***
Biesy prosto z piekieł zajęły grunty pod Błyszczącą Górą, przepędzając wieśniaków lub więżąc ich w kopalniach aż sczezną bez strawy i pitki. Nieliczni, którzy umknęli w góry liczyli na przemarsz przez błyszczące szczyty, lecz wtem zawiały śniegi przełęcze na górach i zgubieni pośród białego puchu ocaleni utknęli na dobre. Kilkakroć ludy północy podnosiły się, chcąc odbić Błyszczącą Górę, lecz żaden najazd nie wyswobodził osady, choćby się najsprawniejszy oddział skichał.
***

Sol Mhyr wprowadzony na lonży minął pierwsze namioty i straże. Cały czas myślał gorączkowo, nie zauważając niczego wokół siebie. Przemarsz na północ, armia golemów, niewinne istnienia. Nieważne, czy jego dokonania były słuszne czy nie. Jedno było pewne – nadchodzi wojna o Północ, w której kapłan Turoniona już odegrał pierwszoplanową rolę i tylko sam stwórca krasnoludów wie, jakie trudne wybory staną jeszcze przed nim.
Spojrzał w dal, na dalekie wzgórze, na widoczną na nim zrujnowaną osadę, po której jak karaluchy szwendały się pokraczne istoty z Morlis. Teren zakazany, pomyślał.
Koń zarżał, zatargał łbem, targnęło mocno. Stanęli. Pierwszy siodło opuścił generał Martelo – główny dowódca eskapady – a za nim admirał Surrana. Elfiej maści czarodziejka nie kryła niezadowolenia. Mhyr znał zdanie kobiety w kwestii odbicia Błyszczącej Góry.
– Generale! – salutował odbierający konia strażnik.
– Melduj.
– Demony przemieszczają się do kopalni, jakby wiedziały o nadchodzącym ataku. Nasz zwiadowca widział kolejne zastępy z Morlis.
– Gdzie on jest? – przerwał tonem nie znoszącym sprzeciwu Martelo.
– W namiocie, jest rany, generale. Demony…
Generał Martelo rzucił kapłanowi wymowne spojrzenie. Wojskowi medycy nie budzili jego zaufania, dowódca wolał powierzyć los zwiadowcy samemu Mhyrowi.
– Po wszystkim zamelduj się w moim wigwamie.
Minął rowy, gdzie liczył, że zgubi smród wojska. Przeciwnie, kapłan dałby głowę, że im bliżej namiotów rannych, tym zaduch był gorszy. Tyle, że bardziej urozmaicony, bogatszy skalą i odcieniami. Pachniało oparzeniem, zgnilizną i ropą. Szczęściem nozdrza przyzwyczajały się szybko i wkrótce zajedno im było, czy to gnój, czy to trup, czy to koci mocz, czy to kolejna potrawka wojskowych.
– To chyba tu – ocenił kapłan, patrząc na namiot, do którego wchodziła uzdrowicielka. Na wstępie wciągnął w nozdrza przejmującą mieszankę jodyny, amoniaku, eteru i alkoholu. Chciał nasycić się tą wonią, gdy była jeszcze sterylna, czysta. Spostrzeżona przed wejściem białogłowa nosiła szary kornet. W ręku trzymała zaś nasączoną jodyną szmatę, którą niosła wtenczas choremu. Było ich kilku. Wykrwawiający się na śmierć wojak z dziurą w brzuchu, amputacje i jeden okopcony jak piec. Tylko białka przerażonych oczu odznaczały się na jego popalonej twarzy.
– Z tymi sobie poradzę, ale tego trafiła jakaś plugawa klątwa. – wskazała na wijącego się z bólu zwiadowcę. Była tylko niemagiczną znachorką, bezradną w sprawach demonicznej magii.
– Gdyby pan mógł rzucić na niego okiem. – przemyła otwór obok pępka, a wojak z dziurą w brzuchu zawył. – Dojdę do pana, jak tylko go połatam. – machnęła grubą igłą, przeciągając nić po bebechach.