Spoiler:
Każda decyzja była dobra. Każda wydawała się być prawidłowa i mogąca dać mu siłę, której potrzebował, by chronić swoje dzieci i nowo powołane Wolne Księstwo Petram.
Nie było żadnej decyzji. Brak decyzji jednak był decyzją najgorszą.
Zyskać? Stracić?
Co mógł dostać Emperel w celu obronienia Północy i zjednoczenia jej pod jednym sztandarem. Marzenie dalekie i prawie, że nierealne. Mimo to, było to jego marzenie. Jego sen. Jego cel. Miał ochotę za nim podążać, by był w ogóle jakiś jego sens. Jaki bowiem sens miało dziecko człowieka i demona? Zazwyczaj żadne, poza ukrywaniem się, ucieczkami i nieustającą walką o przetrwanie i najbardziej pierwotną, najbardziej szlachetną wartość znaną człowiekowi - o wolność. Jaki sens miał on i wszystkie jego dzieci? Istoty zrodzone jakby wbrew wszelkim prawom życia i ludzkiej ogłady. Nie były to demony. Nie byli to też ludzie. Diabelstwa rzucone nowym rozdaniem z talii kart bogów na planszę życia, bez żadnego kierunkowskazu czy zasad gry. Pozbawieni samym sobie zmuszeni byli do szukania jakiegoś celu, marzenia. Ktoś musiał im wskazać drogę. Nikt nie wskazywał. "Za mną!" nikt nie woła.
Chorągwie diabelstw nie łopotały tak wysoko jak ludzkie, elfickie czy chociażby orcze. Nie było dla nich masztu czy sztandaru, jeno las flag pojedynczych i nie określonych ostatecznie. Rozbita masa, nie jedność. Kimże był on, by to zrozumieć, a co dopiero podważać czy próbować określać w swoim własnym mniemaniu? Gdzież był ten, co nowe rozdanie rzucił? Gdzież był ten, co z talii kart nowe wykuł, rzucając jakby od niechcenia, by sprawdzić oponentów i przeciwników? Któż odpowiedzialny był za to, że teraz tułali się i żyli w strachu. Bez opieki, wiktu czy szansy na lepsze życie poza tym, które znali okrutnie? Emperel nie był wojownikiem w prostym tego słowa znaczeniu. Jeden z jego synów, Igor, uczył go co prawda jak machać mieczem zanim został zamordowany przez kapłanów Usala. Pomimo tego, Emperel mógłby nazwać samego siebie wojownikiem. Nie o królestwa, pieniądze, czy chwałę. Był wojownikiem o siebie i swoich braci, siostry. Dzieci. Jego bronią nie był miecz przy pasie, topór czy zakute w pełne pancerze chorągwie konnych. Nie. Jego bronią był on sam i jego umysł. Jego umysł i to dziwne, zabawne uczucie, które niejeden mógłby wyśmiać, zarówno wśród żywych jak i w astralnych niebytach, gdzie ciekawskie oczy czasami z nudy zerkną. Uczuciem tym mógłby nazwać nadzieję. Nadzieję na to, że będzie lepiej. Że będzie.
Był w swoim mniemaniu dużo ważniejszy, niż faktycznie mógłby być. Nie czuł się odległym od świata watażką na dzikiej Północy, nazywany samozwańczym Księciem. Jego bronią był jego umysł. Uważał się za jedno z najsilniejszych i najmądrzejszych diabelstw, jakie kroczyły bezpańsko i ślepo po tej zacofanej, smutnej, zawalonej cierpieniem i strachem ziemi. Czuł swój ból, strach i lęki tak samo, jak czuł je w każdym diabelstwie, które widział oczami swojego umysłu - oddalone, porzucone, zagubione. Ludzie ich nie rozumieli. Bali się ich. Tyle bólu. Tyle cierpienia. On jeden rozumiał to perfekcyjnie. Potrzebował czegoś. Niekoniecznie broni. Czegoś, co pozwoli mu zebrać rozrzucone po świecie dzieci i wskazać im kierunek, chociaż sam jeszcze go nie znał. Bogowie ich opuścili. Nie spoglądali na nich łaskawie. Bezpańskie mieszańce. Kundle. Emperel ich jednak kochał. Wszystkich i każdego z osobna. Było to jego stado. Jego dzieci. Nawet, jeśli któreś z diabelstw okazało by się starsze. Miał cel. Miał marzenie. Jego umysł był jego bronią i przekleństwem w tym mrocznym i zapłakanym deszczem świecie, gdzie nawet chmury bolały nad losem śmiertelników. On miał cel. Zjednoczyć i obronić. Każdego, kto będzie tego potrzebował. Ktoś mógłby rzec, że to aż w śmieszności nazbyt szlachetne na diabelstwo. Na czarownika, który zabijał, mordował i czynił grzechy za które nie znajdzie wybawienia nigdzie chyba. Trudno. Teraz nie myślał o sobie. Jego umysł był jego bronią.
Materie rozrywały jego ciało, to fakt. Czuł te bóle fizycznością o nieprzerwanej skali, która ciągnęła się poza jego śmiertelne wyobrażenia. Sam był zagubiony. W życiu, jak i tutaj. Jedno wiedział jednak na pewno. Jego umysł był jego bronią. Nie był teraz tam, na zewnątrz, w śniegu i błocie. Był tutaj, gdzie nie było ciała, a jedynie umysł. Dusza też? Dusze gdzie? Nie miał odwagi urągać dalej bogom, ale wiedział, że nie ciałem tutaj przywędrował, więc i nie jego ciało nastawione było na największy wysiłek. Swojego umysłu zbezcześcić wątpliwościami również mu nie wypadało, gdy takie pokłady nadziei w nim składał. Umysł go nie zawiedzie. Umysł to magia. Magia to potęga.
Jeśli nie uzyska siły, by bronić swoje dzieci, nic mu po życiu, które mu pozostanie. Pozostawał by jedynie zwykłym magiem i watażką, a nie przewodnikiem dla umęczonego ludu, któremu chciał wskazać jakikolwiek kierunek, nadać sens. Emperel z obawą, ale i pewnością ofiarował się po raz wtóry losowi, by sięgnąć po zimno i zaprosić oprócz światła również ciemność, bo to on był teraz jego środkiem - szarością. On był śmiertelnikiem, bytem stworzonym przez światło i ciemność. Oba nie były mu obce. Zaprosił więc i drugą siłę. Jego czyny pewnie już zostały napisane, a kości zostały rzucone. Dla moich dzieci. Tych, które wychowywałem i tych, które nie wiedzą nawet o moim istnieniu, a ja mogę sobie tylko wyobrażać, jak cierpią w tym świecie.
Kości zostały rzucone. Gra w którą grał Emperel mogła pozbawić go wszystkiego, bądź dać coś więcej - narzędzie pozwalające na przetrwanie jego rasy. Bezpańskiego stada kundli bez samca alfa. Jedynie Los mógł go teraz osądzić.