POST POSTACI
Dandre
Birian na chwilę utonął w myślach. Choć na śmierć zanudzały go kamienne wywody Sebalfa, to pewnie byłby w stanie poświęcić mu trochę więcej uwagi, albo dalej przekomarzać się z Aremani, ale ostatecznie uległ czemuś zupełnie innemu. Podczas buńczucznych przechwałek w karczmie rzucił wszak, że w przeciwieństwie do tutejszego miernego barda, potrafiłby napisać coś relatywnie dobrego w ‘okamgnieniu’. Z pewnością przemawiał przez niego wtedy alkohol i zachęcające spojrzenia Yunany, ale nie miał zamiaru wycofywać się ze swoich słów. Dandre
Lekko nieobecnym wzrokiem powiódł za dłonią kobiety, gdy pociągnęła ich poza główną ulicę Iny i wskazała budynek, w którym mieścił się jej warsztat. Półprzytomnie kiwnął głową, przebierając w powietrzy palcami wolnej ręki, wizualizując sobie melodię, która powoli zakwitała mu w głowie. Nie miał zamiaru bawić się w nic odkrywczego, a raczej uderzyć w dobrze znane, osłuchane harmonie. Wszak to pieśń do karczmy, jeno pstryczek w nos konkurenta, nie musi skrzyć się geniuszem. Słowa?
Słowa przychodziły same. Może było to efektem kilku miesięcy w śpiączce, kiedy to nie miał okazji spożytkować jakkolwiek drzemiącej w nim kreatywnej energii, a może alkoholu, zacięcia i zauroczenia wystarczającego, by popchnąć go w odpowiednią stronę. Nawet zwykłe pożądanie może stać się podstawą kreacji. Do karczmy docierał z uśmiechem na ustach i niezachwianą pewnością siebie. Zdawało mu się, że był gotów.
Bard uniósł lekko brew, kiedy poczuł coś ciepłego na ramieniu wolnym od biednego Sebalfa, którego nawet mimo swoich artystycznych rozmyślań nie wypuszczał z mocnego uścisku. Prędzej spodziewałby się przypadkowej pianej panny przylegającej do niego w niewyszukanej próbie zdobycia odrobiny jego uwagi, niż Aremani, ich rudowłosej furii, szukającej… wsparcia?
Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco.
- Przegadałaś driady, zdobyłaś dżunglę i nie raz uratowałaś nam życia. Banda pijanych adoratorów to przy tym błahostka. – mrugnął do niej zachęcająco i pewnie nawet zmierzwiłby dziewczynie włosy, gdyby tylko wyswobodził rękę. Podskórnie czuł jednak, że to mogłoby nadwyrężyć dany mu kredyt zaufania, więc powstrzymał się nawet od dalszych komentarzy.
I jemu serce zabiło szybciej, gdy usłyszał ukochany gwar. Intensywność hałasu sugerowała znaczące powiększenie się towarzystwa. Wspaniale! Publika rosła, trunki z pewnoscią się przelewały. Jakże piękny to wieczór! Idealny na przebudzenie się.
Ryk, jaki podniósł się, gdy stanęli w drzwiach z pewnością przebudziłby nawet martwego. Najprawdopodobniej była ta suma ogólnego harmidru, z lekka tylko wspartego radością wcześniejszego towarzystwa, które zdawało sobie sprawę z tego, kim właściwie byli nowoprzybyli do karczmy, ale Birian nie zamierzał zaprzątać sobie głowy takimi szczegółami.
Puścił Sebalfa, uśmiechnął się szeroko i wykonując dłonią coś, co z pewnością było niesamowicie dystyngowanym zawijasem, skłonił się nisko, wysuwając do przodu jedną nogę, przed swą przyszłą publiką. Co fascynujące, nie zdążył się nawet odezwać, prześcignięty przez szczebioczącą Yunanę. Zaśmiał się cicho, bez ociągania się ruszając w stronę ich stolika.
- Maestro przybył, nie lękajcie się! Jeno zwilży jeszcze nieco gardło, bo przed tak wspaniałym towarzystwem o suchym pysku występować przeca nie wypada! – zakrzyknął, kiedy ekscytacja nadchodzącym występem, niczym zaraza przeszła na pobliskie stoliki. W spojrzeniu barda płonął szczery ogień. Całym sercem kochał stawać na scenie i dawać z siebie coś dla publiki, nieważne jaką by ona nie była. Wyśpiewywał łzawe poematy i elegie na dworach ociekających złotem i rycząc ze śmiechu wygrywał balladę o dwu cyckach w karczmach i spelunach, do których strach było wchodzić bez noża w bucie. Jedyne co się liczyło, to stanąć na środku, wspiąć się na jakiś stół i być. Dać ludziom to, czego chcieli, a może i więcej. Mimo lat spędzonych na scenach, ten dreszcz emocji nigdy go nie opuszczał, czasem obejmując go nawet bardziej, niż podczas chwil, gdy stawał naprzeciw kogoś z mieczem w ręku. Artyzm, sztuka, czy może zwykła zabawa… Dla tego żył, temu się oddawał. I choć przybył tu w poszukiwaniu ‘doświadczenia absolutnego’, czegoś, co naprawdę w pełni sprawi, że poczuje się żywy…
Teraz, w tej chwili, w tym znajomym chaosie, pośród dziesiątek nieznanych twarzy, był na swój sposób szczęśliwy. A nawet nie zaczął grać! Sama idea namiastki występu po tak długim poście wystarczyła.
Może życie próbowało dać mu lekcję? Pokazać, że intensywność doświadczeń może zależeć od czegoś tak błahego jak umiar? Jakże zawiedziony byłby Birian, gdyby tylko o tym pomyślał.
- Wódki, mości dobrodzieju! – krzyknął do karczmarza, jeszcze nim usiadł na upolowanym przez ciemnowłosą kobietę zydelku.
Czy aremani też będzie występować? Dandre ze szczerym zainteresowaniem spojrzał na rudowłosą, która sprawiała wrażenie, jakby miała zapaść się pod ziemię. Odszczeknęła coś Kerwinowi, ale spłoniła się przy tym tak, że aż drgnął, ubawiony do głębi. Nie śmiał się jednak, uznawszy, że rudzielca należy wspierać w jej, jak mniemał, pierwszych krokach w tego typu towarzyskich rozgrywkach.
- Poszuka waćpan guza, a jeszcze zapomni o zakazie. – rzucił jednak, puszczając oczko marynarzowi. Do jego towarzysza jedynie wyszczerzył się szeroko, za nic biorąc sobie jego wątpiące spojrzenie.
Czy wciąż było mu głupio ze względu na to, co zrobił Kervinowi? Nie, wcale. Uważał, że w tamtej chwili nie było czasu na słowa, a Neela zdecydowanie potrzebowała ratunku. Nie przewidział, co prawda, jak wiele złego mógł uczynić jednym kopniakiem, ale marynarz był rosłym chłopem. Czymże dla niego jedno więcej tango ze śmiercią, prawda?
Posłusznie usiadł na wskazanym mu zydelku. Włosy Yunany, wspartej na jego ramionach, spływały mu na klatkę piersiową. Zapatrzył się w nie na krótką chwilę, mimo uszu puszczając jej wkład w kłótnię dwóch elfek. Utwierdził się w przekonaniu, że wersy, które klarowały się w jego głowie, choć nieco banalne, były niezgorsze.
- Ależ Folre, występ będzie, nie rzucam słów na wiatr. Daj mi jeno przepłukać gardło, toć inaczej nie wypada. – żelazną logiką odparowywał prośby mężczyzny. Mniej więcej wtedy, gdy Yunana odepchnęła się od jego ramion, Olo postawił przed bardem solidny kieliszeczek pełen przezroczystej trucizny. Uniósł go przed siebie i z zainteresowaniem zerkał na Aremani. Jej dyskomfort bawił go do łez, a spodziewał się, że kontakt z podaną dziewczynie naleweczką będzie należał do nie najłatwiejszych.
- Aruś… Co ty, kot? – zaczepił ją, gdy zanurzyła czubek języka w kubku. Szturchnął ją łokciem, unosząc wyżej swój kieliszek. – Raz! Zdrowie naszej młodej bohaterki! Dzięki jej zdolnym dłoniom żadne rany nam nie straszne! – uderzył pięścią w stół, po czym przechylił kieliszek. Skrzywił się lekko, potrząsnął głową i odstawił go z hukiem na deski.
Przyjemne ciepło raz jeszcze rozlało się po jego ciele. Spojrzenie Biriana nieco zmiękło, a uśmiech się poszerzył. Nie miał zamiaru pozwolić sobie dzisiaj w pełni wytrzeźwieć.
Zaśmiał się cicho, kiedy Ara wyszeptała mu do ucha swą prośbę.
- To twój dzień! – chrypnął w odpowiedzi, po czym odchrząknął cicho – Skacz po stołach, aż polecą drzazgi, sama, bądź w towarzystwie. Kręć się na żyrandolach, balansuj na ławach… Baw się i niczym nie martw. Jak zaczniesz panikować, to coś wymyślę. – tym razem faktycznie zmierzwił jej włosy, z wyprzedzeniem uchylając się na bok, by uniknąć ewentualnego kontrataku.
- Nie jesteś sama, nic złego ci się nie stanie. – zapewnił, uśmiechając się pokrzepiajaco.
Po tych słowach wstał z zydelka i sięgnął po lutnię. Przejechał palcem po strunach, upewniając się, że stroi. Oczywiście nie stroiła. Demonie nasienie, przejdzie człowiek z dworu, do nagrzanej tawerny i od razu wszystko się rozjeżdża. Westchnął i począł stroić swój ukochany instrument, mrucząc pod nosem coś, co musiało być wyrazem czystej adoracji.
Wtedy do karczmy wparowała ich orcza pani oficer. Powitał ją lekkim półukłonem i uśmiechem.
- Przed paroma godzinami! Bogowie, ileż zdążyło się wydarzyć w tym czasie… Poza obitą mordą, wszystko w porządku. Najwyraźniej parę miesięcy pod pierzyną to za mało, żeby wyłączyć nas z gry. – mruknął, walcząc z jedną wyjątkowo niesforną struną. Na wspomnienie Shirana z panią kapitan aż zamarł.
Otworzył szeroko oczy, spojrzał na elfki… Po czym roześmiał się w głos, dźwięcznie i melodyjnie, jakby nawet to miało być elementem występu. Łzy pociekły mu z oczu, powoli torując sobie drogę przez jego policzki i skapując w końcu na brudne deski tawerny.
- Bogowie! – przesunął lutnię na bok, coby zetrzeć łzy z twarzy. Był o krok od zapowietrzenia się, czuł jak coś niepokojąco kłuje go w boku, a jednak nie mógł przestać się śmiać.
Sukinsyn jednak tego dokonał. Dwójka szaleńców skończyła w swych objęciach, jakiż to poetyckie!
Z drugiej jednak strony… Kto z nich nie był choć odrobinę szalony?
- Byle tam z nudów nie posnęli. – zachichotał, wracając do swojej lutni. Z trudem powstrzymał się przed kolejnym wybuchem, kiedy Mal zadziwiająco skutecznie przedrzeźniał panią Kapitan, ale zacisnął usta w wąską kreskę, po tym jak na głowę marynarza opadło potężne pacnięcie. Prześmiewczo zasalutował pani oficer, kiedy ta udała się na górę i choć piekielnie bawiła go wizja orczycy wparowującej do pokoju ich uroczych gołąbków, to postanowił zostawić ją w spokoju. Szanował Shirana wystarczająco, by mu nie przeszkadzać.
Wzruszył ramionami na pytanie Aremani.
- Chuj wie, chyba świat się kończy. Bawmy się wiec, bo jutro niebo spadnie nam na głowy – rzucił, przejeżdżając palcem po wszystkich strunach. Zadowolony kiwnął do siebie głową. Przyciągnął stopą zydelek, na którym przed chwilą siedział, wsparł na nim nogę i osunął lutnię na udo, przy kolanie.
- Już czas! – krzyknął – Słyszałem o pewnym zawodzie, który uczynił wam wasz drogi bard i wziąłem sobie tę sprawę do serca. Oto pieśń, spisana na ziemiach tej wspaniałej osady, melodia, ułożona przez szmer fal, ciche pomruki wiatru… I uśmiechy pięknych kobiet. – uśmiechnął się szeroko, po czym zamilkł na moment.
Zamarł, jakby przemieniony w rzeźbę, ułożył palce do akordu, wsparł dłoń na strunach i zamknął oczy. Zaczął grać . Jego palce leniwie muskały gładkie struny lutni, która delikatnie wyśpiewywała swoją miłosną pieśń. Jej drżący, ciepły głos mógł być zbyt miękki, jak na rozpite towarzystwo, ale śpiew barda wybrzmiewał mocą, która musiała płynąć prosto z gorzały, rozgrzewającej jego żyły. Nie był tak aksamitny, jak wtedy, gdy podśpiewywał sobie na statku, wkradła się w niego nawet lekka chrypa, ale miał w sobie dość siły, by przebić się przez cały tutejszy harmider, postawić włosy na niejednym karku i wywołać dreszcz w słuchaczu, kiedy nagle miękł i przechodząc niemal w szept snuł opowieść o szczerej, czystej miłości, której sam nigdy nie doświadczył.