Skrzydło szpitalne było w przeszłości jednym z najspokojniejszych miejsc na terenie całego Uniwersytetu. Oczywiście – zawsze zdarzały się jakieś wypadki i bywało, że ktoś spędzał tu nieco czasu, ale rzadko kiedy dawało się spotkać w tej przestronnej sali więcej niż piątkę pacjentów w jednym czasie. Kiedy doszło do tamtej tragedii w dzień 500-lecia, chyba po raz pierwszy w historii uczelni w skrzydle szpitalnym zabrakło łóżek. Rannych lokowano po kilkoro na jednym materacu, na podłodze, później też w przedsionku, na korytarzach, w sali muzycznej, wreszcie w zajętych na ten cel prywatnych komnatach osób, które poznikały bez wieści. Cóż, wszędzie gdzie się dało.
Dzisiaj sprawa zdążyła już się nieco uspokoić, część chorych wydobrzała, część poumierała, część przeniosła się do swoich rodzinnych domów lub do innych szpitali. Tak czy inaczej, samo skrzydło szpitalne nadal tętniło życiem. Tylko co to za życie... Objawiało się ono niecichnącym chórem kaszlących, charczących, plujących krwią, jęczących z bólu, krzyczących w szale, wyjących z rozpaczy i bełkoczących w malignie pacjentów. Z czterdziestu ustawionych pod ścianami łóżek niemal wszystkie były zajęte.
Tego całego cierpienia było tu wystarczająco wiele, by wypełnić całą główną salę, od marmurowej posadzki aż po wysokie gwiaździste sklepienie. Salę pełną łóżek, malutkich szafek i zapewniających chorym minimum prywatności parawaników z ciemnoczerwonej tkaniny. Nawet w najtrudniejszym okresie naprawdę dbano tu o czystość i higienę, na to nigdy nie można było narzekać. Pościel zmieniano co dwa dni, nocniki też wynoszono z przyzwoitą częstotliwością, a stary Wincenty każdego ranka i każdego wieczora zamiatał pieczołowicie każdy kąt i szorował wszystkie podłogi. Niewielu było takich, którzy ośmieliliby się przejść mu w buciorach po świeżo umytej posadzce, naprawdę niewielu. Ale jak ktoś się wystarczająco porządnie zachowywał, to salowy potrafił okazać mu trochę serca – opowiedzieć najnowsze plotki z uczelni i z miasta albo cichaczem przemycić zupełnie niezgodne z dietą chorego smakołyki.
Wysokie, łukowato zwieńczone okna głównej sali szpitalnej wychodziły na plac, po drugiej stronie którego wznosiła się biblioteka. I dobrze, że było do niej tak blisko. Znudzeni chorzy zawsze mogli zaczepić kogoś, żeby przyniósł im tu coś nowego do poczytania.
Pieczę nad tym miejscem – pomijając nieoficjalną władzę salowego Wincentego, przed którym drżeli wszyscy – trzymała obecnie głównie pani Angila, specjalistka od magii leczniczej, ale i konwencjonalnej medycyny, ponadto wysoka elfka. Była jedną z tych, których pomimo rasy jeszcze nie zwolniono z posady, podobno dzięki osobistemu wstawiennictwu Iris. Angila ukończyła Uniwersytet w Oros, później przez parę lat nauczała przedmiotów związanych z uzdrowicielstwem, następnie wyjechała na dość długo do Nowego Hollar, gdzie dokształcała się w jakichś innych dziedzinach. Wróciła niedługo przed uroczystościami rocznicowymi, na prośbę rektorki, zmagającej się z jakąś tajemniczą dolegliwością – zmagania te zresztą zdawały się wciąż trwać, gdyż Lwica z Oros co najmniej trzy razy w tygodniu przychodziła do szpitalnego skrzydła i w jednej z pięciu zamkniętych, przylegających do głównej sali komnat poddawała się jakimś zabiegom z rąk elfiej uzdrowicielki.
* Był czerwiec, wspaniały letni dzień. Podłogi w szpitalu zdążyły już wyschnąć po porannym rytuale szorowania, a do obiadu było jeszcze daleko, zatem wolno było rozpocząć odwiedziny.
Tak się zabawnie złożyło, że na dwóch sąsiednich łóżkach leżała od dobrych paru miesięcy dwójka młodych ludzi, którzy przybyli tu jednego dnia.
Jedno z nich było w stanie fatalnym, choć dość stabilnym: Jan Orovitz, młody sakirowiec, po feralnym uderzeniu spadającej belki wciąż nie mógł dojść do siebie; większość czasu przesypiał, a kiedy już się budził, to zdarzało mu się bełkotać coś niezrozumiałego, toczyć pianę z ust i przewracać oczami. Czasami próbował się szarpać, wtedy pielęgniarze musieli przywiązywać go do łóżka, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Ledwo jadł i schudł potwornie. Jeszcze niedawno był dziarskim młodym mężczyzną, dziś – istnym wrakiem.
Jego sąsiadką zza kurtynki była Emily Vengen. Czarodziejka, która od dnia przyznania jej przyjaciółce godności profesorskiej też nie mogła wrócić do normalności. Nie powtórzyły się wprawdzie płomienne wybuchy, podobne do tego, który miał miejsce w trakcie owego apelu, dlatego po kilku tygodniach zdjęto rozstawioną zapobiegawczo wokół niej lodową barierę, ale trafiały jej się ataki. Nieregularnie. Czasem miała trzy dni spokoju, czasem przez dobę nie było nawet minuty, w której nie nękałaby jej tląca się skóra na rękach albo ten koszmarnie palący ból w gardle, po którym długo kaszlała popiołem. Bez przerwy ją obserwowali. Nie pozwalali wychodzić. Dawali jakieś leki, ale nic nie pomagało. Była już tym wszystkim strasznie umęczona i znudzona. Nawet książek jej nie dawali do ręki, z obawy, że mogłyby spłonąć. Nuda, śmiertelna nuda.
Obudził ją błysk. Szklisty naszyjnik, który towarzyszył jej bez przerwy, zawieszony na jednym z ramion lichtarza na nocnym stoliku, doskonale chwytał słoneczne promienie i posyłał prosto w jej zaspane oczy. Było w tym coś ze złośliwości, ale cóż, jednocześnie jakaś siła nie pozwalała dziewczynie schować tej błyskotki do szuflady. Była niebezpieczna. Lepiej było mieć ją mimo wszystko na oku.
Gdy Emily przetarła oczy i skonstatowała, że póki co czuje się dobrze, ze zdumieniem odkryła na swoim stoliku coś, co w żadnym razie nie należało do niej i nie miała pojęcia, skąd mogło się tu wziąć. Pęk kluczy. Czyżby salowy Wincenty położył go tu przez pomyłkę i zapomniał? To wydawało się najbardziej prawdopodobne, ale nie. To i owo rozjaśnił dołączony list.
Pewna tajemnicza L. (czy Emily w ogóle znała kogoś o imieniu zaczynającym się na tę literę?) pisała, że wypożycza klucze swojej najmilszej przyjaciółce, równie tajemniczej A. Ta pierwsza zdawała się darzyć szalonym afektem Vincenta Steinmeyera, dlatego przy pomocy jakiegoś elfiego ćpuna nielegalnie sprawiła sobie ów komplet kluczy, by być w stanie podążać tropem przystojnego inkwizytora, gdziekolwiek ten się uda. L. porównywała Steinmeyera do bohatera strasznie poczytnego w ostatnich latach erotyku „Pyęćdzyesyąt lyc Sakyrowca”, a jej opisy były zdecydowanie zbyt dosłowne, a zdecydowanie za mało udane literacko, w każdym razie fascynacja zdawała się szczera, bo cóż innego przywiodłoby kobietę do opisania tych wszystkich niewyobrażalnych stanów, w jakie wprawiło ją przelotne spojrzenie jego stalowych oczu, kiedy minęli się na korytarzu. L. nalegała, by A. zwróciła jej klucze, kiedy tylko zrobi to, co ma zrobić.
Cokolwiek by to nie było. Brr.
Niektóre klucze były opatrzone podpisami: te od drzwi komnaty Steinmeyera, jego gabinetu, prywatnych pomieszczeń komtura Oros i Lwicy z Oros. Pozostałe były zagadką, ale z całą pewnością otwierały drzwi do innych istotnych, a zwykle niedostępnych miejsc na terenie uczelni. Może do lochów? Może do sal, gdzie Steinmeyer prowadził przesłuchania? Kto wie.
Ledwo Emily zapoznała się z treścią pergaminu, w drzwiach szpitalnej sali wypatrzyła swoją drogą przyjaciółkę. Nivienn. Droga Nivienn przyszła ją odwiedzić i pocieszyć w chorobie!
Och, zresztą nie tylko ona miała gościa. Za parawanem od strony Jana Orovitza widać było zarys sylwetki, która mogła należeć tylko do jednej osoby. Do Vincenta Steinmeyera, rzecz jasna. Zwykle Czarodziejka była bardziej zaabsorbowana swoją sąsiadką z drugiej strony łóżka, Szaloną Tiną, która była znacznie zabawniejsza od tego smętnego pół-trupa Orovitza, dlatego nie zwracała raczej uwagi na jego gości i nie była pewna, czy starszy inkwizytor często odwiedza chłopaka. Ale wczoraj Szaloną Tinę gdzieś zabrano i skończyła się jedyna dostępna rozrywka, więc...
Nivienn także nie przegapiła obecności Psa z Oros. Co więcej, jego widok uświadomił jej gwałtownie, że właśnie powinna znajdować się zupełnie gdzie indziej. Mianowicie w bibliotece, na szkoleniu z nowych zasad dostępu do poszczególnych jej sekcji, które Zakon parę dni temu wdrożył. Dźwięk dzwonu zaś – że powinna być tam już od godziny. Ale przyjaciółka już ucieszyła się na jej widok...
Spoiler: