[Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

1
Lato 87 roku

Skrzydło szpitalne było w przeszłości jednym z najspokojniejszych miejsc na terenie całego Uniwersytetu. Oczywiście – zawsze zdarzały się jakieś wypadki i bywało, że ktoś spędzał tu nieco czasu, ale rzadko kiedy dawało się spotkać w tej przestronnej sali więcej niż piątkę pacjentów w jednym czasie. Kiedy doszło do tamtej tragedii w dzień 500-lecia, chyba po raz pierwszy w historii uczelni w skrzydle szpitalnym zabrakło łóżek. Rannych lokowano po kilkoro na jednym materacu, na podłodze, później też w przedsionku, na korytarzach, w sali muzycznej, wreszcie w zajętych na ten cel prywatnych komnatach osób, które poznikały bez wieści. Cóż, wszędzie gdzie się dało.

Dzisiaj sprawa zdążyła już się nieco uspokoić, część chorych wydobrzała, część poumierała, część przeniosła się do swoich rodzinnych domów lub do innych szpitali. Tak czy inaczej, samo skrzydło szpitalne nadal tętniło życiem. Tylko co to za życie... Objawiało się ono niecichnącym chórem kaszlących, charczących, plujących krwią, jęczących z bólu, krzyczących w szale, wyjących z rozpaczy i bełkoczących w malignie pacjentów. Z czterdziestu ustawionych pod ścianami łóżek niemal wszystkie były zajęte.

Tego całego cierpienia było tu wystarczająco wiele, by wypełnić całą główną salę, od marmurowej posadzki aż po wysokie gwiaździste sklepienie. Salę pełną łóżek, malutkich szafek i zapewniających chorym minimum prywatności parawaników z ciemnoczerwonej tkaniny. Nawet w najtrudniejszym okresie naprawdę dbano tu o czystość i higienę, na to nigdy nie można było narzekać. Pościel zmieniano co dwa dni, nocniki też wynoszono z przyzwoitą częstotliwością, a stary Wincenty każdego ranka i każdego wieczora zamiatał pieczołowicie każdy kąt i szorował wszystkie podłogi. Niewielu było takich, którzy ośmieliliby się przejść mu w buciorach po świeżo umytej posadzce, naprawdę niewielu. Ale jak ktoś się wystarczająco porządnie zachowywał, to salowy potrafił okazać mu trochę serca – opowiedzieć najnowsze plotki z uczelni i z miasta albo cichaczem przemycić zupełnie niezgodne z dietą chorego smakołyki.

Wysokie, łukowato zwieńczone okna głównej sali szpitalnej wychodziły na plac, po drugiej stronie którego wznosiła się biblioteka. I dobrze, że było do niej tak blisko. Znudzeni chorzy zawsze mogli zaczepić kogoś, żeby przyniósł im tu coś nowego do poczytania.

Pieczę nad tym miejscem – pomijając nieoficjalną władzę salowego Wincentego, przed którym drżeli wszyscy – trzymała obecnie głównie pani Angila, specjalistka od magii leczniczej, ale i konwencjonalnej medycyny, ponadto wysoka elfka. Była jedną z tych, których pomimo rasy jeszcze nie zwolniono z posady, podobno dzięki osobistemu wstawiennictwu Iris. Angila ukończyła Uniwersytet w Oros, później przez parę lat nauczała przedmiotów związanych z uzdrowicielstwem, następnie wyjechała na dość długo do Nowego Hollar, gdzie dokształcała się w jakichś innych dziedzinach. Wróciła niedługo przed uroczystościami rocznicowymi, na prośbę rektorki, zmagającej się z jakąś tajemniczą dolegliwością – zmagania te zresztą zdawały się wciąż trwać, gdyż Lwica z Oros co najmniej trzy razy w tygodniu przychodziła do szpitalnego skrzydła i w jednej z pięciu zamkniętych, przylegających do głównej sali komnat poddawała się jakimś zabiegom z rąk elfiej uzdrowicielki.
* Był czerwiec, wspaniały letni dzień. Podłogi w szpitalu zdążyły już wyschnąć po porannym rytuale szorowania, a do obiadu było jeszcze daleko, zatem wolno było rozpocząć odwiedziny.

Tak się zabawnie złożyło, że na dwóch sąsiednich łóżkach leżała od dobrych paru miesięcy dwójka młodych ludzi, którzy przybyli tu jednego dnia.

Jedno z nich było w stanie fatalnym, choć dość stabilnym: Jan Orovitz, młody sakirowiec, po feralnym uderzeniu spadającej belki wciąż nie mógł dojść do siebie; większość czasu przesypiał, a kiedy już się budził, to zdarzało mu się bełkotać coś niezrozumiałego, toczyć pianę z ust i przewracać oczami. Czasami próbował się szarpać, wtedy pielęgniarze musieli przywiązywać go do łóżka, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Ledwo jadł i schudł potwornie. Jeszcze niedawno był dziarskim młodym mężczyzną, dziś – istnym wrakiem.

Jego sąsiadką zza kurtynki była Emily Vengen. Czarodziejka, która od dnia przyznania jej przyjaciółce godności profesorskiej też nie mogła wrócić do normalności. Nie powtórzyły się wprawdzie płomienne wybuchy, podobne do tego, który miał miejsce w trakcie owego apelu, dlatego po kilku tygodniach zdjęto rozstawioną zapobiegawczo wokół niej lodową barierę, ale trafiały jej się ataki. Nieregularnie. Czasem miała trzy dni spokoju, czasem przez dobę nie było nawet minuty, w której nie nękałaby jej tląca się skóra na rękach albo ten koszmarnie palący ból w gardle, po którym długo kaszlała popiołem. Bez przerwy ją obserwowali. Nie pozwalali wychodzić. Dawali jakieś leki, ale nic nie pomagało. Była już tym wszystkim strasznie umęczona i znudzona. Nawet książek jej nie dawali do ręki, z obawy, że mogłyby spłonąć. Nuda, śmiertelna nuda.

Obudził ją błysk. Szklisty naszyjnik, który towarzyszył jej bez przerwy, zawieszony na jednym z ramion lichtarza na nocnym stoliku, doskonale chwytał słoneczne promienie i posyłał prosto w jej zaspane oczy. Było w tym coś ze złośliwości, ale cóż, jednocześnie jakaś siła nie pozwalała dziewczynie schować tej błyskotki do szuflady. Była niebezpieczna. Lepiej było mieć ją mimo wszystko na oku.

Gdy Emily przetarła oczy i skonstatowała, że póki co czuje się dobrze, ze zdumieniem odkryła na swoim stoliku coś, co w żadnym razie nie należało do niej i nie miała pojęcia, skąd mogło się tu wziąć. Pęk kluczy. Czyżby salowy Wincenty położył go tu przez pomyłkę i zapomniał? To wydawało się najbardziej prawdopodobne, ale nie. To i owo rozjaśnił dołączony list.

Pewna tajemnicza L. (czy Emily w ogóle znała kogoś o imieniu zaczynającym się na tę literę?) pisała, że wypożycza klucze swojej najmilszej przyjaciółce, równie tajemniczej A. Ta pierwsza zdawała się darzyć szalonym afektem Vincenta Steinmeyera, dlatego przy pomocy jakiegoś elfiego ćpuna nielegalnie sprawiła sobie ów komplet kluczy, by być w stanie podążać tropem przystojnego inkwizytora, gdziekolwiek ten się uda. L. porównywała Steinmeyera do bohatera strasznie poczytnego w ostatnich latach erotyku „Pyęćdzyesyąt lyc Sakyrowca”, a jej opisy były zdecydowanie zbyt dosłowne, a zdecydowanie za mało udane literacko, w każdym razie fascynacja zdawała się szczera, bo cóż innego przywiodłoby kobietę do opisania tych wszystkich niewyobrażalnych stanów, w jakie wprawiło ją przelotne spojrzenie jego stalowych oczu, kiedy minęli się na korytarzu. L. nalegała, by A. zwróciła jej klucze, kiedy tylko zrobi to, co ma zrobić.

Cokolwiek by to nie było. Brr.

Niektóre klucze były opatrzone podpisami: te od drzwi komnaty Steinmeyera, jego gabinetu, prywatnych pomieszczeń komtura Oros i Lwicy z Oros. Pozostałe były zagadką, ale z całą pewnością otwierały drzwi do innych istotnych, a zwykle niedostępnych miejsc na terenie uczelni. Może do lochów? Może do sal, gdzie Steinmeyer prowadził przesłuchania? Kto wie.

Ledwo Emily zapoznała się z treścią pergaminu, w drzwiach szpitalnej sali wypatrzyła swoją drogą przyjaciółkę. Nivienn. Droga Nivienn przyszła ją odwiedzić i pocieszyć w chorobie!

Och, zresztą nie tylko ona miała gościa. Za parawanem od strony Jana Orovitza widać było zarys sylwetki, która mogła należeć tylko do jednej osoby. Do Vincenta Steinmeyera, rzecz jasna. Zwykle Czarodziejka była bardziej zaabsorbowana swoją sąsiadką z drugiej strony łóżka, Szaloną Tiną, która była znacznie zabawniejsza od tego smętnego pół-trupa Orovitza, dlatego nie zwracała raczej uwagi na jego gości i nie była pewna, czy starszy inkwizytor często odwiedza chłopaka. Ale wczoraj Szaloną Tinę gdzieś zabrano i skończyła się jedyna dostępna rozrywka, więc...

Nivienn także nie przegapiła obecności Psa z Oros. Co więcej, jego widok uświadomił jej gwałtownie, że właśnie powinna znajdować się zupełnie gdzie indziej. Mianowicie w bibliotece, na szkoleniu z nowych zasad dostępu do poszczególnych jej sekcji, które Zakon parę dni temu wdrożył. Dźwięk dzwonu zaś – że powinna być tam już od godziny. Ale przyjaciółka już ucieszyła się na jej widok...
Spoiler:
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

2
Ostatnie miesiące były dla Nivienn szczególnie ciężkie. Zaraz po strasznym apelu musiała rozpocząć nową pracę. Ciężką pracę, bo odpowiednie przekazanie wiedzy studentom wymagało poświęcenia wolnego czasu na przygotowania do wykładów jak i zajęć praktycznych. Praca z uśmiechniętą młodzieżą przynosiła jej jednak wielką satysfakcję. Wchodząc na salę wykładową zapominała o tym, nad czym rozmyślała jeszcze przed progiem – o felernym apelu, chorobie Emily, biednym Vertulu, który rzucił jej pokrzepiające spojrzenie w chwili tragedii. Tam, na sali, wkraczała jakby w inną rzeczywistość. Była to niezwykle korzystna umiejętność, gdyż mogła w pełni oddać się swojej nowej pracy.

W noce, gdy Mimbra była w pełni, czarodziejka wymykała się po cichu ze swoich komnat, do najbardziej ustronnego miejsca, jakie znała – gęsto porośniętej części parku, małej wysepki na środku stawu, do której podpływała na skromnej łódeczce. Ci, którzy ją widzieli, a na pewno tacy się trafiali, nie mieli pojęcia co tam robi. Zdawało im się tylko, jakby coś tam lśniło i błyszczało.

Po wiośnie, którą czarodziejka nie mogła się jakoś nacieszyć, przyszło piękne, słoneczne lato. Ulubiona pora roku nowej profesor. Nivienn coraz częściej zaczęła opuszczać mury uczelnianego kampusu, korzystając ze świeżego, ciepłego powietrza. Brakowało jej jednak towarzystwa przyjaciółki. Spacery po ogrodowych alejkach były nastawione na spokojną kontemplację, a nie na długie rozmowy, jak dokładnie rok temu. W chwilach zamysłu, siedząc gdzieś pod drzewem, zdarzało się, że mijały długie godziny. Gdy Nivienn powracała z medytacji, czasem okazywało się, że w czasie kiedy była świadomością nieobecna, zbierały się wokół niej ciekawskie zwierzęta, głównie ptaki lub gryzonie, jakby zwabione myślą. Zawsze zostawiała im coś do zjedzenia, jeśli miała pod ręką. Później znikała gdzieś między budynkami.

Od ceremonii przyznania tytułu profesorskiego, otrzymywała dużo więcej spojrzeń na korytarzach i zdarzało się, że słyszała ciche rozmowy o niej gdzieś po kątach. Nie znała jednak ich treści, a nawet jej to nie obchodziło. Stała się teraz bardziej rozpoznawalna, więc musiała się liczyć z możliwymi plotkami.

Odwiedzała Emily tak często, jak pozwalał jej grafik i ilość zadań do wykonania. Zazwyczaj było to raz na dwa dni, czasem codziennie, a czasem zdarzało się, że mogła poświęcić swej przyjaciółce tylko jedną godzinę w tygodniu. Zawsze starała się przynieść jej jakiś skromny podarunek. Niestety, ze względu na obowiązujące tu zasady czystości i porządku, po maksymalnie kilku dniach lądowały one w koszu. Tego czerwcowego dnia Nivienn weszła do sali z pacjentami, uśmiechnięta i wesoła jak za każdym razem, gdy mogła zobaczyć Emily. Usiadła obok jej łóżka, na drewnianym stołku i pokazała magiczce okazałego, niebieskiego chabra, którego dosłownie przed chwilą zerwała z niekoszonego trawnika za budynkiem. Wsunęła go przyjaciółce między włosy.

– Jak się dzisiaj czujesz, Emily? – zapytała.

Jej uwadze nie umknęła sylwetka Vincenta Steinmeyera, którą dostrzegła kątem oka za za parawanem. Wzbudziło to w niej lekki dyskomfort i zaniepokojenie, w końcu powinna być teraz zupełnie gdzie indziej. Zachowała jednak zewnętrzny spokój, tak jak podczas nieoczekiwanej rozmowy z inkwizytorem kilka miesięcy temu. Wiedziała, że jeśli tylko zwróci jej uwagę, wymyśli jakąś wymówkę. Poza tym, wydawało jej się, iż sprawowała się na tyle dobrze, że takie drobne wykroczenie ujdzie jej na sucho. Mogła się też mylić.

– Wiem, że pytam o to za każdym spotkaniem, ale nie wiesz może, kiedy w końcu cię wypuszczą? – zapytała za chwilę.
Ostatnio zmieniony 07 kwie 2018, 16:28 przez Sherds, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

3
Emily powoli otworzyła oczy, pech chciał, że promienie słoneczne trafiały prosto na jej twarz, co uniemożliwiało jej dalszy wypoczynek. Delikatnie przesunęła się trochę wyżej, aby światło już jej nie oślepiało. Kątem oka zauważyła klucze leżące na stoliku nocnym, podniosła je.

Od komnaty Steinmayera? Jego gabinetu? Co to ma być…?

Po dokładnym obejrzeniu każdego z kluczy dostrzegła list, przeczytała jego treść.

Brr… Strach pomyśleć kto to tu zostawił...

Czarodziejka kaszlnęła, nie było to związane z jej dolegliwościami, po prostu zaswędziało ją gardło. Rozejrzała się, jej wzrok utknął na widocznej za parawanem krawędzi łóżka, które jeszcze wczoraj należało do Tiny, bez niej czas zdawał się płynąć odrobinę wolniej. Chociaż zazwyczaj starała się nie zwracać na nią uwagi to niekiedy było to wręcz niemożliwe, w końcu ile czasu można patrzeć na swoje stopy, sufit i ścianę?
Dziewczynę już mdliło z nudów. Nie miała kompletnie żadnego zajęcia, nie mogła nawet niczego przeczytać. Jedynie czasem z braku zajęcia brała naszyjnik z pereł do rąk i dokładnie oglądała go pod każdym możliwym kątem.

Starała się unikać patrzenia w stronę Orovitza, gdyż za każdym razem gdy go widziała dopadało ją ogromne poczucie winy i wstyd, że zrobiła coś takiego. Doprowadziła młodego, sprawnego mężczyznę do stanu, w którym nie jest w stanie wstać z łóżka. Prawdopodobnie już z tego nigdy nie wyjdzie, umrze w takim stanie.

Westchnęła cicho, zrobiło jej się przykro. Jednak wszelkie negatywne emocje minęły gdy zauważyła swoją najdroższą przyjaciółkę. Od razu na jej twarz wcisnął się szeroki uśmiech, nie widziała jej od kilku dni. Gdy tylko podeszła do niej ta wyciągnęła ręce aby ją przytulić na powitanie.
- Nivienn! Dawno cię nie widziałam, chodź. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nie kryła, że ucieszył ją widok przyjaznej czarodziejki. - Dobrze się czuję, jak tam nowa posada?

Emily również dostrzegła inkwizytora, zerknęła na niego i wróciła wzrokiem do odwiedzającej ją przyjaciółki.

- Nie, niestety nie wiem… Chyba boją się, że to się powtórzy… - Opuściła głowę.

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

4
Dziewczęta usłyszały zbliżające się ku nim szuranie i ktoś wtrącił się w ich rozmowę. Szczęśliwie nie był to Steinmeyer – ten nadal pogrążony był w czuwaniu nad Orovitzem po drugiej stronie kurtynki. Nie, był to siwy salowy Wincenty, który, jak tu często żartowano, jak nic innego lubił polatać sobie na miotle.

— Pst. Mam ja coś dla was, psotne panienki. Tylko cicho.

Bez słowa wyjaśnienia dziarski staruszek w ręce Nivienn wcisnął list, a w osłabione długą rekonwalescencją dłonie Emily – gruby, owinięty w czarny aksamit plik jakichś kartek. I poleciał na swojej miotle dalej, pogwizdując wesolutko i zmiatając po drodze piach, którego naniósł inkwizytor na swoich ciężkich buciorach.

List, jak się okazało, był listem miłosnym. Ale na próżno zabiło serce młodej czarodziejki, bo pikantne wyznania nie były skierowane do niej. Po litanii niewyobrażalnie grzesznych słówek ktoś w ogromnie przekonujący sposób rekonstruował na tych kilku kartach dzieje swojego romansu, a zarówno opisane w nim wydarzenia, jak i ta druga osoba w nie zamieszana... to był po prostu szok. Szok i skandal.

I brakowało jedynie podpisu. Nagle panna Drongfort uświadomiła sobie, że ma w rękach narzędzie, którym może zniszczyć życie i karierę praktycznie każdemu. Czy to z Zakonu, czy spośród Czarodziejów. Każdemu. Wystarczy w miejscu podpisu wstawić czyjeś nazwisko, a potem sprawić, że skandaliczna wiadomość wypłynie na światło dzienne.

Przesyłka dla Emily, po odpakowaniu, okazała się chaotycznym rękopisem... najsłynniejszej i najbardziej poczytnej powieści erotycznej ostatnich lat. To było osławione Pyęćdziesiąt Lyc Sakicowca. Oryginał, bez cienia wątpliwości, świadczyły o tym dołączone dokumenty. To musiało być warte fortunę. Posiadając coś takiego można było wydać nową edycję książki – rozeszłaby się na pewno z miejsca, bo wszyscy, choćby w sekrecie, szaleli za przygodami lubieżnego rycerza, a pierwsze wydanie było już praktycznie niedostępne. Suma, jaką dało się na tym zarobić, przyprawiała o rumieńce porównywalne do tych, które wywoływało czytanie samej treści książki.

Kto im przekazał te przedmioty, pozostawało zagadką. No bo przecież nie była to raczej inicjatywa staruszka Wincentego, prawda? Może odezwało się do nich w ten sposób to osławione Oroskie Podziemie Magiczne, o którym szeptano lękliwie tu i tam? Owa tajemnicza i może na poły legendarna grupa, której członkowie mieli ponoć spiskować w ogromnej konspiracji na rzecz odzyskania Uniwersytetu? Niektórzy mówili, że ta grupa wcale nie istnieje, że wymyślili ją sobie ku pokrzepieniu serc ci magowie, którzy sami są zbyt bezsilni, aby coś zdziałać, ale chcą wierzyć, że ktoś zadba o ich lepsze jutro. Inni jednak przysięgali, że siatka Oroskiego Podziemia istnieje i rośnie w siłę, ale nie da się ich znaleźć, są na to zbyt ostrożni i zbyt nieufni. Można jedynie zostać przez nich zrekrutowanym. Obie dziewczyny słyszały te pogłoski i obydwu przyszły one teraz na myśl. Nigdy przedtem o tym nie rozmawiały.

Wtem jakaś metafora z wertowanego ponownie listu, dotycząca dwóch księżyców w bolesnej pełni czy czegoś w tym stylu, uświadomiła Nivienn coś bardzo ważnego. Zapomniała o tym w natłoku nowych obowiązków. To dziś jest ten dzień, kiedy powinna odprawić swój księżycowy rytuał młodości. Pierwsza letnia pełnia Mimbry.
Spoiler:
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

5
– Jest nieco ciężej niż się spodziewałam, ale daję radę. W końcu to było moje marzenie. Praca sprawia mi wiele radości – odpowiedziała przyjaciółce. – Wiesz co, pomyślałam sobie, że… – Przerwał jej Wincenty, który nagle pojawił się obok.

Nivienn przyjęła do rąk tajemniczy podarunek. Emily również coś otrzymała. Sytuacja wydała się dziwna, lecz mimo wszystko profesorka podziękowała serdecznie i odprowadziła wzrokiem przemiłego staruszka. Rozpierała ją ciekawość. Czym prędzej otworzyła list i na kilka chwil odcięła się od otoczenia, zaczytując się. Hmm… O, a to ciekawe…. Słowa zapisane w liście były na tyle dobrze dobrane, iż mogły dotyczyć każdej osoby, o jakiej mogłaby pomyśleć Nivienn. Schowała więc zwitek głęboko do kieszeni. Z pewnością przydałaby się jej w przyszłości, kiedy byłaby zmuszona pozbyć się kogoś... niewygodnego. Rzecz jasna nie chciałaby być nawet w takiej sytuacji. Warto było jednak posiadać jakieś środki do usuwania przeszkód. Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć w najbliższym czasie, szczególnie że po incydencie w Wielkiej Auli Nivienn i jej droga przyjaciółka były bardziej rozpoznawalne i bacznie obserwowane.

Słowa zapisane w liście przypomniały czarodziejce o pewnej ważnej dla niej sprawie. Rytuał, który odprawiała podczas każdej pełni Mimbry, był największą tajemnicą nowej pani profesor. Nie wiedziała o nim nawet jej najdroższa Emily, mimo że Nivienn poznała go mniej więcej na początku przyjaźni z obecnie chorą magiczką.

– Na czym to ja… ach, tak... Nie chciałabyś się może dzisiaj przejść wieczorem? Wiem że cię stąd nie wypuszczają, ale może udałoby się nam przekonać kogoś na jedno wyjście. A może użyłabyś jednej ze swoich “sztuczek”, by zdobyć przychylność Wincentego? Chciałabym ci coś pokazać.

Nivienn uznała, że to dobry czas, by podzielić się z Emily swoją małą tajemnicą. Nie chodziło tu o kwestię zaufania. Czarodziejka wiedziała jak bardzo znudzona jest jej przyjaciółka, jak bardzo zmęczona jest chorobą i leżeniem na szpitalnym łóżku. Chciała wyrwać ją stamtąd chociaż na jedną noc, a przy okazji wyjawić długo skrywany sekret. Emily zasłużyła na szczerość, a i odrobina zabawy by jej raczej nie zaszkodziła. Być może zdołałaby nauczyć się owego rytuału, kto wie. Nowa profesor uśmiechnęła się na myśl, iż mogłaby co pełnię zakradać się w towarzystwie przyjaciółki do ogrodów, uczyć ją kolejnych kroków i wspólnie korzystać z dóbr poznanego w młodości osobliwego obrzędu. Trzeba było tylko wymyślić, jak opuścić skrzydło szpitalne po zmroku...

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

6
Emily przywitała Wincentego skinieniem głowy, delikatnie się uśmiechnęła. Dokładnie tak samo jak za każdym razem, gdy go widziała. Bardzo często przechodząc obok łóżka Emily słyszał nawoływania w swoim kierunku. Zagadywała go kiedy tylko mogła, starała się robić wszystko aby tylko czas szybciej mijał. Gdy wręczył przyjaciółkom dość nietypowe “prezenty” otrzymał od leżącej zdziwione spojrzenie, które po chwili zmieniło się w zawstydzenie. Podziękowała Wincentemu i pożegnała go uprzejmie.

- Co dostałaś? - zapytała zaciekawiona. Sama zaś po pobieżnym zapoznaniu się z czym ma doczynienia odwróciła rękopis, tak aby nikt nie dojrzał jego treści.

Gdy tylko Nivienn wspomniała o wyrwaniu się z łóżka, na usta Emily od razu wcisnął się szeroki uśmiech. Bardzo tęskniła za świeżym powietrzem, za naturą oraz za uczuciem jakie powodowała trawa dotykająca gołej skóry.
Będąc praktycznie uwięzioną w tej sali szukała chociażby chwili zapomnienia. Zdecydowanie zbyt dużo spała, ale był tego jeden plus, czas zdecydowanie szybciej mijał gdy nie była przytomna.

- Sztuczki? Chodzi ci o… Chyba już wiem o co ci chodzi… - Rozejrzała się dookoła.
- Nivienn, tak dawno nie widziałam nic poza tą salą, że zrobiłabym chyba wszystko aby się stąd wyrwać… Choćby na kilka godzin...

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

7
– To list – odparła przyjaciółce. – Dosyć dziwny, skandaliczny, ale z pewnością… przydatny. Nie pytaj. – Panna Drongfort zauważyła zawstydzenie na twarzy Emily i próbę zakrycia jej prezentu. Nie pytała więc o niego, by nie sprawiać jej kłopotu, choć była niezwykle ciekawa treści rękopisu.

W czasie gdy Emily okazywała swoją aprobatę na chwilowe wyrwanie się ze szpitala, Nivienn podeszła do okna, by je uchylić i wpuścić do sali nieco świeżego powietrza. Spojrzała na gmach biblioteki, znów przypominając sobie o swojej nieobecności na szkoleniu. Odwróciła potem głowę w stronę Emily i wpatrywała się w nią w zamyśleniu. Choć obowiązek wzywał, postanowiła jeszcze kilka chwil potowarzyszyć chorej. Vincent, tuż za cienkim parawanem, wydawał się być zajęty czuwaniem nad ciałem młodego Orovitza. Sam zapewnie miał w tym momencie swoje obowiązki, jednak czas poświęcał swojemu podopiecznemu, toteż Nivienn czuła się mniej zestresowana i nawet w myśli obdarzyła Steinmeyera odrobiną empatii.

– Spróbuj do niego zagadać – szepnęła do ucha Emily.

Nowa pani profesor poczekała chwilę, aż salowy Wincenty pojawi się w pobliżu. Wtedy, gestem palca i szerokim uśmiechem poprosiła go o podejście, po czym mrugnęła ukradkiem do leżącej obok chorej magiczki. Kiedy staruszek był już dostatecznie blisko, Nivienn szturchnęła lekko przyjaciółkę ramieniem, dając jej znak, by zaczęła swoje “czary”.

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

8
Emily przybrała minę wskazującą na zdziwienie oraz lekkie zaniepokojenie. Tak też się czuła, nie znała treści listu lecz słowa przyjaciółki wystarczyły aby zaczęła się obawiać o jego pochodzenie oraz o zamiary autora. Dlaczego trafił w jej ręce? Zadała sobie pytanie w myślach.
- Niech ci będzie, nie będę wnikać. - Powiedziała śledząc przyjaciółkę, która właśnie uchylała okno.
- To co dostałam, prezent… Chyba… Również jest dość, jakby to powiedzieć… Niezwykły.
Czarodziejkę tym bardziej zdziwiło to, że Nivienn wydawała się być zadowolona z tego, iż chora podejmie się próby “oczarowania” salowego.
- Dobrze, spróbuję. - szepnęła.
Gdy tylko Wincenty zaczął się zbliżać w stronę łóżka, Emily skupiła się na nim i wyszeptała inkantację mającą na celu “zauroczenie”.
- Jak się dziś czuje nasz ulubiony salowy? - posłała delikatny uśmiech w jego stronę.
- Piękna dziś pogoda, szkoda, że nie mogę się stąd ruszyć… - Udawała przygnębienie.
- Chyba, że mogłabym wyjść na kilka godzin… Wiem, że nie wolno mi wychodzić, ale może byśmy zrobili mały wyjątek? Obiecuję wrócić na swoje miejsce, nikt się nawet nie zorientuję. Gdyby tylko to się udało miałabym ogromny dług wdzięczności… A to wszystko zostanie między nami... - Uśmiechnęła się szeroko, z łatwością można było wyczytać z jej twarzy ekscytację.

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

9
Zauroczenie staruszka było fraszką. Całkiem niewykluczone, że na Wincentego nie trzeba było nawet czarów, wystarczyło miłe słowo i uśmiech. Rzadko kto go tym obdarowywał. A jeszcze rzadziej – bezinteresownie, no ale trzeba cieszyć się tym, co się ma.

— W kościach łamie, jak zawsze, od tego sprzątania po was... Wyjść? Ooo, na pewno! Akurat! Jeszcze czego! — ryknął salowy bardzo groźnym tonem, wskazując dyskretnym ruchem głowy sylwetkę tego, kto siedział za zasłonką Orovitza. Starał się ogromnie, by owa ważna figura usłyszała dokładnie każde jego słowo. — Nie ma żadnego wyłażenia! — Trzasnął trzonkiem miotły o posadzkę. — Jeszcze czego, dziewuchy! Przyzwyczaiła się jedna z drugą do samowolki i teraz kombinują, ha? Będą mi chore chodzić i zarażać? Tera to tu rządzi Zakon i są ZASADY, a ktoś musi tych zasad STRZEC! No!

Salowy Wincenty pokręcił głową w udawanym niedowierzaniu, po czym z porozumiewawczym, trochę wręcz szelmowskim uśmiechem otworzył okno, niby to dla przewietrzenia, wyłącznie ruchem oczu sugerując dziewczynom, że jak chcą gdzieś iść, to mają po cichu wyskakiwać, ale już. Oczy Wincentego potrafiły powiedzieć naprawdę wiele.

Plac przed biblioteką zalany był słońcem i zapachami lata, a przyjaciółki czuły, że przed nimi jest wszystko, cały piękny świat, i mogą iść dokąd im się zachce.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Uniwersytet Oros] Skrzydło szpitalne

10
Krzyk salowego speszył podekscytowaną Nivienn. Zapragnęła nagle zapaść się pod ziemię. Już wyobrażała sobie, co o tym wszystkim pomyśli Steinmeyer siedzący za czerwonym parawanem, kiedy Wincenty dał dziewczynom do zrozumienia, że wszystkie jego słowa służyły jedynie zachowaniu pozorów. Gdy poczciwy staruszek otworzył im okno, Nivienn bez zastanowienia wstała i złapała za rękę chorą przyjaciółkę.

– Wrócimy przed porannym obchodem, obiecuję – szepnęła Wincentemu do ucha i prędko wyskoczyła przez okno ciągnąc za sobą Emily.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Uniwersytet w Oros”