W sercu Pogranicza

1
Obrazek
Nadjechali od południa, od strony traktu na Wyzimę, wielkim odkrytym wozem zaprzęgniętym w dwa muły. Masywna czterokółka, załadowana okręconymi pakułami pakunkami i zabezpieczonymi powrozem skrzyniami terkotała i podskakiwała na wybojach, wzbijając kurz traktu, którym wlokła się niemiłosiernie przez ostatnie kilka dni. Szóstka podróżnych — piątka ludzi, krasnolud i pies w większości siedziała lub półleżała między upakowanym na pace wehikułu towarem i jego wysokimi burtami. Szóstka podróżnych — wędrowców, pielgrzymów, awanturników. Choć różni od siebie jak przyświecające im cele, to jednak złączeni jedną dolą i wspólnym kierunkiem.
A być może i zaczątkiem więzów przyjaźni.
Droga miała swoje prawa. Na drodze, każdy kto nie był zbójem ani wywołańcem poczuwał się, aby je respektować, zgodnie ze starym kupieckim obyczajem, który wyznawał właściciel współdzielonego przez nich w podróży wozu, kupiec Kuszwa z Ellander, a przed nim jego ojciec i dziad. Wyruszając z rodzinnego miasta z ładunkiem zaopatrzenia i artykułów żelaznych, obrał sobie Rinde za miejsce pierwszego rozładunku (gdzie oczekiwał go jego kuzyn), a jako finalną destynację — Wolne Miasto Novigrad, największą metropolię Królestw Północy, okrzykniętą powszechnie honorowanym tytułem Stolicy Świata.
Pierwszą osobą, którą kupiec wziął na swój wóz był krasnoludzki wiarus Arbuth Zerric, przemierzający trakt z właściwą dla brodatego ludu dziarskością i werwą. Choć jako bywały w świecie człowiek interesu, Kuszwa nie posiadał zasadniczych uprzedzeń rasowych, z początku nieco obawiał się zagadnąć do groźnie wyglądającego nieludzia z podobną propozycją, jednakże pogodne i niekłamane usposobienie brodacza szybko pozbawiło go tych wątpliwości. W dalszą drogę ruszyli już razem.
Tylko po to by, ledwie kilka godzin później spotkać pielgrzymującą pieszo Kłoskę, kapłankę bogini Melitele z pobliskiej świątyni. Chwalący bogów kupiec, jak każdy mieszkaniec Ellander mający lokalny kościół Wszechmatki w wielkim poważaniu, zatrzymał swój wóz na drodze, tak długo prosząc i zaklinając młodą adeptkę, by zechciała przyjąć zaoferowaną przezeń pomoc, jeśli nie dla tego, by jako samotna kobieta ustrzec się niebezpieczeństw szlaku, to przynajmniej w ramach skromnej odpłaty wobec świątyni, która w przeszłości nigdy nie odmawiała pomocy jego rodzinie i licznym znajomym. Od teraz już trójka podróżnych miała wspólnie zmierzać do Novigradu.
Jak zostało już powiedziane, szlak rządził się swoimi prawami. Szlak nie wybierał, na szlaku lza pomagać każdemu bez wyjątku, choćby był nieludziem lub jawnogrzesznicą. Luiza Tenebris nie wyglądała na jawnogrzesznicę. Jeżeli grzeszyła z całą pewnością nie robiła tego jawnie i wiedziała jak to ukrywać. Urobienie poczciwca Kuszwy nie kosztowało jej choćby słówka, bo przejeżdżający obok, zwyczajnie wstrzymał muła i wyjąkał zaproszenie, bardziej spocony niż zazwyczaj. W ten oto sposób kompania poczęła liczyć dostatecznie dużo osób, by można było grać gwinta.
Podróżując traktem można naoglądać się wielu rzeczy. Czasem takich niby żywcem przeniesionych z rycerskiego romansu. Oto drogą, prowadząc u boku objuczonego muła, a za plecami wiernego psa i nie mniej wiernego giermka, podążał rycerz prawy wracający z wojennej wyprawy. Może niezupełnie rycerz, ale przecież kondotier Giovanni Stronzo też nie wypadł krowie spod ogona. Nie tylko nie wypadł ale był łaskaw skorzystać z gościny Kuszwy, trocząc własnego muła do wozu, a samemu wraz ze służbą i inwentarzem dołączył do reszty towarzystwa na wozie. Właśnie wtedy drużyna dopełniła swojego obecnego kształtu.
Podróżowali i obozowali razem, razem dzielili trudy i niewygody drogi, być może nawet swe historie i opowieści. Kilka razy otarli się o niebezpieczeństwo. Raz w okupionej rannymi (lecz szczęśliwie bez ofiar po ich stronie) potyczcą ze zbójami w borze pod Wyzimą, którzy zwaliwszy ścięte drzewo na ścieżkę, postanowili ostrzelać wóz i szturmować jego burty, lecz wkrótce umknęli jak niepyszni zorientowawszy się, że podróżuje na nim więcej osób niż zakładali, oraz że co najmniej trzy z nich wiedziały jak się bronić.
Dzień później, podróżując trasą na Dorendal, zboczyli nieco z kursu, zmuszeni rozbić obozowisko na skraju moczaru, pośród parujących mgieł. Spędzili całą niespokojną noc na czuwaniu i podtrzymywaniu ogniska, kiedy dookoła nich, wśród szuwarów i nieprzebitej ćmy, łyskały jarzące się w mroku punkty, a tafle pobliskich bajor znosiły ku nim potępieńcze wycie, które żadną miarą nie mogło być sprawką któregokolwiek ze znanych przyrodzie zwierząt i zjawisk atmosferycznych.
Pewnego słonecznego południa, które zastało ich w dobrych nastrojach z powodu upolowanego wspólnymi siłami jelonka, przeprawiali się przez Ismenę, dyskutując swobodnie o teoretycznej alternatywie pokonania Pontaru zakupioną od rybaków łódką lub samodzielnie skleconą tratwą. W środku rozmowy, na oczach całej wpatrzonej w bieg rzeki kompanii, ogromna, wypełniona stożkowatymi kłami paszczęka zamknęła się wokół płynącego leniwie łabędzia, połykając go w całości jednym kłapnięciem i zniknęła pod wodą.
Widywali obszarpanych uchodźców, kaleki i włóczęgów bez dachu nad głową. Spalone sioła i takie, w których nie ostał się nikt oprócz kobiet i czepiających się ich spódnic otroków. Galopujących traktem gońców, czasem innych kupców, z którymi Kuszwa wymieniał pozdrowienia i kilka, raczej niezbyt optymistycznych wieści. Nawet tutaj, z dala od linii frontu wojna zbierała swoje żniwo. Wiewiórki, maruderzy, zbóje w żołnierskich mundurach. Ośmielone i rozplenione monstra ciągnące tu z południa. Chaos nie kłaniał się pokojowym traktatom ani ustaleniom. Raz wprawiony w ruch przez machinę dziejów, wytracał swoją prędkość z powodzeniem szarżującej w boju konnicy, zostawiając za sobą trupy i rozoraną ziemię.
Ziemie Pogranicza, osławionego i odwiecznego spornego terenu Redanią a Temerią, choć łaskawie oszczędzone przez większość wojennej zawieruchy (przynajmniej tej ostatniej, nilfgaardzkiej), nadal nie wzbudzały optymizmu podróżnych. Krajobraz, jak krajobraz. Piaszczysta, szeroka droga głównego traktu, skoszone łąki po jego bokach, obrastające pierwszym, wiosennym kwieciem wdzięczącym się do coraz skorzej wychodzącego zza chmur słonka. Po prawej stronie powożącego na koźle Kuszwy — potężna ściana lasu, w całości przysłaniająca widok na wschodni horyzont. Po lewej — więcej łąk, majaczący w oddali płoty pierwszych zabudowań, przeważnie samotnych i oddalonych od siebie. Zakurzona wiejska dróżka, kilka drzewek, może młody zagajnik, błękit oddalonego jeziorka. Ot, kolejny przystanek na drodze. Jeden z rodzaju tych, które zapominało się bez żalu w godzinę po przejeździe. Właściwie, w każdych innych okolicznościach miejsce miałoby swój sielski urok, tym bardziej, że skoro pogoda dopisywała, powinny były również i humory.
Było inaczej. Tak, że patrząc na mijany las nie myślałeś o odpoczynku na łonie natury ani poobiednim grzybobraniu. Coś, pobudzało wyobraźnię do rozmyślania o ciemnych głębinach mulistego dna i podnoszących się z niego szponiastych i płetwiastych łapach, kiedy zagapiłeś się na odległe jeziorko. Zdawało ci się, że czułeś spojrzenia czających się za płotem i przy oknach milczących obserwatorów przyczajonych w sadybach.
Może była to kwestia wyobraźni, nadwyrężonej trudami podróży przez dzikie odludzia i ostępy oraz kończącymi się zapasami. A może po prostu ruin ponurego zamczyska, rzucającego niewidoczny, lecz jakby wyczuwalny cień na pobliską okolicę.
Śśt! Śśt! — Kuszwa potrząsnął lejcami bezskutecznie próbując zmusić parę mułów — Stronzową Troię i swojego Jajka do choćby odrobinę szybszego chodu. Kiedy mu się nie powiodło, rozgadał się swoim zwyczajem, gdyż żadnej z niewygód podróży nie cierpiał na równi z ciszą. —Przed nami, to jest na północy, zamczysko Houtborg. Nynie jeno ruina i rzekłbyś, wielgachny drogowskaz, ale drzewiej była to hoho, straszliwa twierdza krwawej Falki, zarzewie jej wielkiej złoby, zemsty i rebelii. W końcu też i ostatni bastion onej rebelii, stłumionej przez księcia Goidemara, kiej obległ tenże gród. Brr! Aże ciarki mię do krzyża biegną, kiedy patrzę na to zamczysko. Czemu go też nie nakazali jeszcze zburzyć, rozebrać na kocie łby, wyłożyć niemi drogi, tego nie pojmuję… Pewno ku przestrodze. Albo strach im tam leźć. Ha! Wiecie, kochani moi, że w Redanii do dzisiaj jest taki zwyczaj, że na wilię Saovine dzieciska palą kukłę Falki na pamiątkę spalenia onej zbrodniarki na stosie? Samemu raz żem widział, bo wiecie, kuzyn ma dzieciaki, jedno siedem, drugie osiem roków… Wciórności, a może i dziewięć? Nigdy nie pomnę...
Słonko przygrzewało. Droga kurzyła. Kuszwa gadał. Dystansu ubywało. W końcu na tyle, byście mogli wyraźniej ujrzeć rysujący się na widoku, spory, w całości drewniany i kryty strzechą budynek po lewej woźnicy. Otoczony płotem zastruganych żerdzi, wyposażony we własną studnię na zarośniętym podwórku oraz zbitą z desek, trójścienną wiatę nieopodal, nie mógł być niczym innym jak przydrożną gospodą.
Obrazek
O, proszę. Zajaździk! — odgadł bezbłędnie Kuszwa, odwracając się na wozackiej ławce i odwracając swoje zarośnięte po oczy i wąsate oblicze w kierunku paki. — Pobudka, zuchy! Będzie okazja podjeść ciepłego i wyciągnąć zgrabiałe nogi! A? Pojedliby ciepłego? Popiliby zimnego? Wyciągnęliby? — plótł, naraz wprawiony w dobry nastrój zbliżającym się postojem, który odegnał od niego niepokój wywołany widokiem ruiny. Paplanie zbudziło też drzemiącego Krasulaka oraz spoczywającego w jego ramionach Maledetto — małe lecz wyjątkiem zajadłe psisko Giovanniego, które naraz rozszczekało się i rozbiegło po pace, obwarkując równomiernie obydwie burty.
Panie kapralu, szeregowy Krasulak melduje pełną gotowość! — zakrzyknął odruchowo przebudzony i dzielny pomocnik, wodząc wkoło zaspanymi i załzawionymi oczami, jak zawsze nie mogąc wyzbyć się maniery tytułowania swojego nowego pryncypała „panem kapralem”.
Ucieszony z reakcji jaką udało mu się wywrzeć, Kuszwa zachichotał pod bujnym wąsem, powoli przymierzając się do skręcenia wozem w otwartą na oścież bramę. Na zarośniętym trawą podwórku nie było nikogo oprócz pręgowanego kota, a pod wiatą naliczyli, póki co, dwa uwiązane konie.
No, można się powoluśku, zbierać, szykować do lądowania!

Re: W sercu Pogranicza

2
Obrazek
Pospaliby! — burknęła Luiza gdzieś spomiędzy tobołków. Jak każdy szanujący się kot, najlepiej funkcjonowała w nocy. A poza tym miała lekkiego kaca po wczorajszym popasie. Winko de Bussy'ego szło do głowy, że hej. — Na bogów, Stronzo! — jęknęła, naciągając sobie na głowę koc, którym była przykryta. — Uciszże tego kundla! Bo jak mi zajaździk miły, zrobię z niego rękawiczki... — Złowróżbna obietnica utonęła w meldunku Krasulaka i jeszcze głośniejszym (jakby wiedział, że oto nastawano na jego szlachetny żywot) ujadaniu Maledetto tuż przy twarzy jego przyszłej oprawczyni.

Paszoł won! — fuknęła, próbując odgonić niezmordowanego zwierzaka, lecz na próżno. Miano zobowiązywało. — Ten przeklęty pies zmarłego by obudził — rzuciła z wyrzutem do Giovanniego, wygrzebując się wreszcie spomiędzy sterty koców i pakunków. Usiadła w barłogu, ziewając przeciągle i trąc zmrużone oczy, którym po chwili ukazał się nader miły (po każdej długiej podróży) widok. Gospoda nie wyglądała może okazale – ot, prosty drewniany budynek otoczony płotem – ale po tych wszystkich dniach w drodze, z dala od wszelkiej cywilizacji, jawiła się Luizie piękniejszą niźli Pałac Beauclair.

Na wspomnienie stolicy bajkowego księstewka, spojrzała koso na kondotiera. Wciąż nie mieściło jej się w głowie, że ze wszystkich ludzi na świecie, pośród powojennej zawieruchy, na trakcie pośrodku niczego, spotkała właśnie jego. Giovanniego Stronzo we własnej, hulaszczej osobie. Pokręciła głową, uśmiechając się pod nosem z niedowierzaniem. Złośliwość Losu nie znała granic. Ale może już jej wybaczył? Choćby i wczoraj, przy ognisku? No, pomyślała, w każdym razie nie upomina się. I chwała mu za to.

Ukontentowana wynikiem swoich (niezwykle jak na nią głębokich) przemyśleń, rozejrzała się z nową energią po strudzonych twarzach towarzyszy. Naraz udzielił się Luizie dobry nastrój Kuszwy. Kupiec miał słuszność – podjedzą, przepłuczą gardło zimnym trunkiem i od razu lżej im na duszy będzie. Tylko do wyciągania nóg miała pewne obiekcje. Jako zdecydowana przeciwniczka umierania, daleko bardziej wolała je rozciągać. Co też uczyniła zaraz po zeskoczeniu z paki na trawiasty podwórzec, nieopodal pręgowanego kota, dla którego zawczasu przygotowała kawałek suszonego mięsa.
Obrazek

Re: W sercu Pogranicza

3
Obrazek
Arbuth, z nogami dyndającymi swobodnie z tyłu powozu, wpatrywał się niezabandażowanym okiem w przestrzeń. Wciąż się przyzwyczajał do określania dystansu za pomocą tylko jednego oka, ale miał nadzieję że mu się to czym prędzej uda. Póki co mógł tylko siedzieć i słuchać wywodów Kuszwy, trzymając jedną rękę na swej sakwie, a drugą wystukując rytm na kolanie.

- Aj, panie kupiec, ja to i też zawsze nie mogę spamiętać kto ile lat ma. Straszetnie szybko te dzieciaki rosną, co nie? - Zarechotał pod nosem, po czym zaczął znów wpatrywać się w przestrzeń za wozem, czasem odpowiadając na kolejne wywody Kuszwy.

Gdy usłyszał z tyłu coś o zajeździku, odwrócił głowę, tylko żeby zobaczyć zbliżający się budynek gospody, i wstające śpiochy. Spać do tej godziny, kto by pomyślał. Już miał zacząć ich budzić, gdy wspaniały jego zdaniem pies zrobił to za niego. Zaśmiał się rubasznie na widok wstającej Luizy, po czym prężnie zeskoczył z wozu, sprawdzając czy dalej ma swój mieszek przy pasie. Zamierzał wypić parę piw, i nie istniała teraz w jego świecie siła zdolna go przed tym powstrzymać. Chwilę się wahał czy nie wziąć swojego topora, ale w ostateczności zrezygnował, wiedząc że biorąc broń, tylko bardziej by pogłębił nieufność miejscowych.

- No, chodźta! Nie obijać się, idziemy pić! No, i jeść, oczywiście. - Zaśmiał się znowu krasnolud, któremu od razu poprawił się humor dzięki wizji spienionego trunku.

Re: W sercu Pogranicza

4
Obrazek
Młoda adeptka, która niemal całe swoje życie spędziła w murach klasztornych przy świątyni Melitele, chłonęła otwierający się przed nią świat niczym gąbka. Choć jej pielgrzymka miała być wędrówką samotną, za namową Kuszwy zdecydowała się przyłączyć. I nie pożałowała swojej decyzji nawet na moment, bo prędko miała okazję się wykazać i użyć swoich umiejętności na rannym w oko krasnoludzie, Arbuthowi. Nie było czego ratować. Okaleczony narząd już nigdy nie byłby sprawny, ale mogła chociaż złagodzić ból, wspomóc gojenie i nie doprowadzić do wdarcia się infekcji. Szczęściem było, że natura sama dostarczała surowca dla młodej zielarki. Przygotowana maść i okłady być może uratowały krasnoludowi życie. Albo przynajmniej oszczędziły mu przykrych dolegliwości.

Wkrótce przyłączyli się kolejni, a Kłoska postanowiła zostać. Nie tyle z powodu ewentualnej pomocy na trakcie, ale z samej chęci doświadczenia życia w choćby malutkiej społeczności, innej niż zamkniętej w klasztornych murach. W czasie podróży niejednokrotnie prosiła kupca Kuszwę o chwilowe zatrzymanie wozu, kiedy mijali kalekich i chorych. Misją kapłanek Melitele było niesienie pomocy wszędzie tam, gdzie jest to potrzebne. Czasem wystarczało podarowanie odrobiny zapasów. Czasem tylko odmówienie modlitwy. Nie raz nad martwym już ciałem.

Kłoska, zdaje się najmłodsza ze wszystkich towarzyszy podróży, przez większość czasu nie odnajdywała zbyt wielu wspólnych tematów z resztą kompani, przez co sprawiała wrażenie bardzo cichej i skromnej. Do czasu aż Luiza odkorkowała butelkę wina. Po paru głębszych łykach, do których i tak ciężko było ją namówić, nagle milcząca dziewczyna ujawniła swoje umiejętności wokalne, wypełniając przerwy między rozmowami śpiewem, nie tylko nawiązującym w tekstach do swojej religii. Znała kilka mniej lub bardziej znanych przyśpiewek, których nauczyli ją rehabilitowani w świątyni żołnierze i podróżnicy. Jak to bywa, w czasie alkoholowych libacji, Kłoska zwierzyła się drużynie z rzeczy, o których zwykle wstyd było mówić na trzeźwo. Na przykład o tym, że raz zdarzyło się przespać z rannym mężczyzną, który wpadł w sidła Wiewiórek i ledwo uszedł z życiem, a którego leczyła przez długie tygodnie. Wspomniała również, czy to prawdą było — trudno orzec, że następnego dnia stwierdzono u niego cudowne uzdrowienie.

Gdy zajechali pod gospodę, atrakcje minionej nocy dały się Kłosce we znaki pulsującym w skroniach bólem i suchością w gardle. Nieco przesadziła, krótko mówiąc. Obudziło ją szczekanie psa i rozentuzjazmowany Kuszwa. Uniosła się na łokciach i podniosła lekko powieki. Światło dzienne było nie do wytrzymania, ale tylko przez krótką chwilę.

Ćśś, piesku — próbowała uciszyć zwierzę. — Jesteś głodny, hm? Zaraz ci coś naszykujemy.

Ściągając z siebie koc, poczuła orzeźwiający, nieco drażniący chłód powietrza. Poleżałaby jeszcze, oj poleżałaby, ale naraz pojawiające się burczenie brzucha zmotywowało ją do rozruszania zastanych mięśni. Wstała więc, zsunęła się powoli z wozu i stanęła boso na udeptanej ziemi gościńca. Pomyślała wtedy, widząc swoje ubrudzone błotem stopy, że chętnie zaznałaby choćby szybkiej kąpieli.

Pojeść, popić i wykąpać — wtrąciła swoje trzy grosze. — Ile ja bym dała za balię ciepłej wody — rozmarzyła się.

Re: W sercu Pogranicza

5
Obrazek
— Taa, słyszałem o kukle. Ale mniejsza o to, panie kupcze kochany! Wracając do tego co mówiłem... — Giovanni niczym nie przejęty kontynuował dalej jedną ze swoich opowieści z dalekich wypraw do krain, których nazwy wymawiał błędnie. Siedział zaraz za woźnicą, rozwalony na wozie jak gnomi bankier po podpisaniu umowy kończącej czyjąś płynność finansową. Oparty o jedną z burt, na którą także założył ramiona, obserwował z wolna mijaną naturę i gadał. Cały czas gadał. — Sami rozumiecie, Kuszwa. Nie wiedziałem co mam zrobić. Czy ten elf żartuje czy to kolejna sztuczka, pies to wie. Ale, rozumiecie, wtedy ten słoik pękł… O! Zajazd, nareszcie będzie czym usta zwilżyć. Po wczoraj mam mały niedosyt.

Stronzo dołączył do tej jakże wesołej kompanii jako ostatni, wraz z całą swoją menażerią. Zrobił to jednak nadzwyczaj chętnie i Kuszwa nawet nie musiał powtarzać drugi raz zaproszenia, a Giovanni już był na wozie dyrygując swojego dzielnego pomocnika jak przytroczyć muła do powozu. Skłonił się wszystkim podróżnym, głośno przedstawiając swoją jakże nieskromną osobę. Ci bardziej uważni mogli za to dostrzec o kilka chwil dłuższy uśmiech, którym Stronzo obdarował akrobatkę. Kompania wyglądała słusznie i kondotier z Koviru z radością, i cholerną ulgą, powitał towarzystwo kogoś innego niż Krasulak, Maledetto i ta uparta mulica. Prawdziwym powodem jednakże była ostatnia z załogi, Luiza.

Od dzieciństwa był wzrokowcem, to by tłumaczyło prominencje w strzelectwie, którą osiągnął. Dlatego też z miejsca poznał kobietę-kot. Los potrafi płatać figle i właśnie jeden zaserwował. Dla niego? Dla niej? A może dla obojga? Tak czy owak, nie wspominał nic o przyjemnej nocy w Beauclair, z której wyszedł lekki na duchu. I na sakwie. Nawet ostatniego wieczora, kiedy to Tenebris odkorkowała wino. Giovanni odebrał to nieco jak umyślne przywołanie tamtych wspomnień, acz trunek przyniósł ukojenie. Po prawdzie, rzyć piekła na myśl o florenach i koronach, to samo wspomnienie nasuwało myśl, że jednak było warto.

Chętnie dyskutował o dziejach całej kompanii w ostatnich, wojennych latach. W tym Luizę, a jakże! Łatwo za to było znaleźć wspólny język z Arbuthem. Ludzie czy nie, trep zawsze dogada się z trepem. A kiedy Kłoska poczuła moc w swoich żyłach i uraczyła ich serenadą, z ochotą przygrywał rytm na kapalinie Krasulaka. I oczywiście gadał! Jak zawsze, bowiem lata płynęły ale Giovanni był ten sam. Stary, dobry Stronzo.

Od gadania zaschło w gardle, to też przerwał kiedy podjechali pod zajeździk. Wstał z wolna na równe nogi, akuratnie by Maledetto mógł między nimi przebiec. Nie robił sobie nic z jazgotu, miast tego ruszył nad tobołkami i ludźmi, co by zeskoczyć z wozu.
— Krasulak, kurwa, nie jesteś już w wojsku! — odparł do swego pomocnika, przeskakując nad nogami Luizy. — Naucz się, żeś prywaciarz teraz.
Do akrobatki zwrócił się dopiero, gdy znalazł już pewne miejsce na skraju wozu.
— Luizo, Luizo! Złość urodzie szkodzi, a tu szkoda byłaby wielka. — zeskoczył na ziemię, rozprostowując kości. — W Dobrej Księdze jest napisane: “Gdy kobieta jest w wielkim gniewie, pocałunek nie pomoże. Trzeba ją pocałować przynajmniej cztery razy." Hm. A może to było powiedzenie Starego Mordziatego? Tak czy siak, mądrości w tym sporo. I jestem do usług, jak zawsze.
Zakończył cwaniackim uśmieszkiem i ruszył wokół wozu zwykłym dla siebie, nonszalanckim tempem.

— A tak, tak. Trza by coś na ząb wrzucić. Maledetto! — zagwizdał. — Do nogi, piesku. Idziemy coś zjeść, a i pancio napije się zimnego piwka. Oby nie sam! Chodźmy, wiara, bo nam jeszcze kto wszystko podwędzi. Ty też, Krasulak. Tylko upewnij się, by Troia miała co żreć i pić.
"Die Nacht neigt sich dem Ende
und unsere Flamme führt
zur langersehnten Wende.
Drum schürt, Genossen schürt!
Das Feuer es soll lodern.
Ein gleißend heller Brand!"

Re: W sercu Pogranicza

6
Zjałany przez Luizę i uciszony przez kłoskę Maledetto zeskoczył z wozu jako pierwszy i otworzył pochód drużyny, zajmując honorowe miejsce w jej szyku, gdy inni schodzili z paki na zarośnięte trawą podwórko przed gospodą. Przybita na płocie podle bramy tabliczka pokryta wyblakłą farbą głosiła „Chlebem i Solą”, niechybnie zdradzając nazwę miejsca, w którym przyszło im się zatrzymać.
Skorzej, skorzej, pani Luzio! Toć żal przespać taki piękny dzionek! — zagaił wesoło kupiec do scenicznej artystki, utrafiając w sedno, bo dzień, pomimo kilku chmurek zapowiadał się naprawdę ciepło i pogodnie. Wiosna na dobre zajrzała w te strony i przypuszczalnie zwiastowała równie pogodne, choć burzliwe lato.
Zresztą, pogoda czy nie, Kuszwa miał zwyczaj paplać niestrudzenie, zajedno czy deszcz czy słota.
A ino, panie Arbucie, żebyście wiedzieli! Za moich czasów dzieci były mniejsze! — odpowiedział jeszcze wcześniej krasnoludowi, pozwalając sobie przy tym na krótką dygresję, czy przyczyną owego zjawiska jest inne powietrze, czy kwestia diety, powstając nieco na koźle, by mieć lepszy ogląd na podwórko, w które właśnie wjeżdżał i klnąc na nieusłuchane muły, które utrudniały mu manewr.
Chwilkę wcześniej pokręcił z niedowierzaniem głową nad anegdotą kondotiera, który był mu bratnią duszą w zamiłowaniu do gawędy i dzielnym sekundantem podczas dysput toczących się w podróży równie często co koła powożonego przezeń wozu. Ba, więcej niźli sekundantem. Niezmordowany w jadaczce kupiec kilka razy bywał przez wojaka przegadany. Tak jak w tym momencie.
O, o właśnie. — zgodził się z kapłanką handlarz, złażąc z ławeczki, zatrzymując wóz na wprost, a nieco oddalony od wejścia. — W tejże, nie inakszej kolejności!
Ostatecznie pod wiatą nie doliczyli się więcej niż dwóch koni, pospolitych podjezdków skubiących świeże siano ze żłoba.
Pobieżnie skoszona trawa podwórka pyliła w promieniach słońca, a skryte w niej świerszcze wygrywały swoje pierwsze próbne concertto przed uroczystą wieczorną premierą. Kilka zbłąkanych od wiaty much zabzyczało im wokół uszu. Przypatrujący się im kot, pręgowany przybłęda, przyjął od Luizy kawałek suszonego mięsa, obwąchawszy go uważnie i natychmiast smyknął niby błyskawica przez podwórko, prosto w dziurę w żerdziowym płocie, pogoniony tam przez rozszczekanego Maledetta, który obrał go sobie na cel, po czym z rozpędu zaczął gonić własny ogon, nim pan nie przywołał go gwizdem.
Krasulak, jak zawsze śnięty i roztrzepany, bąknął nieśmiało potwierdzenie i dołączył do Kuszwy wyprzęgającego muły z wozy, odprowadzając przekazane mu pociągowce pod wiatę.
Mus mi mieć baczenie na wóz — rzekł w zamyśleniu kupiec, drapiąc się w zarośnięty czerep. — Będę wyglądał, ale jakbyś czasem wyszedł, chłopcze i sprawdził, to byłbyś mi wielką pomocą. No, naści, za fatygę. Ino sza! — dodał, mrugając do młodego junaka i wciskając mu w rękę drobny pieniążek, nie chcąc, by spostrzegł to jego zwykle po ojcowsku surowy pryncypał. Krasulak, nienawykły do podobnej szczodrości, z miejsca pieniądz zgubił, rozdziawiwszy gębę i upuszczając go w wysokiej trawie.
Tymczasem kompania, znalazłszy się już w pełnym składzie na podwórku i wyciągnąwszy zbolałe długą podróżą gnaty, mogła udać się do wnętrza gospody.
Obrazek
Przekraczając rozwarte drewniane drzwi, znaleźli się w przestronnej izbie z klepiskiem, niewyszukanej, lecz swojskiej i chędogiej. Na wprost od wejścia, po przeciwległej ścianie ulokowany był długi szynkwas oddzielający skrytą w zabudowanej wnęce kuchnię z własnym paleniskiem. Reszta sali była konfiguracją prostych stolików obstawionych zydlami lub długimi ławami po obu stronach blatu. U zacienionej powały suszyły się pęta kiełbas, girlandy ziół, grube warkocze czosnku. Na prawo, na paśmie klepiska niezastawionym żadnym meblem było kolejne palenisko z rożnem, obecnie zagaszone i wyściełane wokół wyprawionymi kozimi skórkami.
Ruch w gospodzie — jak to na wsi o tej porze, był znikomy. Za najbliższym stołem, ulokowanym zaraz po lewej stronie od wejścia, tuż przy wychodzącym na podwórze oknie zasiadało dwóch raczej poważnie wyglądających jegomościów w średnim wieku, lekko otyły łysiejący mężczyzna i jego szpakowaty partner z nierówno przystrzyżoną bródką. Obydwaj zajmowali niemal całe ławy, rozkładając się na nich z sakwami i tobołami oraz jucznymi torbami, co niezawodnie demaskowało ich jako podróżnych. Widząc wchodzącą drużynę z Kuszwą na czele, przyjrzeli jej się nienatarczywie, a ten otyły skinął im lekko na powitanie.
Po ich prawej stronie i ładny kawałek w głąb sali, przy stole najbliżej paleniska, urzędowało trzech jegomościów. Jeden chudy jak szczapa i goły do pasa, drugi ogorzały i niewiele bardziej odżywiony, z cienką lnianą koszulą na grzbiecie i trzeci, mający w pasie tyle co dwaj pozostali, a ubrany w bezrękawnik z baraniej skóry narzucony na gołe ciało. Z całej trójki tylko jeden miał buty. Ten zajmował się tasowaniem szarych i wymamłanych kartoników z wytrawionymi na nich obrazkami, chyba czymś, co miało być w założeniu talią kart. Pozostali dwaj preferowali prostsze formy hazardu w postaci kości. Wszyscy bez wyjątku sączyli też, boleśnie powoli, resztki dawno wygazowanego i pozbawionego piany piwa i nie trzeba było się przyglądać dwa razy, żeby widzieć, że było im z tego powodu bardzo źle. Na widok przyjezdnych zareagował tylko jeden, ten od kart, wskazując ich kompanom uniesieniem brody i zostając kolejno zignorowanym i zbytym wzruszeniem ramion.
Za szynkwasem, w poplamionym fartuchu stał niewysoki i jasnowłosy jegomość o obwisłym podbródku i nosie kształtu i koloru dojrzałej rzodkiewki, o perpetualnym wyrazie twarzy kogoś zmęczonego wczorajszym wieczorem. Załzawione oczy, którymi w milczeniu taksował grupę podróżującą na wozie kupca Kuszwy dodatkowo przydawały temu porównaniu zasadności.
Nim otworzyły się drzwi, a oni weszli do środka, człowiek w fartuchu był pogrążony w rozmowie ze starszym, choć wciąż czerstwym jegomościem o skołtunionej, szarej brodzie, w wytartej kamizeli z wpiętymi w jej poły korowymi muchami i spławikami, a noszącego na nogach wysokie natłuszczone buty na drewnianej cholewie. Przed sobą, na drewnianym szynkwasie miał rozłożonego dorodnego szczupaka. Na pierwszy rzut oka nie lżejszego niż trzydzieści funtów.
Przez cały ten czas, od samego wejścia, na całą karczmę pachniało kminkiem i mięsnym wywarem. Cudownie pachniało.
Bogów chwalę, miłościwi! — przywitał się od progu Kuszwa, pociągając nosem. — A cóż to, gospodarzu, tak pięknie pachnie?
Zagajony gospodarz, którym bez zaskoczenia okazał się mężczyzna w fartuchu, odkaszlnął. I odpowiedział. Ochryple, tubalnie i nie od razu.
Poliwka.
Witamy w naszych skromnych progach. Miło, żeście do nas zajechali — dodał zaraz potem, przypominając sobie o manierach. — Podać?
Podać, podać — potwierdził skwapliwie kupiec, przełykając ślinę. — Pię… Sześć porcji! — oznajmił, przypominając sobie o Krasulaku, który zamarudził na podwórzu. — Aby suto! I tyleż samo stągwi czegoś zimnego do spłukania gardła, dobry człowieku. Uwiązałem też na podwórcu dwa muły, im też wypadałoby podjeść, tedy...
Poślę chłopaka — przerwał mu oberżysta, przepraszając i odwracając się na moment ku kuchni na zapleczu. — Jaaadźka! Zamieszaj to trochę! I narychtuj sześć mich!
Ja stawiam — zwrócił się do współpasażerów kupiec, gestem wstrzymując tych z nich, którzy sięgali do kalet. — Kompania mi się udała, tedy odpłacę jej choćby dobrym poczęstunkiem. No, siadnijmy, gdzieś, kędy wola, tylko tak, żebym widział, co się dzieje na dworze. O, może tutaj — zaproponował, wracając się do wyjścia i przeciskając się ku ławie zaraz na prawo od wyjściowych drzwi.[/akapit]
Podjemy trochę, to mus mi popytać tu nieco, zasięgnąć języka. Wypytać o kierunki — zaczął, wychylając się przez otwarte na oścież okno, kiedy towarzysze zgromadzili się z grubsza przy jednym stole. — Dawnom nie bywał w tych stronach, okolica to nieco dzika, a ludziska nieufne... — dodał nieco ciszej, zerkając w kierunku szynkwasu. — Ale może się po zmieniało. A bo to zobaczcie, tam po lewej mamy dwóch podróżnych, też widać na oko, że panowie z gildii. A i podjęli nas z miejsca, jakby nawykli do gości. Musi większy ruch tu ostatnimi czasy.
Popytam jeszcze, czy możemy się tu jeszcze gdzie ochędożyć, pojemy, wypoczniemy i powoluśku ruszymy. Aby do Białego Mostu, kochani, bo stamtąd już na główne trakty. Droga zleci, nim się obejrzymy! Wam wszystkim, jak dobrze pamiętam, droga na Novigrad, a? — zapytał i odsunął się nieco, robiąc miejsce drewnianej tacy, na której nadciągnęły ich posiłki — sześć parujących, gęsto omaszczonych pływającymi w nich kawałkami mięsa wywarów, dwoma kawałami niedawno wypieczonych i lekko przypalonych podpłomyków oraz sześcioma glinianymi kuflami zimnymi od piwa, które dostawiła im korpulentna kobieta w czepcu, ani chybi wołana wcześniej Jadźka.

Re: W sercu Pogranicza

7
Obrazek
Replika kondotiera sprawiła, że Luiza pokraśniała z zadowolenia jak rajskie jabłko, co usilnie, choć bez większych sukcesów, starała się zamaskować symultaniczną kombinacją prychnięcia, wydęcia warg oraz wywrócenia oczami.

Ktokolwiek wymyślił te bzdury — rzekła z przekorą, wyginając się niemożliwie w plamie słońca rozlanej na podwórcu — albo nigdy nie miał do czynienia z kobietą w gniewie, albo był kretynem. W dodatku szczerbatym — dodała, wziąwszy się pod boki. Odprowadziła wzrokiem czmychającego kota, po czym zapatrzyła się na goniącego własny ogon Maledetto. Przemknęło jej przez myśl, że może czapka byłaby lepsza. Niby zaczynała się wiosna, ale kto wie, gdzie ją Los poniesie? Może skończy hen, za siedmioma górami i siedmioma lasami. A tam pewnikiem zimno jak cholera.

Każdy ceniący sobie integralność swego czerepu z resztą ciała mężczyzna wie — podjęła, rozciągając kolejno lewy i prawy bark — że do zagniewanej niewiasty najlepiej w ogóle się nie zbliżać. Dobrze mówię, Kłoska? — zagaiła do kapłanki, licząc najwyraźniej na poparcie w ramach kobiecej solidarności. Kończąc poranną gimnastykę gwiazdą, wylądowała tuż przy dziewczynie.

Wierzaj mi, Stronzo — kontynuowała, idąc ku wejściu do gospody — że gdybym istotnie w gniewie była, nawet nocka między cudownymi udami naszej siostrzyczki by ci nie pomogła. — Luiza zachichotała, dając Kłosce kuksańca w bok. Niepozorna i świątobliwa kapłanka okazała się być nie lada cichą wodą, a jej historyjka – gwoździem wczorajszego wieczoru. Nikt nie spodziewał się cudu poprzez pochędóżkę! Przyjemne z pożytecznym, pomyślała ubawiona akrobatka. Wciąż chichocząc, przekroczyła próg zajazdu razem z resztą kompanii.

Wnętrze przywitało ich niebrzydkim a miłym oku wystrojem oraz boskim zapachem świeżo upichconej strawy. Luiza poczuła zbierającą się w ustach ślinę, podczas gdy kiszki odegrały marsza godnego wojsk nilfgaardzkich. Rozejrzała się czujnie po bywalcach gospody, a doszedłszy do wniosku, iż żaden z obecnych nie stanowi (przynajmniej na razie) zagrożenia, żwawo zajęła miejsce na ławie, którą wskazał był hojny Kuszwa. Oczywiście nie miała nic przeciwko ofercie kupca, a wręcz przyjęła ją jako coś zupełnie naturalnego – wszak w świecie Luizy Tenebris wszelkiej maści benefaktorzy byli tym, czym solidne fundamenty dla budowli. Podstawą struktury istnienia. Posłała Kuszwie w niemym podziękowaniu jeden z bardziej uroczych uśmiechów, jakie znajdowały się w jej arsenale (a nawet dorzuciła filuterne mrugnięcie, w domyśle obiecujące bogowie wiedzą co), po czym wcisnąwszy się pod okno, usadowiła tak, by widzieć wejście.

Ach, jak miło usiąść na czymś, co nie porusza się pod tobą jak zdychający dzik — westchnęła z ulgą, rozpinając i zdejmując płaszcz. Z mrowia sakiewek, mieszków i kaletek przy pasie wygrzebała małe lusterko, a przejrzawszy się w nim pobieżnie, schowała zaraz z nietęgim wyrazem twarzy. — Oby rzeczywiście mieli tu gdzieś schowaną balię — mruknęła, opierając łokieć na blacie, a na dłoni brodę.

Słuchała paplaniny kupca, zapatrzona w wirujący w smudze wpadającego z zewnątrz światła kurz, i zastanawiała się co też ją czeka w tym całym Novigradzie. Każdy z jej kompanów zdawał się mieć jakiś cel, podczas gdy ona tylko uciekała. Z na poły sennego zamyślenia wyrwało Luizę wjeżdżające na stół jadło. Z werwą i ochotą zabrała się za swoją porcję, zapominając na krótką chwilę o bożym świecie i wszelkich jego troskach.

To ponoć najwspanialsze i najbogatsze miasto na Kontynencie — powiedziała, gdy zaspokoiła pierwszy głód i spłukała gardło zimnym trunkiem. — Novigrad, znaczy się. Prawda to, panie Kuszwa, co gadają? Bo jakoś wierzyć się nie chce, że może być pyszniej niż w Beauclair.
Obrazek

Re: W sercu Pogranicza

8
Obrazek
Zaczekaj — szepnęła kapłanka do Krasulaka, upewniając się wcześniej, że zarówno Kuszwa jak i Giovanni ich nie obserwują. — Coś ci wypadło.

Przyklęknęła przed młodym giermkiem i pogrzebała dłonią w trawie, szukając upuszczonego pieniądza. Natrafiwszy na monetę powstała i wrzuciła ją do kieszeni spodni Krasulaka. Zaraz potem uśmiechnęła się do chłopaka i rzekła:

Każdego grosza pilnuj jak największego skarbu. — Pochwyciła jego dłoń. — Największą wartość będzie mieć za to wtedy, kiedy w szlachetnem celu go wydasz. Wszechmatka obdarza szczególną troską szczodrych i miłosiernych. — dodała jeszcze półszeptem i oddaliła się, pozostawiając chłopaka samemu sobie.

Wracając do reszty kompanii natrafiła na wymianę zdań Giovanniego i Luizy. Kiedy ta dwójka spotkała się na wozie Kuszwy przed paroma dniami, Kłoska już przeczuwała, że coś jest na rzeczy. Zbyt długie spojrzenia, kąśliwe uwagi i specyficzny rodzaj prowadzenia rozmów sugerował, że coś między nimi iskrzy. Albo iskrzyło. Nie podjęła na ten temat rozmowy, choć nieraz korciło ją bardzo.

Prawdę mówi panna Luiza — odparła i zaśmiała się. — Czasem lepiej nawet nie patrzeć. Samo spojrzenie potrafi wzbudzić żądzę — zapauzowała, by zmarszczyć brwi i przymrużyć oczy teatralnie — mordu. — Zażartowała, patrząc jak wygimnastykowana kobieta ląduje przed jej nosem zrobiwszy spektakularną akrobację.

Ruszyła u boku Luizy w kierunku gospody, przysłuchując się dalszej rozmowie przekomarzających się ptaszyn. Na kolejne słowa panny Tenebris, kapłanka zareagowała milczeniem i pokaźnym rumieńcem na bladych policzkach. W głębi ducha jednak zaśmiała się, a na jej usta wstąpił nieznaczny uśmieszek. Nikt poza piątką towarzyszy podróży nie znał jej sekretu, chociaż miała podstawy by myśleć, że arcykapłanka Nenneke mogła podejrzewać lub nawet mieć całkowitą pewność, co do wydarzeń z pewnej nocy w komnatach świątyni. W końcu przed tą kobietą nie było żadnych tajemnic. Kłoska żałowała, że nie zwierzyła się wtedy swojej przełożonej. Być może byłoby jej nieco lżej na duszy.

Przekroczyła próg zajazdu, podążając za prowadzącym kompanii Kuszwą. Uważnie przyjrzała się wnętrzu oraz gościom. Zajęła miejsce przy stole tuż obok Luizy. Na krótką chwilkę odłączyła się świadomością od prowadzonych przy stole rozmów, by oddać się codziennej modlitwie. Przymknąwszy oczy i pochyliwszy czoło wyszeptała krótki paciorek, w którym śle do Wszechmatki prośby i podziękowania. Reszta drużyny z pewnością zdążyła się już oswoić z widokiem zadumanej kapłanki. Tak została wychowana. Tak ją nauczono, by każdy dzień święcić i by każda prośba opłacona była wdzięcznością.

Zakończyła w momencie, gdy pod jej nosem postawiono posiłek. Oblizała suche wargi. Zabrała się za zupę i jadła ją niepospiesznie, z umiarem, choć żołądek miała ściśnięty jak w imadle. Po gorącym posiłku wzięła łyk piwa. Nie było najsmaczniejsze, ale nie wybrzydzała. Ostatecznie opróżniła cały kufel i otarła usta zewnętrzną częścią dłoni.

Właśnie, niech pan Kuszwa opowie jak tam jest.

Dziewczyna, dla której całym światem przez większość życia były tereny świątyni Melitele i okoliczne wioski, nie miała pojęcia jak wygląda bogactwo i przepych, wielkie miasta i zamki. Mogła jedynie polegać na swojej wyobraźni, opisach z ksiąg świątynnej biblioteki i opowieściach. Te ostatnie lubiła najbardziej.

Re: W sercu Pogranicza

9
Obrazek
- Ot, co to to prawda! - Zawołał Arbuth, słysząc co Luiza wyprawia na temat zagniewanych kobiet. - Żaden chłop takiej zemsty nie zgotuje co baba. Chłopy to co najwyżej pobiją się, a potem jak bracia kufel wychlają. Za to kobieta to potrafi zawiść w sercu nosić, że hej! - Ciągnął, czekając aż cała kompania zbierze się, aby pójść do karczmy. W końcu to jednak jego kompania. A na kompanię się czeka.

Zaśmiał się krótko na żarcik Kłoski, głównie dlatego że to słowo nijak nie pasowało do pobożnej kapłanki, no ale co on tam o świecie wiedział. Tyle co widział to kopalnie, wsie, wojna i mordy. Niektóre mordy przebrzydłe, inne mniej, ale zawsze mordy. Ostatecznie zebrali się i przekroczyli próg karczmy mniej więcej w tym samym czasie.

- Witajcie gospodarzu! - Zakrzyknął krasnolud wchodząc do wnętrza, wiedząc że przede wszystkim należy być uprzejmym. Do uprzejmych nikt nic nie miał, chyba że byli za uprzejmi. Następnie zasiadł na ławie obok Kłoski. Odkąd dziewczyna zaczęła zajmować się jego okiem, czuł się w długu wobec niej. I cokolwiek ktoś by o nim nie mówił, długów mieć nie znosił, i spłacał je najszybciej jak się da. Tak podpowiadał mu honor. Toteż powiedział sobie że w ramach spłaty długu, nie pozwoli aby dziewczynie spadł włos z głowy. To że była kapłanką Melitele prawdopodobnie i tak by ją ochroniło, ale i bogowie nie zawsze w porę dają pomoc swoim wyznawcom.

Gdy polewka przybyła na stół, Arbuth życzył wszystkim smacznego, po czym przełknął szybko parę łyżek, po czym zaspokoiwszy pierwszy głód, wziął się za kufel piwa. Pierwsze piwo zawsze pił powoli, i nie uroniwszy ani kropli. Mimo że żlopanie było niemal krasnoludzką tradycją, pierwsze piwo należało szanować.

- Ano Novigrad, panie Kuszwa. Dobre to miasto? - Zapytał, osuszywszy kufel z piwem, i zabierając się na powrót za nadzwyczaj smaczną polewkę.

Re: W sercu Pogranicza

10
Obrazek
— I tu się mylisz, piękna Luizo. Dziad miał przez te wszystkie lata od groma kobiet… — odparł akrobatce, bezwstydnie podziwiając jej rozgrzewkę. Po chwili jednak zafrasował się nieco, przypominając o pewnym fakcie. Aż musiał kilka razy podrapać się w brodę. — Chociaż Mordziaty był faktycznie szczerbaty. To by wiele wyjaśniało.
Pokiwał poważnie głową, cała hipoteza miała nieliche podstawy. Na kolejne słowa Tenebris roześmiał się wesoło.
— No wiesz, tak umniejszać możliwości naszej cudownej adeptki Melitele? Słyszałaś wczoraj… — przerwał, gdy nadeszła sama Kłoska i to w sukurs Luizie. Kapłanka musiała być wprawną aktorką, bowiem Stronzo najwyraźniej zmienił zdanie. — Hu, hu! A może i macie racje, moje piękne. Nagle zacząłem mieć przypuszczenia, że ta noc mogłaby mnie tylko dobić. Może lepiej nie będę się pogrążał, wolałbym nie zostać źródłem zawiści o jakiej rzecze nasz krasnoludzki przyjaciel. A i strawa stygnie, założę się.

Hołdując zasadom kultury, przepuścił pierwej obydwie kobiety i Kuszwę, a skoro tak dobrze szło to i Arbutha. Wparował za wszystkimi jak do siebie, rozłożywszy ręce w geście powitania obecnych.
— Powitać, powitać gospodarza i obecnych! — zaczął rad, że może rozświetlić swą osobą szarość tego miejsca. — Mości gospodarzu, szykuj strawę i zimne piwo! Ja pł… O! Pardon.
Giovanni nie mógł zachować się tak bezdusznie i odmówić Kuszwie kolejki na jego koszt. Było to poświęcenie, na które był w każdej chwili gotów. Co prawda, po udanej kampanii miał nieco grosza przy sobie ale co się odwlecze to nie uciecze.
— Szanowny pan Kuszwa płaci, takich to ludzi ze świecą szukać w tych czasach. Dobra Księga mówi: “Dobry uczynek jest nagrodą samą w sobie.” Podziękował, panie Kuszwa.

Zasiadł wraz z resztą do stołu, starając się wyrwać miejsce naprzeciw Luizy.
— A ruch pewno większy bo wojna się skończyła. Północ odżyje nieco. I dobrze. Popłyną pieniądze, ludzie się wzbogacą i znów lokalni panowie chwycą się za łby, by wydrzeć co nieco dla siebie. Tedy znów ruszy nabór do zaciężnych i złoto wpadnie do kiesy starego Stronzo. Tak działa wolny rynek. — oparł się wygodnie w swym krześle. — Mówię wam, takie wojenki to najlepsza robota. Mała śmiertelność, dobra płaca. No, czasem trzeba złapać coś większego, jak teraz. Na Novigrad, panie Kuszwa, na Novigrad. Miasto to duże i może być dla niektórych piękne.
Giovanni właśnie wchodził w swój tryb monologu, gotowy uraczyć kompanów kolejną historią.
— Byłem, widziałem. Zapraszam w moje rodzinne strony za to, jakby kiedyś was poniosło do Lan Exeter to ugoszczę jak swoich. O ile będę na miejscu, rzecz jasna. Co ja miałem? A, tak. Kiedyś przejeżdżając przez Novigrad właśnie widziałem, nie uwierzycie, prawdziwy deszcz… — Wybawieniem dla reszty okazało się jedzenie i piwo, które pojawiło się przed nosem Stronzo. Burczenie w brzuchu jasno przypomniało mu o priorytetach. — A może i pan kupiec niech opowie. Czasem trzeba gardłu dać odpocząć.

Od razu sięgnął po kufel piwa z którego pociągnął kilka długich łyków. Oblizał usta, by żadna kropla ambrozji się nie zmarnowała, i chwycił za łyżkę. Od tej pory wiosłował, przysłuchując się Kuszwie i obserwując resztę kompanów. W szczególności Luizę. A Krasulak? Giovanni był już przyzwyczajony, że chłopakowi wszystko zajmowało dwa razy więcej czasu, niż normalnie. Doborowi wojskowi, psia jego mać.
Ostatnio zmieniony 22 wrz 2019, 13:22 przez El Rattan, łącznie zmieniany 1 raz.
"Die Nacht neigt sich dem Ende
und unsere Flamme führt
zur langersehnten Wende.
Drum schürt, Genossen schürt!
Das Feuer es soll lodern.
Ein gleißend heller Brand!"

Re: W sercu Pogranicza

11
Krasulak zatrzymany przez Kłoskę jeszcze na podwórzu, odwrócił się zaskoczony. To, co młoda kapłanka uczyniła chwilę potem, zaskoczyło „chłopaka”, a właściwie już dorosłego konia, jeszcze bardziej. Raz jeszcze rozdziawił gębę i byłby wypuścił pieniądz po raz drugi, gdyby nie to, że ten był już w jego kieszeni. Pouczony o wartości pieniądza i miłosierdziu, słuchał z oczami wielkimi i błyszczącymi jak ta koronówka, która nieomal przepadła mu w trawie.
A… Aha — tyle tylko był zdolen wybełkotać, nim kapłanka oddaliła się, dołączając do reszty towarzystwa.
Znaleźli się w środku, przyciągnęli kilka ciekawych, choć nienatarczywych spojrzeń i sprawnie, bez mitrężenia, zajęli miejsca za stołem, a sami zajęli się jedzeniem. „Poliwka” okazała się ciepła, a przede wszystkim nieoszukana — gęsta niby bulion i przyzwoicie omaszczona. Nie trzeba było długo nurkować, by wyłowić kawałek mięsa, słoniny lub inny smakowity drobiazg. Po kilku w dniach trakcie spędzonych na jedzeniu sucharów, solonego mięsa i zapijania ich źródlaną wodą, nawet ta prosta strawa jawiła im się wyszukanym specjałem na miarę popisowych dań najwykwintniejszych austerii Kontynentu. Piwo, którym mieli okazję zapijać, było — jak każde podawane do posiłku piwo — jasne, raczej cienkie i polane z beczki, którą odczopowanej najwcześniej wczoraj. Jego zasadniczym walorem, maskującym ewentualne mankamenty była słuszna temperatura, w której je podano. A mimo to urozmaicało im ten posiłek na równi z toussainckim Nuragus.
Zasypany pytaniami drużyny Kuszwa, początkowo dzielnie jadł w milczeniu, czasem tylko odpowiadając mruknięciem, potaknięciem lub samym uniesieniem oczu. Jednakże jego natura nie pozwoliła się długo tłumić, toteż już w połowie posiłku (pochłoniętego nad podziw szybko), umiłowanie gadulstwa zwyciężyło w nim już częściowo zaspokojony głód.
Ano, jest inaczej — odrzekł, przełykając ostatni łyk zupy i ocierając zroszone nią wąsy wierzchem dłoni. — Nijak równać mi Wolne Miasto z Beauclair, bo raz, żem w tym drugim nigdy nie gościł, a dwa, że to jakby porównać dwie różne rzeczy… Ja wiem, jakby piękny krajobraz alboż dzieło sztuki zestawić nam na przykład z dobrze wykonaną robotą, porządną parą butów dajmy na to albo inszym rękodziełem. Potężny to gród jak żaden inny na caluśkim Kontynencie! Wyjątkiem ludny i bogaty, w bród rzemiosła, sklepów, tartaków, młynów, słynna manufaktura, każdy możliwy bank… A wszystko, to wszyściuśko murowane i zmyślnie pobudowane, dam wierę, że panu Arbuthowi, wyjątkiem przypadłaby do gustu tamtejsza architektura... No, a poza tym wielgachny morski port, ogrodzony nadmorskim murem, pono dodatkowo zaczarowanym, słynne bazar i giełda, bezlik sklepów i kramów, gdzie lza dostać osobliwe, niespotykany indziej cuda, które spłynęły tam, ho ho, aż zza Wielkiego Morza! Czy dobre to miasto? Rzec i zmiarkować mi trudno. Jak dla kogoś przy gotówce albo szukającego zajęcia, to może i dobre, czasem bardzo. Ale w razie jakby spółkę zakładać, z lokalnym prawem batalie toczyć, wcale nie takie dobre! No i drogie, psiakrew, okrutnie, wręcz przysłowiowo, kochani moi, domyślacie się pewnie. — Zakończywszy tę krótką jak na siebie gawędę, kupiec bez krępacji wypił resztę polewki, z głośnym mlaśnięciem odstawiając miskę na stół i spłukując wszystko piwem. Widać niesyty jednym posiłkiem, przywołał do stołu kręcącą się opodal Jadźkę i skomplementował jej kuchnię tak ochoczo, że nie dała się długo namawiać na drugie danie, to jest po rynience kiełbasy zasmażanej z cebulką dla każdego, podanej z niewielkim bochnem chleba, który wylądował na środku stołu, gdzie rwali go sobie pospołu, w oczekiwaniu na drugi posiłek.
Akurat wtedy zjawili się Krasulak i Maledetto, znudzony widać pogonią za własnym ogonem. Przegoniwszy kota na podwórcu, psiak wykazał się iście żołnierskim honorem, przejmując jego obowiązki, to jest goniąc wzdłuż ściany gospody w poszukiwaniu harcujących myszy. Dopiero wjeżdżająca na stół kiełbasa nakazała mu powrócić z tej wojennej wyprawy do swojego pana i warować przy jego boku wiernie i cierpliwie jak nigdy. Pachołek Pana Stronzo przysiadł się również do nich, na samym skraju ławy, biorąc się za wystudzoną już polewkę. Nim jednak przystąpił do jedzenia, zaskoczył całe towarzystwo, stając nad Kłoską i długo zbierając się w sobie, przezwyciężył rwane jąkaniem słowa, wydusiwszy z siebie coś na kształt spóźnionego podziękowania.
Na-naści. To dla was, zza wa-waszą doobrooć. — Podziękowaniu towarzyszył również bardziej namacalny wyraz gratyfikacji w postaci polnego bukieciku. Składającego się w całości z kwiatów o pysznie fioletowych kulistych koszyczkach i pierzastych liściach wyrastających z długich i chudych kolczastych łodyg. Znanych powszechnie jako osty.
Już, Krasulaczku, jedzże, bo ci wystygło! — poradził, śmiejący się Kuszwa, naraz czerwony na twarzy równie mocno co wycofujący się po swoją miskę chłopak, choć z zupełnie odmiennego powodu.
Jak pojedli... — podjął, przełykając kęs nabitej na kołek kiełbasy, zwracając się do znajdującej się w komplecie drużyny. — To mogą się nieco wywczasować. Nie ma co gonić, tym bardziej że mus mi wprzódy zasięgnąć nieco języka, wypytać o kierunki. Dawnom nie zjeżdżał w te strony, a w pobliską okolicę nie zdarzyło się zapuszczać aż tak daleko. A myślałem może, by stanąć jeszcze w której wsi, uzupełnić prowiant i zaopatrzenie. Taniej będzie jak w karczmie, a i świeżej. Popytać mi, posłuchać o lokalnym prawie. Czy blokad nie ma albo składu gdzieś musowego. Jeśli możecie to i sami nadstawcie ucha, bo miarkujecie, że nieroztropnie bez wieści nijakich w nieznaną sobie stronę wjeżdżać... No. — Zakończywszy wywód, urwał sobie kawałek chleba na odchodne, a podniósłszy się zza stołu, chyłkiem wskazał im obłożoną torbami dwójkę jegomościów, których zobaczyli wcześniej zaraz na lewo od wyjścia. — Zresztą, coś mi się zdaje, że tamże o, siedzi dwóch panów zrzeszonych z gildii, jak nic kolegów po fachu. Wywiem się co i jak zaraz do was wracam!
Kuszwa, jak powiedział, tak uczynił. Ruszając w tamtym kierunku, powitał obydwu mężczyzn w podróży tak jak miał w zwyczaju, serdecznie i wylewnie, uzyskując również serdeczne, choć nieco bardziej powściągliwe odpowiedzi oraz zaproszenie, aby się przysiąść. Już, już, zrobimy panu miejsca wśród tobołów, o proszę bardzo. Zwę się Kurtis, a mój kompan Bonifacino, prosim, prosim.
Nie tylko Kuszwa zmienił swoje położenie na sali. Zza szynkwasu, prosto z kuchni wydostał się tykowaty wyrostek w poszarzałej lnianej koszuli z podciągniętymi rękawami, pospieszany przez pana gospodarza, który sam na powrót zajmował się rozmową z czerstwym staruszkiem od szczupaka. Ani chybi był to obiecany „chłopak”, który miał zająć się mułami. Potwierdził to zresztą natychmiast, bo nie zatrzymując się, skierował prosto na podwórze.
Trzech chłopów przy palenisku obserwowało drużynę koso, odkąd przestąpiła próg gospody, naradzając się przy tym intensywnie, a skończenie przez nią pierwszego dania oraz odejście Kuszwy potraktowali jaki sygnał do tego, by wykonać swój pierwszy ruch. Nieomal wypchnięty przez pozostałych dwóch typek — ten, który był jedynym obutym — postąpił nieśmiało w stronę stolika, przy którym urzędowała zmierzająca za Pontar kompania.
Dzień dobre, szanowne państwo — wychrypiał, szczerząc się krzywo i śmierdząc baranim kożuchem. Choć jako wyraziciel opinii ogółu grupy przy palenisku, zwracał się do wszystkich, jego nieco wystraszony i rozmaślony wzrok przez zdecydowaną większość czasu spoczywał na kondotierze, poza małymi przerwami, które poświęcał zezowaniu na Luizę. Oraz na unikanie pojedynczego spojrzenia krasnoluda, pod którym zdawał się lekko chwiać. — Zechcieliby może wspomóc skromnom zapomogom chłopa poczciwego, któren wraz z robotnikiem i rzemieślnikiem stanowiom zdrowom siłę narodu? — Ostatnie zdanie, ewidentnie wyuczone, a zasłyszane diabli wie od kogo, wypowiedział na jednym wydechu, na zakończenie spuściwszy niezbornie kark, co zapewne miało być ukłonem. Szurając po klepisku wytartymi butami, cierpliwie czekał odpowiedzi.
Ja mogę wspomóc — bąknął Krasulak, z ustami pełnymi jedzenia, słyszany tylko przez najbliższe towarzystwo, to jest drużynę, dowodząc Kłosce, że wziął sobie do serca jej naukę na temat szczodrości.

Re: W sercu Pogranicza

12
Obrazek
Wsłuchiwała się uważnie w słowa kupca, choć całkiem obiektywny i rzeczowy opis miasta wnet przesłoniły szelmie hasła dla jej umysłu kardynalne, takie jak: ludny, bogaty, w bród sklepów, zaczarowany i cuda. To wystarczyło, by Luiza poczuła zew przygody i niezdrowe podniecenie, objawiające się ruchliwością lewej stopy, latającej teraz niecierpliwie pod stołem. Gdyby nie fakt, że istotnie umęczeni byli dotychczasową przeprawą przez leśne ostępy i bezludzia, zaraz rwałaby się do dalszej drogi. Oczyma wyobraźni już widziała te niezmierzone, czekające na wyciągnięcie ręki – jej ręki – bogactwa i wspaniałości. Z rozmarzenia wyrwał ją ucieszny występ stronzowego giermka, wprzódy wprawiając akrobatkę w zdumienie, by po chwili ubawić ją setnie.

To nie tak działa, Krasulak! — Roześmiała się Luiza z łyżką w pół drogi do ust, aż wyjątkiem szczwana skwarka, łowiona co najmniej od minuty, z powrotem dała nura w polewkę. — Musisz być ranny, chłopie, dogorywający! Jak chcesz, to ci z tym pomogę — zaproponowała ofiarnie, z miną niewiniątka. — A kwiatki możesz dać Kłosce, jak już cię wych... wyleczy! Wystarczy, że obiecasz zostawić tego tu, capa — wskazała drewnianym sztućcem na Giovanniego, uśmiechając się doń zadziornie — i moim być sługą!

Porażona własnym geniuszem, nie zwróciła nawet uwagi jak giermek (czy jego wciąż jeszcze pan) zapatruje się na tenebrisowski plan doskonały. Wracając do łowów w płytkich już wodach jadźkowej zupy, akrobatka zadziwiła się faktem, że nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, by sprawić sobie takiego Krasulaka. No, może nie DOKŁADNIE takiego, pomyślała, kosząc na przypominającą teraz dojrzałego pomidora twarz cokolwiek powolnego w swej naturze giermka. Ale taka pokojowa?, zastanowiła się Luiza, kończąc polewkę na wpół świadomie. Jak te, które widziała w Toussaint? Wtem zorientowała się, że pokojów żadnych nie posiada i lepszy byłby, ot, choćby i masażysta, o! Byle przystojny a silny. Tak, koniecznie masażysta, przyznała sobie skwapliwie w myślach, po czym z miną pełną samozadowolenia wzięła się za drugie danie, stygnące jej pod nosem od dłuższej chwili.

Tym razem jadła bez ociągania, w milczeniu, słuchając i obserwując czujnie otoczenie, jak bezdomny kot, któremu jakaś dobra dusza rzuciła smakowity kąsek podczas jego wiecznej i niepewnej tułaczki. Wzgardziwszy chlebem, opędzlowała kiełbasę i zapiła resztką wciąż jeszcze zimnego piwa. Właśnie wstawała z ławy celem udania się na poszukiwanie mydła, szczotki i ciepłej wody, gdy przy ich stole wyrósł odprysk (podobno) zdrowej siły narodu. Jedyne, co zasługiwało na ten przymiotnik w odniesieniu do próbującego wyłudzić od nich pieniądze chłopa, był jego zapach. Otóż zdrowo capił, o ironio, baranem. Luiza aż przysiadła.

A czy ta „zdrowa siła narodu” nie powinna aby obsiewać teraz jakiego pola? — zapytała z przekąsem, unosząc brew i starając się nie brać zbyt głębokich wdechów. — Machać młotkiem, piłą czy inszym jakowymś narzędziem, ku chwale i dobremu tegoż narodu?

Kąśliwość uwag akrobatki nie wynikała bynajmniej z faktu, że „chłop poczciwy wraz z robotnikiem i rzemieślnikiem” próbowali wycyganić darmową kolejkę od zasobnych nieznajomych, ale z tego, że robili to tak żałośnie i nieumiejętnie. Ot, żebractwo najgorszego sortu, którym Luiza gardziła jak szef królewskiego wywiadu wiejską plotkarką.
Obrazek

Re: W sercu Pogranicza

13
Obrazek
Arbuth, słuchając słów Kuszwy, rozmarzył się i skierował myśli na nieznane tory, wyobrażając sobie potężną fortecę otoczoną murem, z milionem manufaktór, spółek i banków. Wyobrażając sobie metropolię, która gdzieś miała czy byłeś niski czy wysoki, gruby czy chudy, ze szpiczastymi uszami czy z brodą. Póki pracujesz i masz pieniądze, nikt się nie czepia co robisz i jak żyjesz. Tak to i było w Mahakamie. No, może poza spiczastymi uszami. Nie było porównania między tymi dwoma miejscami, między królestwem krasnoludów i metropolią ludzi, i mimo że czasem tęsknił za domem, czasy kopalni miał już dawno za sobą.

Widząc że Kuszwa zamawia drugi posiłek, i wiedząc że będzie płacił także i za to, Arbuth nie mógł się powstrzymać, i poprosił Jadźkę gdy była przy ich stole żeby podała jeszcze każdemu po kuflu piwa.

- Na mój koszt. - Mrugnął do Kuszwy. Tak naprawdę to sam chciał się napić, ale w takim towarzystwie zamawiać tylko dla siebie to jakoś niezręcznie, i zajął się zajadaniem kiełbasy z chlebem, aby zaspokoić drugi głód, który niechybnie po pierwszym zawsze pojawiał się jak cień.

- Ha! Dobrze Krasulak! W życiu najważniejsza jest odwaga! - Pochwalił giermka, i, śmiejąc się tylko trochę z gatunku kwiatów jakie podarował kapłance, dał mu kuksańca. - Tylko następnym razem postaraj się nie dawać jej ostów, dobra? - Zaśmiał się rubasznie, zabierając się znowu za jedzenie.

Gdy do kompanii podeszła "zdrowa siła narodu", Arbuth parsknął cicho pod nosem. Szanował ludzi którzy mieli na tyle honoru żeby przyznać że nie są w stanie sami się utrzymać. Ale to było zgoła co innego. Sami przecież powiedzieli, są zdrowi, silni, poczciwi. Słuchając ich krótkiego wstępu krasnolud wygiął głowę to w lewo, to w prawo, strzelając kręgami w klasyczny sposób.

- Ty Krasulak jedz jak jesz, pieniędzy dużo nie masz, to zbierać powinieneś. A wyście, siło narodowa, - Tu wskazał na przybyłych drewnianą łyżką - jak podacie mi każdy po trzy powody dlaczego zamiast zarabiać sami na siebie żebrzecie w karczmie, to dam pięć denarów. - Dał im takie zadanie tylko dlatego, że wątpił że je wypełnią, gdyż skutkiem ubocznym takich wyuczonych formułek było to, że nawet najmniejsza niespodzianka zazwyczaj zbijała takich gości z tropu. Nawet jakby im się udało, to zabawnie byłoby posłuchać trybików obracających się w głowach tych półgłówków.

Re: W sercu Pogranicza

14
Obrazek
Giovanni, tak jak i reszta ferajny, przysłuchiwał się słowom Kuszwy, szukając w słowach kupca odstępstw od jego własnej opinii na temat Wolnego Miasta. Wiosłując polewkę wytrwał w milczeniu aż pod sam koniec, głodnym nie jest się sobą. Stronzo wrócił pod koniec opowieści o Novigradzie, gdy temat zszedł na biznes.
— Mhh! — wierzchem dłoni zakrył usta, by przełknąć naprędce. A z całej tej ekscytacji aż wskazał łyżką samego kupca. — O to, to, to, panie Kuszwa! Znałem kiedyś jednego redańczyka, Budzimir. Albo Budziwoj? No, w każdym razie ten cały Budzisław zapożyczył się jeszcze w ojczystej ziemi by zająć się taksydermią w Wolnym Mieście. Sukinkot był niezły w tym. Ale jak to się skończyło? Kontrolą! Urzędy, warunki zabudowy, artykuły, paragrafy. Skasowali chłopa na nielichą sumę. A, że kurwić się nie przystoi, to poszedł na zaciąg. Jebnęli go w Drugiej pod Sodden. Tak…
Na kilka chwil Giovanni zamarł, wpatrując się w któryś z gwoździ na ścianie. Myślami przypomniał sobie te stare czasy w krwi i gównie. Ach, wojna.

Z rozmyślań wyrwało go przybycie Krasulaka. I Maledetto, oczywiście. Stronzo momentalnie się ożywił.
— Jesteś, Krasulak! Ile to można z mułem się… Ożesz w mordę.
Śmiały manewr pomocnika okazał się dla Giovanniego nie lada zaskoczeniem. Spodziewał się wielu rzeczy po Krasulaku, głównie negatywnych, ale to przebiło najśmielsze oczekiwania Kovirczyka. Aż wstał na równe nogi, odsuwając krzesło.
— Nie no, Krasulak. Teraz to mnie zaimponowaliście, chłopie! Jeszcze będą ludzie z... Co to jest? Krasulak, co to kurwa jest? — Mina Stronzo nieco zrzedła jak tylko zobaczył z jakich to kwiatów jego pachołek sklecił ów bukiet. Chociaż wesoły nastrój złagodził dowódcę w Giovannim. — O, to co Luiza mówi. Nie tak, Krasulak, nie tak. Fiołków byś nazbierał czy co tam rośnie. Przebiśniegów, o.
Ponownie zasiadł na swoim miejscu, poprawiając krzesło. Komentarz kobiety-kot jednak przykuł jego uwagę. Wystawił palec wskazujący lewej dłoni do walki z widelcem, wskazując Tenebris.
— Oj, sakiewkę odpuszczę ale Krasulaka to ani mi się waż! Jest zbyt niewinny.
Uśmiechnął się krótko, wymieniając łyżkę na widelec, zanim ruszył po pierwszy, wyjątkowo duży kawałek kiełbasy, który to konspiracyjnie został przemycony na podłogę obok prawej nogi. Maledetto będzie wiedział co robić.

Na kilka chwil znów zamilkł, pałaszując kiełbasę. Podziękował krasnoludowi za piwo, kiedy to chwycił świeży kufel i wymownym gestem zasalutował brodaczowi. Skoro tak wszyscy stawiali, obiecał sobie, że następna kolejka będzie na niego. Wstyd żeby taki orzeł sępił cały czas.

Kiełbasa i piwo uprzyjemniły chwilę zanim do akcji wkroczyły narodowe siły jałmużników. Stronzo przesunął się krzesłem tak, by jedną lewą stroną być skierowanym ku biednej trójcy, podczas gdy z prawej właśnie nakładał nieco zasmażanej cebulki na kiełbaskę, zanim ostatecznie została pożarta.
— Słyszeliście co pani powiedziała czy nie słyszeliście, co pani powiedziała? Na chorych mi nie wyglądacie, trzej dorosłe chłopy. Za robotę się wziąć się, w pole czy na ścinkę migusiem. A nie. — natychmiastowo spiorunował wzrokiem swojego podkomendnego, słysząc jak wyrwał się z jałmużną. — Sza, Krasulak, siedź i żryj. Co zarobiłeś to twoje, pamiętaj. Bizanty nie rosną na drzewach. Wolny rynek chłopie, robotniku i rzemieślniku. Wolny rynek, ot co!
Ostatecznie skierował swą uwagę na żebraków. Słysząc zaś Arbutha pouczającego Krasulaka, sapnął nieco niezadowolony. Pachołka pouczać to każdy ale płacić mu to Giovanni. Ludzie i nieludzie.
"Die Nacht neigt sich dem Ende
und unsere Flamme führt
zur langersehnten Wende.
Drum schürt, Genossen schürt!
Das Feuer es soll lodern.
Ein gleißend heller Brand!"

Re: W sercu Pogranicza

15
Obrazek
Jest pan nad wyraz hojny, panie Kuszwa — rzekła między jednym a drugim posiłkiem ufundowanym przez kupca. — Poświęcę pana dobrej duszy wieczorną modlitwę. Chociaż tak się odwdzięczę.

Zabrała się w końcu za kiełbasę, pomimo pojawiających się pierwszych objawów sytości. Nie była w stanie jej jednak skończyć, toteż resztkę pozostawiła dla psa Giovanniego. Odsunęła talerz od siebie i zasłoniła usta, tak by nikt nie zauważył ani nie dosłyszał jej cichego beknięcia.

Ja podziękuję, nie powinnam więcej — rzuciła do krasnoluda, gdy ten zamówił kolejną kolejkę. — Nawet nie dokończyłam pierwszego. Nie chcę powtarzać sytuacji z zeszłej nocy. — Zaśmiała się i zanurzyła usta w kuflu z trunkiem.

Do karczmy weszła pozostała część towarzystwa. Kłoska uśmiechnęła się szeroko do Krasulaka, a dla Maladetto przygotowała kawał kiełbasy, podała mu pod stołem, po czym delikatnie pogłaskała go po łebku i podrapała za uchem. Gdy podniosła wzrok ponad blat, osłupiło ją na chwilę, a chwilę później na jej policzki ponownie wstąpił rumieniec.

Bardzo ci dziękuję. To bardzo miłe — powiedziała z niewymuszonym entuzjazmem. — Oj, dajcie spokój. Oset to cenny surowiec zielarski i składnik w kuchni. Ugotowane, obrane z kolców łodygi smakują trochę jak szparagi. Z łupin nasion przygotowuje się odtrutki. A z korzeni można zrobić silny środek na... — darowała sobie szczegóły, widząc że część towarzystwa jest jeszcze zajęta posiłkiem. Przejęła bukiet od Krasulaka, uważając na ostre kolce i położyła go stole.

Wtedy też pojawiła się zdrowa, żebracza siła narodu. Kłoska zmierzyła ich niepewnie wzrokiem. Każdy z jej towarzyszy powiedział co myślał, a kapłanka wygrzebała z torby kilka drobniaków i przeliczyła je na dłoni.

A jeśli panowie poczęstują nas plotkami z okolicy — podjęła zaraz za krasnoludem — to dorzucę każdemu drugie tyle. Tylko przydatnymi lub nader ciekawymi, bo nie interesują nas sąsiedzkie sprzeczki albo domniemane cudzołożenie żony sołtysa — dodała z żartem i schowała w pięści pieniądze, którymi przed chwilą ostentacyjnie przebierała tuż przed oczami mężczyzn.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Księga niesamowitych opowieści”