekawe, jak jeszcze zdoła wyciągnąć z Niej ludzkie odruchy.
Powoli ruszył w kierunku kuchni. Decyzja Wojowniczki nie wpływała przecież na jego obowiązki. - Do najbliższego portu kilka dni drogi. To czas, w którym możesz lepiej poznać załogę i zdecydować, czy chcesz z nami zostać. Podobasz mi się Kuno, a w naszym małym tańcu udowodniłaś, że Twarda z Ciebie sztuka. Chociaż niewielka, nasza załoga składa się z wyjątkowych żeglarzy. Czy jesteś wystarczająco szalona, żeby zostać jednym z nich? - Ponownie zatrzymał się, sięgając do kieszeni po porcję świeżych ziół. Tym razem trafił na gorzkie. Świetnie wpływały na kły, jednak smakowały tragicznie. Większość załogi unikała ich jak kwasu. - Zresztą, o to zapewne zapyta Cię Kapitan. Aha. Jeszcze jedno. - Popatrzył jej prosto w oczy, przywdziewając ten swój bezczelny uśmieszek. - Przedstaw się wreszcie. Nie jesteś przecież przedmiotem. Przynajmniej nie tutaj. - Niewiele wiedział o kunach. Jeszcze mniej z tego zapamiętał. Instynkt podpowiadał mu jednak, że oczywiste twierdzenie jest czymś, o czym warto było Jej powiedzieć. Nie zwlekając dłużej, zabrał się do roboty. Załoga zasłużyła dziś na ucztę, a on sam na gorącą kąpiel. Pociągnął nosem, wykrzywiając pysk. Pot, pył i dym. Wojowniczce też nie zaszkodziłaby odrobina wody, ale tę propozycję postanowił odłożyć na później. Najlepiej do czasu, kiedy nie będzie miała przy sobie niebezpiecznych narzędzi. Ewentualnie miała ich mniej.
Delikatne szarpnięcie, towarzyszące wypełniającym żagle wiatrom zakołysało dziewczyną. Śliczna zazwyczaj źle reagowała na obcych. Fakt, że tolerowała Jej obecność, wynikał wyłącznie z bliskości chłopaka. Nieoczekiwany ruch spowodował u gada natychmiastowe napięcie mięśni. Smocze ślipia zdradzały zwierzęcą nieufność. - Nurkh? - Chłopak oderwał spojrzenie od wojowniczki, zerkając w stronę głosu. Stojąca tuż za nim elfka głaskała wiernę po pokrywających kręgosłup łuskach, gestem wskazując część dolnego pokładu. - Ahhh. - Ork zerknął w niebo, kiwając głową. Ciekawe. Zazwyczaj nie poganiała go do pracy. Czyżby zazdrość? Prędzej troska o nastrój bestii, chociaż jedno, nie wykluczało drugiego. - Nie przejmuj się. Śliczna jest odrobinę wstydliwa względem osób, których nie zna. - Zawiesił głos, jak gdyby ważąc kolejne słowa. - Wątpię, żeby Kapitan pozwolił Ci podróżować na gapę. Całkiem nieźle radzisz sobie z ostrzami. Chcesz pomóc mi w kuchni? Później pokażemy Ci jak obsługiwać żagle. - Odstępując od Ślicznej, jednak pozostając pomiędzy Nią a Kuną, zwrócił się w kierunku prowadzącej pod pokład drabinki. - Swoją drogą, kiedy mężczyzna wyciąga ku Tobie dłoń, godzi się ją przyjąć. Kto normalny nie przyjmuje w towarzystwie majestatu takiej bestii? Dziwna z Ciebie kobieta. - Nie umknęła mu jednak zmiana w zachowaniu Kuny. W obecności Ślicznej przez chwilę wyglądała jak człowiek. Wciąż groźna. Wciąż atrakcyjna na swój dziko - niebezpieczny sposób, ale przy tym całkiem normalna kobieta. Wścieka się jak człowiek. Czuje respekt jak człowiek. Ciekawe, jak jeszcze zdoła wyciągnąć z Niej ludzkie odruchy.
Powoli ruszył w kierunku kuchni. Decyzja Wojowniczki nie wpływała przecież na jego obowiązki. - Do najbliższego portu kilka dni drogi. To czas, w którym możesz lepiej poznać załogę i zdecydować, czy chcesz z nami zostać. Podobasz mi się Kuno, a w naszym małym tańcu udowodniłaś, że Twarda z Ciebie sztuka. Chociaż niewielka, nasza załoga składa się z wyjątkowych żeglarzy. Czy jesteś wystarczająco szalona, żeby zostać jednym z nich? - Ponownie zatrzymał się, sięgając do kieszeni po porcję świeżych ziół. Tym razem trafił na gorzkie. Świetnie wpływały na kły, jednak smakowały tragicznie. Większość załogi unikała ich jak kwasu. - Zresztą, o to zapewne zapyta Cię Kapitan. Aha. Jeszcze jedno. - Popatrzył jej prosto w oczy, przywdziewając ten swój bezczelny uśmieszek. - Przedstaw się wreszcie. Nie jesteś przecież przedmiotem. Przynajmniej nie tutaj. - Niewiele wiedział o kunach. Jeszcze mniej z tego zapamiętał. Instynkt podpowiadał mu jednak, że oczywiste twierdzenie jest czymś, o czym warto było Jej powiedzieć. Nie zwlekając dłużej, zabrał się do roboty. Załoga zasłużyła dziś na ucztę, a on sam na gorącą kąpiel. Pociągnął nosem, wykrzywiając pysk. Pot, pył i dym. Wojowniczce też nie zaszkodziłaby odrobina wody, ale tę propozycję postanowił odłożyć na później. Najlepiej do czasu, kiedy nie będzie miała przy sobie niebezpiecznych narzędzi. Ewentualnie miała ich mniej.
Sala Wywerny
26Arlavgaraith. Sellevgeńskie określenie na przeciwnika, któremu tak bardzo nie można odmówić jakiejś wrodzonej, nieco hipnotyzującej wspaniałości, że naturalną wrogość można zabarwić rodzajem bojowego szacunku. Aikerren w miarę wyraźnie pamiętała ze swego pobytu w zagrodzie pewną czarnowłosą, starszą o kilka lat, ayyadh – „łasicę” (jeszcze nie ”kunę”) – na którą podczas dorocznego „kręgu walk” naqhar posłał ją, jeszcze-nie-Aikerren, do walki. Żeby jej udowodnić jego rację we wcześniejszej scysji, na jaką sobie pozwoliła, i w ten sposób ją też ukarać poprzez naukę – czy raczej wytrenować poprzez karę. Brunetka miała taki sam cel – walczyć, aż przeciwniczka nie będzie mogła walczyć. Z dowolnego powodu. (Tak: zdecydowanie nie wszystkie „trzecie córki” mają szczęście (albo nieszczęście) przetrwać cały okres spędzany w zagrodzie…).
I walczyły. Wściekle. To dlatego Aikerren nie ma lewej górnej piątki, a na policzku w miejscu jej odpowiadającym – jedną ze swych głębszych blizn. Rozcięte łuki brwiowe, zmieszana ich obu krew z warg, nosów, zadawanych sobie czymkolwiek ran – wiły się w śnieżnym błocie od południa aż do jesiennego zmroku. Aż naqhar sam musiał przerwać. W oczach tamtej ledwo żywa jeszcze-nie-Aikerren widziała czystą, tępą, bezimienną bestialską mściwą nienawiść. W oczach naqhara – arlavgaraith.
Dlatego nie płakała, gdy Szum starała się dziecięcymi sposobami jakoś kurować jej obrażenia. Obie miały jakoś po… dziewięć lat?
Szum była chyba jedyną w miarę życzliwą jej towarzyszką w zagrodzie.
Zakołysało nią, gdy okręt złapał wiatr i ruszył. Aikerren wczuła się na moment w tę siłę – zaparta w lekkim rozkroku przejmowała wibracje ciała okrętu, jakby był wierzchowcem. Starała się je zrozumieć. Niczym myśliwy – poznać kinetykę zwierzęcia. Ale nie rozumiała wszystkiego i musiała zaniechać tego aktu odruchowego bojowego samokształcenia, bo jej uwagę ściągnął znów Nurkh. Swą zdumiewającą nieoczekiwanie wymownością. Jak on składnie mówił!
Ai odruchowo chwyciła medalion, ale tym razem nie irytowało jej, że przypadkiem wciąż posiada coś nieswojego. Słuchała go, zerkając coś miękcej to na niego, to na wyvernę. Na propozycję pomocy w kuchni wargi lekko jej się wykrzywiły, ale nic nie rzekła. MIlczała też na jego uwagę o przyjęciu dłoni. Rozumiała, że on jej nie zrozumie, sama też bynajmniej nie była wykształcona na specjalistkę w rozumieniu samej siebie. Czy coś w ten sposób schrzaniła? Może. Okaże się potem. Ale… o co chodziło w tym, że „kiedy mężczyzna wyciąga dłoń”. Co „mężczyzna”! Takich spraw Aikerren nie rozumiała prawie zupełnie. Mężczyzna to był zwierz po prostu silniejszy i zwykle lepiej przez naturę wyposażony do walki. Musiała go rozumieć jako stworzenie. Jego mięśnie, siłę, wrodzoną ociężałość, dziwną gotowość do działania wedle honoru oraz te jego potężne popędy, które odbierały mu rozum, ale dodawały sił. A czemu miałoby się przyjmować dłoń mężczyzny? Żeby mu dłoń swą podać – bo? Przecież mógłby ją chwycić, pociągnąć, straciłaby równowagę… Bez sensu.
„Godzi się przyjąć”… Co to znaczy „godzi się”?
Z płytkiego zamyślenia wyrwały ją kolejne słowa. „Podobasz mi się, kuno”. Uniosła spojrzenie, zwężając nieco oczy, ale utrzymała wzrok, który z czasem łagodniał znów. Pojawiło się pytanie dość konkretne, więc…
– Tak. Zostanę – odparła cicho, trochę wymijająco, bo nie zgodziła się tymi słowy na zostanie jedną z nich, lecz na samo zostanie. Tak było prościej rozmawiać. Była gotowa już odejść, ale znów zmusił ją do zatrzymania.
Obróciła się powoli.
Imię.
I… „nie jesteś przedmiotem”…
Szum była chyba jedyną w miarę życzliwą jej towarzyszką w zagrodzie. Jedyną, do której trenerom nie udało się w jeszcze-nie-Aikerren wzbudzić czystej bezimiennej nienawiści. Szum była słabsza. Poznały się gdy miały po osiem lat. Kiedy przyszło ostatnie zadanie, mające zrobić z niej, „łasicy”, kunę – rozumiała jego sens. Rozumiała aż za dobrze.
Zabiła Szum, kiedy kucała nad praniem. Naqhar, który prowadził jej grupę do stopnia kuny, zadrżał, gdy rzuciła mu jej głowę. Na ceremonii, już jako kuna Aikerren, gdy stała w szeregu innych, smagana lodowatym wiatrem, przyjmując z zaciśniętymi zębami swe ostatnie kunie skaryfikacje, była najbardziej pustym wewnętrznie bytem wszechświata.
„Jesteście tym, co porusza waszym mieczem. Bez walki wasz oręż jest przedmiotem – i wy jesteście przedmiotami. Oręż i wy różnicie się tylko wartością. Na korzyść oręża. Więc idźcie, kuny, walczcie. Nadajcie sens swemu istnieniu. Chrońcie godność i wartość swego oręża za każdą cenę. Jeśli nie będziecie w stanie – gińcie.”
Tydzień potem ona i inne z jej miotu wysiadały na nabrzeżach kontynentalnych portów, by rozejść się po świecie. Kuny: przedmioty do instynktownej transmisji siły i ruchu z woli na oręż.
– Aikerren – powiedziała cicho. – Ale to nie jest imię – i kładąc jeszcze na wywernie ostatnie spojrzenie, odwróciła się i odeszła w głąb pokładu.
I walczyły. Wściekle. To dlatego Aikerren nie ma lewej górnej piątki, a na policzku w miejscu jej odpowiadającym – jedną ze swych głębszych blizn. Rozcięte łuki brwiowe, zmieszana ich obu krew z warg, nosów, zadawanych sobie czymkolwiek ran – wiły się w śnieżnym błocie od południa aż do jesiennego zmroku. Aż naqhar sam musiał przerwać. W oczach tamtej ledwo żywa jeszcze-nie-Aikerren widziała czystą, tępą, bezimienną bestialską mściwą nienawiść. W oczach naqhara – arlavgaraith.
Dlatego nie płakała, gdy Szum starała się dziecięcymi sposobami jakoś kurować jej obrażenia. Obie miały jakoś po… dziewięć lat?
Szum była chyba jedyną w miarę życzliwą jej towarzyszką w zagrodzie.
Zakołysało nią, gdy okręt złapał wiatr i ruszył. Aikerren wczuła się na moment w tę siłę – zaparta w lekkim rozkroku przejmowała wibracje ciała okrętu, jakby był wierzchowcem. Starała się je zrozumieć. Niczym myśliwy – poznać kinetykę zwierzęcia. Ale nie rozumiała wszystkiego i musiała zaniechać tego aktu odruchowego bojowego samokształcenia, bo jej uwagę ściągnął znów Nurkh. Swą zdumiewającą nieoczekiwanie wymownością. Jak on składnie mówił!
Ai odruchowo chwyciła medalion, ale tym razem nie irytowało jej, że przypadkiem wciąż posiada coś nieswojego. Słuchała go, zerkając coś miękcej to na niego, to na wyvernę. Na propozycję pomocy w kuchni wargi lekko jej się wykrzywiły, ale nic nie rzekła. MIlczała też na jego uwagę o przyjęciu dłoni. Rozumiała, że on jej nie zrozumie, sama też bynajmniej nie była wykształcona na specjalistkę w rozumieniu samej siebie. Czy coś w ten sposób schrzaniła? Może. Okaże się potem. Ale… o co chodziło w tym, że „kiedy mężczyzna wyciąga dłoń”. Co „mężczyzna”! Takich spraw Aikerren nie rozumiała prawie zupełnie. Mężczyzna to był zwierz po prostu silniejszy i zwykle lepiej przez naturę wyposażony do walki. Musiała go rozumieć jako stworzenie. Jego mięśnie, siłę, wrodzoną ociężałość, dziwną gotowość do działania wedle honoru oraz te jego potężne popędy, które odbierały mu rozum, ale dodawały sił. A czemu miałoby się przyjmować dłoń mężczyzny? Żeby mu dłoń swą podać – bo? Przecież mógłby ją chwycić, pociągnąć, straciłaby równowagę… Bez sensu.
„Godzi się przyjąć”… Co to znaczy „godzi się”?
Z płytkiego zamyślenia wyrwały ją kolejne słowa. „Podobasz mi się, kuno”. Uniosła spojrzenie, zwężając nieco oczy, ale utrzymała wzrok, który z czasem łagodniał znów. Pojawiło się pytanie dość konkretne, więc…
– Tak. Zostanę – odparła cicho, trochę wymijająco, bo nie zgodziła się tymi słowy na zostanie jedną z nich, lecz na samo zostanie. Tak było prościej rozmawiać. Była gotowa już odejść, ale znów zmusił ją do zatrzymania.
Obróciła się powoli.
Imię.
I… „nie jesteś przedmiotem”…
Szum była chyba jedyną w miarę życzliwą jej towarzyszką w zagrodzie. Jedyną, do której trenerom nie udało się w jeszcze-nie-Aikerren wzbudzić czystej bezimiennej nienawiści. Szum była słabsza. Poznały się gdy miały po osiem lat. Kiedy przyszło ostatnie zadanie, mające zrobić z niej, „łasicy”, kunę – rozumiała jego sens. Rozumiała aż za dobrze.
Zabiła Szum, kiedy kucała nad praniem. Naqhar, który prowadził jej grupę do stopnia kuny, zadrżał, gdy rzuciła mu jej głowę. Na ceremonii, już jako kuna Aikerren, gdy stała w szeregu innych, smagana lodowatym wiatrem, przyjmując z zaciśniętymi zębami swe ostatnie kunie skaryfikacje, była najbardziej pustym wewnętrznie bytem wszechświata.
„Jesteście tym, co porusza waszym mieczem. Bez walki wasz oręż jest przedmiotem – i wy jesteście przedmiotami. Oręż i wy różnicie się tylko wartością. Na korzyść oręża. Więc idźcie, kuny, walczcie. Nadajcie sens swemu istnieniu. Chrońcie godność i wartość swego oręża za każdą cenę. Jeśli nie będziecie w stanie – gińcie.”
Tydzień potem ona i inne z jej miotu wysiadały na nabrzeżach kontynentalnych portów, by rozejść się po świecie. Kuny: przedmioty do instynktownej transmisji siły i ruchu z woli na oręż.
– Aikerren – powiedziała cicho. – Ale to nie jest imię – i kładąc jeszcze na wywernie ostatnie spojrzenie, odwróciła się i odeszła w głąb pokładu.
Sala Wywerny
27Aikerren... Dziewczyna wydawała się odrobinę zgubiona w nowej rzeczywistości. Nie każdy urodził się dla morza. Przywyknie. O ile górny pokład jednostki robił piorunujące wrażenie kunsztem wykonania, o tyle dolny wydawał się bardzo przytulny. Porządnie zbite dechy nie przepuszczały zbyt wiele księżycowej poświaty. Hamaki większej części załogi bujały się spokojnie w rytm ruchu okrętu. Na bokach poukładane zostały ciężkie, kwadratowe skrzynie z przeróżnym towarem. Chociaż okręt w oczywisty sposób nie powstał w celach handlowych, posiadał uczciwą przestrzeń załadunkową. - Na górze znajdują się kajuty Kapitana, Seli i Rave-a. - Najważniejsi członkowie załogi dysponowali prywatnymi pomieszczeniami. Skromny wyraz luksusu podkreślał ich szczególny status. Na końcu dolnego pokładu znajdował się cel orka - niewielka, acz dobrze zaopatrzona kuchnia. Kamienne palenisko umożliwiało przyrządzanie gorących posiłków, zapewniając przy tym odrobinę ciepła odpoczywającej załodze. Skrzynie i beczki przepełniały egzotyczne owoce. Powietrze przepełniał zapach ziół i przypraw, suszących się na przeciągniętych górą sznurach. Tym jednak, co najbardziej odbiegało od normy, była masywna, posrebrzana klatka. Rozwieszony w niej hamak sugerował, że nie należała ona do Ślicznej. - Aikerren huh? Długie. Niech będzie Ai
Uroczy skrót nijak nie pasował do wojowniczki. Szczególnie w Jej obecnym, dalece odbiegającym od świeżości stanie. - Tam za mną znajduje się bala. Przepompowujemy do niej wodę rurą, przechodzącą pod paleniskiem. Dzięki temu możemy brać tu ciepłe, a czasem nawet gorące kąpiele. - Wskazał zasłaniającą część pomieszczenia kotarę, a następnie dziwną dźwignię, umieszczoną obok źródła ciepła. - Trzeba się trochę namachać przy pompowaniu. Pomimo tego wynalazek jest jednak genialny. Zasługa Bolgdura - niskiego z brodą. - Chłopak wyjął potężny nóż ze schowka, którego dokładne położenie umknęło uwadze młodej Kuny. - Potrafisz przygotować mięso? - Z jednej ze skrzyń wyciągnął kilka świeżych ryb. Płynnym ruchem rzucił je na jedną ze skrzyń, najwyraźniej pełniącą tu funkcję blatu i wbił ostrze tuż obok. Na dzisiejszą ucztę planował jeden ze swoich specjałów. Potrawa oficjalnie nosiła miano zupy, chociaż jej gęstość powodowała częste dyskusje na temat charakteru dania. Posiłek był bardzo charakterny o wyraźnym smaku. Potrawa ostra i sycąca szerokim wachlarzem smaków. - Przeważnie podróżujemy nocą. Po kolacji możesz śmiało zażyć kąpieli. Przygotuję dla Ciebie doskonały preparat. Nie musisz nawet zasłaniać kotary, nie będzie tu nikogo poza mną. - Puścił dziewczynie oko, szczerząc kły. Wieczorne mordobicie wyciągnęło z niego sporo energii i ku zupełnemu zaskoczeniu nie wiązało się nawet z solidną popijawą. Należała mu się odrobina relaksu i chociaż Kuna prawdopodobnie nie była tego świadoma, Jej również.
Uroczy skrót nijak nie pasował do wojowniczki. Szczególnie w Jej obecnym, dalece odbiegającym od świeżości stanie. - Tam za mną znajduje się bala. Przepompowujemy do niej wodę rurą, przechodzącą pod paleniskiem. Dzięki temu możemy brać tu ciepłe, a czasem nawet gorące kąpiele. - Wskazał zasłaniającą część pomieszczenia kotarę, a następnie dziwną dźwignię, umieszczoną obok źródła ciepła. - Trzeba się trochę namachać przy pompowaniu. Pomimo tego wynalazek jest jednak genialny. Zasługa Bolgdura - niskiego z brodą. - Chłopak wyjął potężny nóż ze schowka, którego dokładne położenie umknęło uwadze młodej Kuny. - Potrafisz przygotować mięso? - Z jednej ze skrzyń wyciągnął kilka świeżych ryb. Płynnym ruchem rzucił je na jedną ze skrzyń, najwyraźniej pełniącą tu funkcję blatu i wbił ostrze tuż obok. Na dzisiejszą ucztę planował jeden ze swoich specjałów. Potrawa oficjalnie nosiła miano zupy, chociaż jej gęstość powodowała częste dyskusje na temat charakteru dania. Posiłek był bardzo charakterny o wyraźnym smaku. Potrawa ostra i sycąca szerokim wachlarzem smaków. - Przeważnie podróżujemy nocą. Po kolacji możesz śmiało zażyć kąpieli. Przygotuję dla Ciebie doskonały preparat. Nie musisz nawet zasłaniać kotary, nie będzie tu nikogo poza mną. - Puścił dziewczynie oko, szczerząc kły. Wieczorne mordobicie wyciągnęło z niego sporo energii i ku zupełnemu zaskoczeniu nie wiązało się nawet z solidną popijawą. Należała mu się odrobina relaksu i chociaż Kuna prawdopodobnie nie była tego świadoma, Jej również.
Sala Wywerny
28Aikerren nie zwykła mówić dużo – ba, im więcej było do powiedzenia, tym bardziej czuła się przez to zablokowana – nie obwieściła więc może słownie swej zgody na tymczasową (jak zakładała) rolę okrętowej pomocy kuchennej, ale fakt, że szła za Nurkhem i słuchała jego opisów powinien zastąpić zbędną werbalną komunikację. Tak uważała odruchowo. Na propozycję zredukowania jej miana do Ai zareagowała zaś… kamienną twarzą. Może była zbyt jednak zmęczona, by jawnie dawać wyraz jakiemuś osądowi na ten temat. Aikerren nie było imieniem, jak rzekła, i w gruncie rzeczy można było z tym sellevgeńskim słowem robić co się tam komu widziało. Może gorzej będzie brzmiało wołanie jej „Ai! Ai!”, ale nie wybiegała teraz myślą do aspektów estetycznych tej kwestii.
Obejrzała sobie balię i mechanizm kąpielowy spokojnym chłodnym wzrokiem (takim, jakim oglądała sobie na targowiskach na przykład mechanizmy pułapek na zwierzynę), zakonotowała sobie zasługę i rysopis jakiegoś tam Bolgdura, a potem, w kuchni, wyjęła nóż z dechy, co mogło znaczyć, że owszem, przygotować mięso – tak. Ryby też. Było to główne źródło białka zwierzęcego zarówno generalnie na Łzach, jak i (tym bardziej) w łasiczej zagrodzie.
Natomiast uważniejsze, by tak rzec – spersonalizowane spojrzenie przeniosła na orka, gdy wspomniał o warunkach intymności. Nie było w tym spojrzeniu nic – poza pewnym zainteresowaniem na akurat dość rozluźnionej twarzyczce kuny. Uśmiech jego i puszczone oczko przyjęła leciusieńkim uniesieniem brwi i takimż napięciem mięśni żuchwy – objawami raczej chwilowego skupienia.
Owszem – nie myślała o swym relaksie. Leczenie, którego magicznie doznała, w istocie zniosło na razie ten powierzchniowy dyskomfort urazów i kuna czuła się dobrze, parę poobijanych kości i naciągniętych ścięgien „nudziło” lekkim gnieceniem jedynie podprogowo.
Smyrgnęła sobie nożem w dłoni – odruchowy młynek ostrza – złapała bezbłędnie (i równie odruchowo) rękojeść w zaplanowanej (odruchowo) pozycji i przystąpiła do ostrożnego, ale całkiem pewnego oprawiania ryby. Działała sprawnie, wyraźnie za nic sobie miała nieestetyczne (dla mieszczek) niuanse swej czynności, to oczywiste. Natomiast na jaw wychodziło, że im sprawniej okręt tańczył na falach, tym szerszy był asekuracyjny rozkrok Aikerren. Po prawdzie, to to ustawiczne kołysanie… nie było komfortowe.
– Miska? – odezwała się, zerkając w jakiś punkt kuchni. BYła gotowa kroić oczyszczone tusze na kawałki, lub złożyć w całości gotowe do dalszej obróbki i obróciła się, szukając wzrokiem Nurkha i dotykając lekko opuszkami połówki medalionu na swej szyi.
– Twój język – powiedziała. – Naucz mnie.
Obejrzała sobie balię i mechanizm kąpielowy spokojnym chłodnym wzrokiem (takim, jakim oglądała sobie na targowiskach na przykład mechanizmy pułapek na zwierzynę), zakonotowała sobie zasługę i rysopis jakiegoś tam Bolgdura, a potem, w kuchni, wyjęła nóż z dechy, co mogło znaczyć, że owszem, przygotować mięso – tak. Ryby też. Było to główne źródło białka zwierzęcego zarówno generalnie na Łzach, jak i (tym bardziej) w łasiczej zagrodzie.
Natomiast uważniejsze, by tak rzec – spersonalizowane spojrzenie przeniosła na orka, gdy wspomniał o warunkach intymności. Nie było w tym spojrzeniu nic – poza pewnym zainteresowaniem na akurat dość rozluźnionej twarzyczce kuny. Uśmiech jego i puszczone oczko przyjęła leciusieńkim uniesieniem brwi i takimż napięciem mięśni żuchwy – objawami raczej chwilowego skupienia.
Owszem – nie myślała o swym relaksie. Leczenie, którego magicznie doznała, w istocie zniosło na razie ten powierzchniowy dyskomfort urazów i kuna czuła się dobrze, parę poobijanych kości i naciągniętych ścięgien „nudziło” lekkim gnieceniem jedynie podprogowo.
Smyrgnęła sobie nożem w dłoni – odruchowy młynek ostrza – złapała bezbłędnie (i równie odruchowo) rękojeść w zaplanowanej (odruchowo) pozycji i przystąpiła do ostrożnego, ale całkiem pewnego oprawiania ryby. Działała sprawnie, wyraźnie za nic sobie miała nieestetyczne (dla mieszczek) niuanse swej czynności, to oczywiste. Natomiast na jaw wychodziło, że im sprawniej okręt tańczył na falach, tym szerszy był asekuracyjny rozkrok Aikerren. Po prawdzie, to to ustawiczne kołysanie… nie było komfortowe.
– Miska? – odezwała się, zerkając w jakiś punkt kuchni. BYła gotowa kroić oczyszczone tusze na kawałki, lub złożyć w całości gotowe do dalszej obróbki i obróciła się, szukając wzrokiem Nurkha i dotykając lekko opuszkami połówki medalionu na swej szyi.
– Twój język – powiedziała. – Naucz mnie.
Sala Wywerny
29Dziewczyna nie sprawiała wrażenia szczególnie zachwyconej przydomkiem. Smukłe dłonie dzierżyły nóż z podziwu godną precyzją. Zręczność i wprawa w walce przydawały się w kuchni. Przyzwyczajony do rytmicznego bujania Ork balansował na deskach, nucąc starą, żeglarską pieśń. Muzyka stanowiła jedną z metod, za pomocą której Kapitan uczył go wspólnego. Sięgając po kolejne przyprawy, wzbogacał potrawę. Po okręcie powoli rozchodził się intensywny zapach. Z górnego pokładu dobiegły ich radosne okrzyki i dźwięk ciężkiego ogona, niecierpliwie szurającego po pokładzie. Satysfakcja załogi zawsze była dla Niego powodem kucharskiej dumy. Mieszając w kotle, obserwował pracę Dziewczyny, podając Jej miskę, wciśniętą gdzieś między wysoko położone beczki. Trzeba mu było przyznać, że praca w Jej towarzystwie stanowiła przyjemność. Dobrze było mieć tu kogoś na dole. Kogoś z kim mógłby podzielić się swoją niecodzienną pasją. Oczywiście pozostali w pełni doceniali efekty jego pracy, ale żaden nie kwapił się do udziału w procesie przygotowywania posiłków.
- Orcza mowa jest... specyficzna. Proste określenia, uboga składnia i niewiele elementów upiększających wypowiedź. Łatwa, ale też trudna. Mocno gardłowa. Często wprost bolesna w wymowie. Lubisz ból, Ai? - Kiedy mówił, po jego palcach przebiegły blade iskry. Przez chwilę usiłował zebrać w pamięci wszystko, co wiedział o rytualnych bliznach Kun. Podczas licznych podróży wielokrotnie spotykał się z mniej lub bardziej egzotycznymi wyrazami pasji, wiary i tradycji. Sztuka cierpienia potrafiła być wyrazem wolności, życia i uczuć. Przez umysł przemknął mu obraz poznanej kiedyś mrocznej elfki. Szalona suka poniosła śmierć z ręki Vampierza po tym, kiedy usiłowała wyrżnąć ich wszystkich we śnie. Przedtem jednak stanowczo rozszerzyła horyzonty młodego żeglarza. Pokręcił głową, odrzucając natrętne "co by było, gdyby", nierozerwalnie przywiązane do wspomnienia jej twarzy. Zjawiskowa, zabawna, fascynująca, piękna... martwa, głupia suka. - Trenuję wieczorem przed i rano po pracy, śpiewając pieśń sławiącą przodków. Na początek możesz zdjąć medalion i posłuchać. - Przy okazji poogląda kunszt bojowy świetnie wyrzeźbionego ciała w tanecznej formie. Niech patrzy. Nawet gdyby obserwowała go wyłącznie jako wyraz sztuki walki, coś w jego treningu powinno przypaść Jej do gustu.
Dni na statku stanowiły nieliczne okresy błogiego spokoju, w którego trakcie załoga mogła odpocząć od trudów polowań. Kapitan przyjął wojowniczkę z otwartymi ramionami, żądając przy tym zwrotu medalion. Od tego czasu mogła porozumiewać się z Nurkhiem chaotyczną mieszanką Orkowego, Wspólnego i gestów. Dane Jej było poznać resztę załogi. Ta, ochoczo wprowadzała Ją w arkany żeglarskiego fachu. Mogła cieszyć podniebienie wybitną strawą, uczestniczyć w morderczych treningach Orka i obserwować światło księżyca, odbijane przez fale. Załoga pływała nocą, dnie spędzając pod podkładem. Co ciekawe chłopak sypiał zamknięty w posrebrzanej klatce, zamykanej na ciężką kłódkę. Kluczem do tego więzienia dysponował wyłącznie krasnolud, co zdawało się stanowić zadziwiająco zwyczajny element codzienności dla załogi. Aikerren otrzymała znacznie bardziej cywilizowane warunki, dzieląc kajutę z Elfką. W przeciwieństwie do wygodnego łóżka czarodziejki, Kunie przyszło jednak spać w hamaku.
Tydzień podróży upływał powoli, pozbawiony żadnych, szczególnych wydarzeń. Większość poświęcała wolny czas na naukę, studia i trening. Krótka obserwacja pozwoliła stwierdzić, że poza bandą zabawnych i różnorodnych istot, cała załoga składała się z zaprawionych w boju elit. Ta noc zapowiadała się jak wszystkie inne. Wypuszczony z klatki Ork wykonał wieczorny trening, jak zawsze proponując dziewczynie wspólną kąpiel. Moment później na statku podniosły się przesycone lękiem głosy
"Dziesięć..! Nie?! JEDENAŚCIE!?!". Załoga rzuciła się do lin, ściągając żagle. - Graghrendar. - Warknął Nurkh. Wskazując na coraz bardziej wzburzone fale, przeciągnął palcem po szyi i objął jeden z masztów. Pozostali zaczęli wciskać się między elementy konstrukcji i przywiązywać się do statku. Czarne chmury na horyzoncie sprawiały, że obce słowo nie wymagało dodatkowych wyjaśnienień.
- Orcza mowa jest... specyficzna. Proste określenia, uboga składnia i niewiele elementów upiększających wypowiedź. Łatwa, ale też trudna. Mocno gardłowa. Często wprost bolesna w wymowie. Lubisz ból, Ai? - Kiedy mówił, po jego palcach przebiegły blade iskry. Przez chwilę usiłował zebrać w pamięci wszystko, co wiedział o rytualnych bliznach Kun. Podczas licznych podróży wielokrotnie spotykał się z mniej lub bardziej egzotycznymi wyrazami pasji, wiary i tradycji. Sztuka cierpienia potrafiła być wyrazem wolności, życia i uczuć. Przez umysł przemknął mu obraz poznanej kiedyś mrocznej elfki. Szalona suka poniosła śmierć z ręki Vampierza po tym, kiedy usiłowała wyrżnąć ich wszystkich we śnie. Przedtem jednak stanowczo rozszerzyła horyzonty młodego żeglarza. Pokręcił głową, odrzucając natrętne "co by było, gdyby", nierozerwalnie przywiązane do wspomnienia jej twarzy. Zjawiskowa, zabawna, fascynująca, piękna... martwa, głupia suka. - Trenuję wieczorem przed i rano po pracy, śpiewając pieśń sławiącą przodków. Na początek możesz zdjąć medalion i posłuchać. - Przy okazji poogląda kunszt bojowy świetnie wyrzeźbionego ciała w tanecznej formie. Niech patrzy. Nawet gdyby obserwowała go wyłącznie jako wyraz sztuki walki, coś w jego treningu powinno przypaść Jej do gustu.
Dni na statku stanowiły nieliczne okresy błogiego spokoju, w którego trakcie załoga mogła odpocząć od trudów polowań. Kapitan przyjął wojowniczkę z otwartymi ramionami, żądając przy tym zwrotu medalion. Od tego czasu mogła porozumiewać się z Nurkhiem chaotyczną mieszanką Orkowego, Wspólnego i gestów. Dane Jej było poznać resztę załogi. Ta, ochoczo wprowadzała Ją w arkany żeglarskiego fachu. Mogła cieszyć podniebienie wybitną strawą, uczestniczyć w morderczych treningach Orka i obserwować światło księżyca, odbijane przez fale. Załoga pływała nocą, dnie spędzając pod podkładem. Co ciekawe chłopak sypiał zamknięty w posrebrzanej klatce, zamykanej na ciężką kłódkę. Kluczem do tego więzienia dysponował wyłącznie krasnolud, co zdawało się stanowić zadziwiająco zwyczajny element codzienności dla załogi. Aikerren otrzymała znacznie bardziej cywilizowane warunki, dzieląc kajutę z Elfką. W przeciwieństwie do wygodnego łóżka czarodziejki, Kunie przyszło jednak spać w hamaku.
Tydzień podróży upływał powoli, pozbawiony żadnych, szczególnych wydarzeń. Większość poświęcała wolny czas na naukę, studia i trening. Krótka obserwacja pozwoliła stwierdzić, że poza bandą zabawnych i różnorodnych istot, cała załoga składała się z zaprawionych w boju elit. Ta noc zapowiadała się jak wszystkie inne. Wypuszczony z klatki Ork wykonał wieczorny trening, jak zawsze proponując dziewczynie wspólną kąpiel. Moment później na statku podniosły się przesycone lękiem głosy
"Dziesięć..! Nie?! JEDENAŚCIE!?!". Załoga rzuciła się do lin, ściągając żagle. - Graghrendar. - Warknął Nurkh. Wskazując na coraz bardziej wzburzone fale, przeciągnął palcem po szyi i objął jeden z masztów. Pozostali zaczęli wciskać się między elementy konstrukcji i przywiązywać się do statku. Czarne chmury na horyzoncie sprawiały, że obce słowo nie wymagało dodatkowych wyjaśnienień.
Sala Wywerny
30Jeśli pasją (w istocie – niecodzienną) orka było kucharzenie, to faktycznie Aikerren nie rozumiała jej i w tym względzie, na tym etapie „znajomości”, pewnie sprawiła Nurkhowi zawód. Traktowała pracę w kuchni jako uczciwą rekompensatę za przyjęcie jej na pokład, bo rozumiała, że aby w czymś uczestniczyć, trzeba dla tego czegoś coś robić. Z kolei samo pożywienie traktowała instrumentalnie, a w każdym razie nie zdradzała się z tym, że coś jej smakuje bardziej czy mniej – z dwóch powodów: po pierwsze nauczono ją nie zdradzać odczuć, wrażeń, emocji i stopnia zaangażowania, po drugie gorsze odczuwanie smaku było chyba jednym ze skutków ubocznych tego „medycznego” aspektu qhirin. Może tylko trochę widoczniej reagowała Kuna na smak słodki – ale ten się tu w menu zbyt często chyba nie zdarzał.
Inaczej sprawa się miała z jej zadeklarowaną gotowością do przyswajania języka orczego. Nie wiedziała, co to składnia, ale to było jej póki co obojętne, natomiast pewną zagadkę stanowiłaby dla niej przyczyna, dla której była taka gotowa nauczyć się jego języka. Gdyby ktoś, w innych czasach, z psychologicznym zacięciem chciał to badać, pewnie zaryzykowałby tezę, że w ten pragmatyczny sposób wyraziła się u niej może nie potrzeba, ale gotowość pewnej z nim bliskości. Język to nie sakwa – dzielenie go z kimś miało dla niej niejasny walor pewnej bezpiecznej intymności.
Inna sprawa – po prostu chyba chciała go rozumieć tak czy siak, a ten medalion wkurzał ją jako przedmiot dowodzący jej braku; że bez niego nie może się obyć, gdy czegoś chce. Nieco infantylny gatunek kuniej dumy (żywiony podstawami sellevgeńskiego kodeksu bgaan) podpowiadał, że albo coś ma być, skoro ona chce, albo ona ma nie chcieć, skoro coś nie może dla niej być.
Nieważne. O wiele ciekawsze wśród spraw językowych było jego nieoczekiwane pytanie.
Aikerren akurat myła w balii miski; Czy „lubi ból”? spojrzała na Nurkha, zastanawiając się z wyraźną wolą potraktowania tego pytania (i jego autora) poważnie. Kiwnęła głową; raz, szybko.
– Jest trojako powiedziane, że potrzebny.
Tak trzeba by najprościej przetłumaczy na wspólny możliwą w jej języku konstrukcję, w której orzeczenie jest przedmiotem cudzego doświadczenia i relacji z niego, oraz konstrukcję, która – prościej i mniej pretensjonalnie niż we wspólnym – potrafi ująć coś wskazując na pewną liczbę wariantów, w tym przypadku – trzy. „Jest potrzebny (jak mi=nam trójmówiono)”.
A następnie dodała, jakby po prostu:
– Ale – chyba tak.
Dojrzała, że przesunął wzrokiem po jej muzurgum, ale niezapytana o nie wprost – nie miała odruchu ich komentować. Bolało koszmarnie, gdy je czyniono – natomiast zarówno wtedy, jak i teraz, traktowała je jako pewną oczywistość.
Tego wieczora siedziała w niedbałej pozie, odłożywszy medalion poza zasięgi ręki i wzroku, i doświadczała dość nieoczekiwanie egzotycznego spektaklu. Taneczny trening walki, ruchów ciała, przy jednoczesnym niezrozumiałym, i pewnie dla tego tak frapującym śpiewie. Och zaraza, było w tym coś nie tylko przedziwnie pięknego, ale i hipnotycznego.
Kolejne razy oglądała już zmuszona i tak do samodzielnej nawigacji po słowach jego pieśni – odebrano jej medalion, i paradoksalnie (?) zmusiło ją to do nowej aktywności umysłowej, niezwykle rozwijającej: śledzenie w nieznanych słowach najpierw ich muzyki, a potem, stopniowo, krok po kroczku, próby śledzenia rozpoznawalnych słów. Powtarzała je sobie szeptem lub bezgłośnymi wargami, z opóźnieniem kilku jego sylab lub w przerwach między frazami.
Po jakimś czasie rzeczywiście zaczęła próbować komunikacji. I o dziwo nie przejmowała się jej na pewno czytelną nieprawidłowością językową. Tak, jakby po prostu chciała z nim… rozmawiać.
Pewnego też świtu, gdy rybna potrawka była już na ogniu a do zmiany warty pozostało trochę czasu, postanowiła odwzajemnić się Nurkhowi swoim z kolei, kunim epizodem treningowym. Z przypasanym mieczem wyciągnęła go gestem na wyższy pokład za zwojami lin i oznajmiła:
– Shaddeb.
Po chwili bezruchu wykonała raptowny wyskok pionowo w górę i tak błyskawicznie, że ciężko było rozłożyć jej ruchy na decyzje anatomiczne przekręciła się u szczytu swego wyskoku tak, że pierwsze, co opadło, to sztych jej miecza – ona zaś sama w przewidzianej pozycji o metr od niego, z rękojeścią w dłoni.
Spojrzała na Nurkha i rzekła:
– Yashaddibmu.
Następnie wykonała to samo, co przed chwilę, ale lądując ugięła kolana tak, że mogła wystrzelić tak samo – tyle że metr dalej w prawo. W efekcie lądując wbiła sztych o metr w prawo i uginając kolana tak, by wystrzelić na podobną wysokość znów, smyrgnąć u szczytu wyskoku, przenieść kinetyczne centrum zespołu ciało-miecz tak, by sztych znów doszedł pokładu pionowo tuż przed jej stopami – dokładnie o… następny metr w prawo. I tak… sześć razy.
Ostatnie lądowanie było bez sprężynującego ugięcia kolan, po prostu – z lekkim przyklękiem amortyzacji.
W pokładzie było osiem świeżych uszczerbków po sztychu jej miecza – każda odległa od poprzedniej mniej więcej o odległość pięciu jej stóp. Równiutko.
Spojrzała na Nurkha poważnie – cała sekwencja yashaddibmu zajęła niewiele ponad minutę. Aikerren nie musiała uspokajać oddechu. Jedynie prostym gestem wetknęła sobie zimnoszary kosmyk za ucho, bo wzbierający wiatr wyjął go jej spod okalającego jej głowę rzemyka.
Tej nocy najpierw wierciła się w hamaku tak, że elfia czarodziejka (istotna kuny dobrodziejka) aż musiała syknąć w przysennym zniecierpliwieniu, a przez resztę nocy – po prostu nie spała.
Przez ten tydzień zintegrowała się z załogą na tyle, na ile załoganci mieli woli w akceptacji jej osobliwostek, i na ile ona sama miała gotowość uczestniczenia w jakichś epizodach ich pokładowej wspólnoty. Okazała się też wielce przydatna w całej tej robocie na masztach i wantach, choć na pewno nie miała szans poradzić sobie z samodzielnym refowaniem cięższych żagli tak, jak radzili sobie z tym co bardziej krzepcy marynarze. Ale gdy chodziło o pomniejsze czynności – niecelowo przecież, by się chwalić, lecz zgodnie ze swą „naturą” i przystosowaniem, wspinała się po wantach tak prędko, sprawnie i nieomylnie, że nie mogło to nie zrobić na kimś tam, gapiącym się z dołu, wrażenia.
Przez ten tydzień też wyostrzyła się w Aikerren przemożna żądza pełnego poznania powodów, dla których jej Ork spędzał noc zamykany przez krasnoluda w klatce sam w pomieszczeniu.
Wciąż jednak nie doszło do wspólnej kąpieli – natomiast może by doszło dziś, bo Aikerren obracała w myślach i tę kwestię, ale noc miała dla nich inne plany.
Kuna podbiegła, tak jak większość, do burty i wsparta jedną ręką, z drugą na relingu, wychyliła się w stronę, z której miała nadciągać czarna groza.
– Gherrendre – powiedziała sobie pod nosem, obracając się na Nurkha. Gest był wymowny, Aikerren wychowana na rzuconym złośliwie na północe oceany archipelagu dobrze wiedziała, czym to wszystko grozi – aczkolwiek miała niemal zerowe doświadczenie w przetrwaniu takiego sztormu na pokładzie na pełnym morzu. Nie musiała więc długo się namyślać by zdecydować się pójść w ślady innych. Ruszyła po linę, i była gotowa wrócić do masztu, który objął Nurkh.
– Linna? – zapytała jak umiała, unosząc dłoń ze zbuchtowaną liną jako rozsądną propozycję. Była gotowa przytroczyć nią do masztu tak siebie, jak i Nurkha, skoro sam o tym nie pomyślał.
Cały czas jednak ściągało jej wzrok na sunącego ku nim burzowego potwora. Aikerren czuła się przez niego lekko zniewolona. Był wielki, kłębiasty, czarny, potężny… Piękny. Nagle zmarszczyła brwi:
– Veverna!?
Inaczej sprawa się miała z jej zadeklarowaną gotowością do przyswajania języka orczego. Nie wiedziała, co to składnia, ale to było jej póki co obojętne, natomiast pewną zagadkę stanowiłaby dla niej przyczyna, dla której była taka gotowa nauczyć się jego języka. Gdyby ktoś, w innych czasach, z psychologicznym zacięciem chciał to badać, pewnie zaryzykowałby tezę, że w ten pragmatyczny sposób wyraziła się u niej może nie potrzeba, ale gotowość pewnej z nim bliskości. Język to nie sakwa – dzielenie go z kimś miało dla niej niejasny walor pewnej bezpiecznej intymności.
Inna sprawa – po prostu chyba chciała go rozumieć tak czy siak, a ten medalion wkurzał ją jako przedmiot dowodzący jej braku; że bez niego nie może się obyć, gdy czegoś chce. Nieco infantylny gatunek kuniej dumy (żywiony podstawami sellevgeńskiego kodeksu bgaan) podpowiadał, że albo coś ma być, skoro ona chce, albo ona ma nie chcieć, skoro coś nie może dla niej być.
Nieważne. O wiele ciekawsze wśród spraw językowych było jego nieoczekiwane pytanie.
Aikerren akurat myła w balii miski; Czy „lubi ból”? spojrzała na Nurkha, zastanawiając się z wyraźną wolą potraktowania tego pytania (i jego autora) poważnie. Kiwnęła głową; raz, szybko.
– Jest trojako powiedziane, że potrzebny.
Tak trzeba by najprościej przetłumaczy na wspólny możliwą w jej języku konstrukcję, w której orzeczenie jest przedmiotem cudzego doświadczenia i relacji z niego, oraz konstrukcję, która – prościej i mniej pretensjonalnie niż we wspólnym – potrafi ująć coś wskazując na pewną liczbę wariantów, w tym przypadku – trzy. „Jest potrzebny (jak mi=nam trójmówiono)”.
A następnie dodała, jakby po prostu:
– Ale – chyba tak.
Dojrzała, że przesunął wzrokiem po jej muzurgum, ale niezapytana o nie wprost – nie miała odruchu ich komentować. Bolało koszmarnie, gdy je czyniono – natomiast zarówno wtedy, jak i teraz, traktowała je jako pewną oczywistość.
Tego wieczora siedziała w niedbałej pozie, odłożywszy medalion poza zasięgi ręki i wzroku, i doświadczała dość nieoczekiwanie egzotycznego spektaklu. Taneczny trening walki, ruchów ciała, przy jednoczesnym niezrozumiałym, i pewnie dla tego tak frapującym śpiewie. Och zaraza, było w tym coś nie tylko przedziwnie pięknego, ale i hipnotycznego.
Kolejne razy oglądała już zmuszona i tak do samodzielnej nawigacji po słowach jego pieśni – odebrano jej medalion, i paradoksalnie (?) zmusiło ją to do nowej aktywności umysłowej, niezwykle rozwijającej: śledzenie w nieznanych słowach najpierw ich muzyki, a potem, stopniowo, krok po kroczku, próby śledzenia rozpoznawalnych słów. Powtarzała je sobie szeptem lub bezgłośnymi wargami, z opóźnieniem kilku jego sylab lub w przerwach między frazami.
Po jakimś czasie rzeczywiście zaczęła próbować komunikacji. I o dziwo nie przejmowała się jej na pewno czytelną nieprawidłowością językową. Tak, jakby po prostu chciała z nim… rozmawiać.
Pewnego też świtu, gdy rybna potrawka była już na ogniu a do zmiany warty pozostało trochę czasu, postanowiła odwzajemnić się Nurkhowi swoim z kolei, kunim epizodem treningowym. Z przypasanym mieczem wyciągnęła go gestem na wyższy pokład za zwojami lin i oznajmiła:
– Shaddeb.
Po chwili bezruchu wykonała raptowny wyskok pionowo w górę i tak błyskawicznie, że ciężko było rozłożyć jej ruchy na decyzje anatomiczne przekręciła się u szczytu swego wyskoku tak, że pierwsze, co opadło, to sztych jej miecza – ona zaś sama w przewidzianej pozycji o metr od niego, z rękojeścią w dłoni.
Spojrzała na Nurkha i rzekła:
– Yashaddibmu.
Następnie wykonała to samo, co przed chwilę, ale lądując ugięła kolana tak, że mogła wystrzelić tak samo – tyle że metr dalej w prawo. W efekcie lądując wbiła sztych o metr w prawo i uginając kolana tak, by wystrzelić na podobną wysokość znów, smyrgnąć u szczytu wyskoku, przenieść kinetyczne centrum zespołu ciało-miecz tak, by sztych znów doszedł pokładu pionowo tuż przed jej stopami – dokładnie o… następny metr w prawo. I tak… sześć razy.
Ostatnie lądowanie było bez sprężynującego ugięcia kolan, po prostu – z lekkim przyklękiem amortyzacji.
W pokładzie było osiem świeżych uszczerbków po sztychu jej miecza – każda odległa od poprzedniej mniej więcej o odległość pięciu jej stóp. Równiutko.
Spojrzała na Nurkha poważnie – cała sekwencja yashaddibmu zajęła niewiele ponad minutę. Aikerren nie musiała uspokajać oddechu. Jedynie prostym gestem wetknęła sobie zimnoszary kosmyk za ucho, bo wzbierający wiatr wyjął go jej spod okalającego jej głowę rzemyka.
Tej nocy najpierw wierciła się w hamaku tak, że elfia czarodziejka (istotna kuny dobrodziejka) aż musiała syknąć w przysennym zniecierpliwieniu, a przez resztę nocy – po prostu nie spała.
Przez ten tydzień zintegrowała się z załogą na tyle, na ile załoganci mieli woli w akceptacji jej osobliwostek, i na ile ona sama miała gotowość uczestniczenia w jakichś epizodach ich pokładowej wspólnoty. Okazała się też wielce przydatna w całej tej robocie na masztach i wantach, choć na pewno nie miała szans poradzić sobie z samodzielnym refowaniem cięższych żagli tak, jak radzili sobie z tym co bardziej krzepcy marynarze. Ale gdy chodziło o pomniejsze czynności – niecelowo przecież, by się chwalić, lecz zgodnie ze swą „naturą” i przystosowaniem, wspinała się po wantach tak prędko, sprawnie i nieomylnie, że nie mogło to nie zrobić na kimś tam, gapiącym się z dołu, wrażenia.
Przez ten tydzień też wyostrzyła się w Aikerren przemożna żądza pełnego poznania powodów, dla których jej Ork spędzał noc zamykany przez krasnoluda w klatce sam w pomieszczeniu.
Wciąż jednak nie doszło do wspólnej kąpieli – natomiast może by doszło dziś, bo Aikerren obracała w myślach i tę kwestię, ale noc miała dla nich inne plany.
Kuna podbiegła, tak jak większość, do burty i wsparta jedną ręką, z drugą na relingu, wychyliła się w stronę, z której miała nadciągać czarna groza.
– Gherrendre – powiedziała sobie pod nosem, obracając się na Nurkha. Gest był wymowny, Aikerren wychowana na rzuconym złośliwie na północe oceany archipelagu dobrze wiedziała, czym to wszystko grozi – aczkolwiek miała niemal zerowe doświadczenie w przetrwaniu takiego sztormu na pokładzie na pełnym morzu. Nie musiała więc długo się namyślać by zdecydować się pójść w ślady innych. Ruszyła po linę, i była gotowa wrócić do masztu, który objął Nurkh.
– Linna? – zapytała jak umiała, unosząc dłoń ze zbuchtowaną liną jako rozsądną propozycję. Była gotowa przytroczyć nią do masztu tak siebie, jak i Nurkha, skoro sam o tym nie pomyślał.
Cały czas jednak ściągało jej wzrok na sunącego ku nim burzowego potwora. Aikerren czuła się przez niego lekko zniewolona. Był wielki, kłębiasty, czarny, potężny… Piękny. Nagle zmarszczyła brwi:
– Veverna!?