[Uniwersytet Oros] Biblioteka

1
Na Uniwersytecie w Oros można znaleźć wiele budzących szacunek miejsc, a wchodząc do Biblioteki, każdy od razu wie, że trafił do właśnie jednego z nich. Wkoło rozpościera się widok na potężne zbiory bezsprzecznie największej i najważniejszej uczelni Herbii. Ogrom Biblioteki sprawia wrażenie, jakbyś na chwilę opuścił Oros i wszedł do zupełnie innego, nie całkiem realnego miejsca. W powietrzu unosi się zapach skóry, pergaminu i kurzu, a między regałami przechadzają się mniej lub bardziej żądne wiedzy osoby, z których większość to magowie. Już za pierwszym wejściem w granice tego miejsca czuje się ogromną chęć poznania jak największej liczby dzieł tu zgromadzonych. Jednak zwykli mieszkańcy i wędrowni uczeni mogą wejść zaledwie do pierwszej sekcji znajdującej się tuż za wejściem i zawierające podstawowe księgi o magii oraz historii. Następne sekcje odgrodzone są od pierwszej metalową kratą, na którą nałożone zostały zaklęcia ochronne. Aby dostać się do drugiej sekcji, nie można być Praktykantem, a osoby z zewnątrz muszę dostać pozwolenie od któregoś ze znaczniejszych magów. W tej sekcji znaleźć można opisy zaklęć oraz wiedzę alchemiczną i rzemieślniczą. Z tego powodu wielu mieszczan stara się mieć jak najlepsze stosunki z Uniwersytetem. W trzeciej sekcji znajdują się potężniejsze księgi, które dostępne są jedynie dla czarodziei o randze Profesora lub wyższej. Na końcu znajduje się czwarta sekcja. Jest ponoć tak zabezpieczona, że nawet mucha nie wleci tam niepostrzeżenie, jednak natura tych zabezpieczeń pozostaje nieznana... nawet dla większości czarodziei. Sekcja ta skrywa najpotężniejsze znane zaklęcia i najstraszniejsze sekrety magii. Dostęp mają do niej jedynie Mistrzowie oraz sam Arcymistrz. Każda osoba z zewnątrz przyłapana w tej sekcji jest automatycznie skazywana na śmierć. Wszystkie cztery sekcje razem są swego rodzaju sercem Uniwersytetu i inspiracją dla kolejnych pokoleń uczonych.

[Aishele: Uwaga, obecny stan biblioteki od maja 87 roku: zniszczona (szczegóły tu )]


Wchodząc tego dnia do jednego z bocznych pomieszczeń Biblioteki w sekcji drugiej, można byłoby zobaczyć interesujący widok. Na stole do czytania leżała postać ubrana w szatą o barwie wskazującej na rangę profesora - Felivrin Nargothrond.

Felivrin obudził się nagle, z twarzą wtuloną w "Spis zwierząt na terenach Keronu". Przeciągnął się i rozejrzał wkoło. "Tak... to zdecydowanie nie mój pokój. Znowu przesadziłem ze swoimi badaniami." Spojrzał na otwartą księgę i westchnął. Strona na którą patrzył zawierała opis ślimaków i nietoperzy. "Kto był na tyle kreatywny aby umieścić te stworzenia obok siebie?" - pomyślał z irytacją. Zamknął ją i po chwili poszukiwań odłożył ją na jej miejsce. Następnie poprawił rękawy swej szaty, które przez sen się podwinęły i naciągnął na głowę kaptur. "Tylko gdzie ja tak dokładnie jestem? To biblioteka, tyle że która to sekcja... pierwsza? Ech... wczoraj zdecydowanie za dużo czytałem... chwila kiedy ja właściwie zacząłem? Czy przypadkiem nie siedziałem tu cały wczorajszy dzień? Nie chwila to było przedwczoraj...."- elf potrząsnął głową i po przeczytaniu kilku opisów na półkach stwierdził iż znajduje się w sekcji drugiej, w dziale poświęconym florze. Odetchnąwszy z ulgą ruszył w kierunku, w którym o ile pamiętał znajdowało się przejście do pierwszej sekcji.
Spoiler:

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

2
Wkrótce profesor obudził się na tyle, by pojąć, że... że o tej godzinie zdecydowanie powinien jeszcze spać. Było strasznie wcześnie! Słońce - którego promyki z ogromnym trudem przebijały się przez pokryte wielowiekowym kurzem szybki - wisiało już wprawdzie na niebie, ale wisiało nieprzyzwoicie nisko, do tego całe czerwone, jakby wstydziło się, że ktoś je ogląda w tym stanie o tak wczesnej porze.

Profesor Felivrin, gdyby obejrzał się w lustrze, też wstydziłby się komukolwiek pokazywać na oczy. Niegustowny jasny brąz szat, przysługujący uniwersyteckim wykładowcom, niezbyt szczęśliwie komponował się z jego poszarzałym, zmęczonym obliczem. Szczęśliwie wśród półek z książkami nie wieszano raczej zwierciadeł. Jednak i bez tego elf przeczuwał, że po spędzonej w bibliotece nocy obrósł grubą warstwą kurzu i że wypadałoby doprowadzić się do porządku przed porannymi zajęciami z gromadą żaków. Do rozpoczęcia lekcji pozostały mu pewnie dwie-trzy godziny. Gdyby się pospieszył, może zdążyłby nawet jeszcze chwilę zdrzemnąć się w swoim łóżku i zatrzeć przykre wspomnienia po nocce przesiedzianej na twardym krześle.

Och, i może jeszcze coś zjeść? W ferworze badań niektórym uczonym zdarzało się zapominać o jedzeniu nawet przez kilka dni z rzędu. Okropnie przez to chudli i kiedy przychodziło do reprezentowania uczelni gdzieś na zewnątrz, zupełnie brakowało im majestatu, jaki winien bić od każdego Czarodzieja...

Wędrując pomiędzy regałami pierwszej strefy i zupełnie niemajestatycznie ziewając profesor Felivrin usłyszał nagle jakąś ożywioną rozmowę. Że też komuś chciało się wstawać tak wcześnie. I jeszcze dyskutować.

Przynajmniej jeden z głosów - męski, niski, tubalny - wydawał się elfowi znajomy, ale w pierwszej chwili nie był w stanie połączyć go z właściwą osobą.

- A wiesz, że obcięli mi pensję o dwieście gryfów?! Dwieście! Bo kryzys w całym kraju. Dlaczego nie przycisną chłopów? Dlaczego nie wywalą długouchych z Meriandos i Hollar?
- Ba, ale dokąd ich wywalisz?
- Mnie to zajedno, dokąd. Choćby i do morza!
- A i racja, przeluźniłoby się od razu. I po kryzysie by było, pewien jestem.
- Wiesz? Ja to mam marzenie. Wsadziłbym ich wszystkich do jednego miasta... Wszyściuteńkich z całego Keronu bym wyłapał. I pff, do Heliar, dajmy na to. Heliar to i tak smętna wiocha, nie byłoby szkoda. Zamknąłbym ich tam za murami i czekał, a kiedy znad morza nadpłynęłaby wreszcie dość wielka chmura i zawisła nad miastem, to wzorem tamtych magów z 37 r. zmieniłbym ją w bryłę marmuru. I byłoby po kłopocie...
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

3
Im Felivrin dłużej szedł tym był pewniejszy, że musi jak najszybciej dotrzeć do swojego pokoju. Czuł się trochę jak książka... oprawiony w materiał pokryty kurzem. Na dodatek zaspokojenie głodu wiedzy pociągnęło za sobą obudzenie głodu zwyczajnego, co dodatkowo zachęcało go do jak najszybszego opuszczenia Biblioteki. "Chyba powinienem znaleźć u siebie jakieś resztki z wczorajszego obiadu... zaraz co to wtedy było... a tak kurczak. Przynajmniej tak mi powiedziano..." Gdy tak rozmyślał nad kwestią swego ostatniego posiłku usłyszał dyskusję i się zatrzymał. Im dłużej słuchał tym bardziej nie mógł uwierzyć swoim uszom. "Choleryk, rasista, kretyn i przemądrzalec... nie do wiary! Tathar naprawdę przyszedł do Bibilioteki! Chociaż zapewne tylko po to żeby pojęczeć i ponarzekać na elfy, mnie i politykę... " Normalnie elf nie przejmując się nim szedłby dalej i zapewne zignorował wykładowce, ale w obecnym stanie lepiej było się nie pokazywać nieżyczliwym mu osobą. "Brakuje tylko plotki, że służę za miotłę w Bibliotece."- pomyślał - "Dobrze... ominę ich o kilka regałów i spróbuje się dostać do wyjścia... Doprawdy to nie najlepszy dzień. Zerwana noc, Tathar... jeszcze ataku nekromantów i kolejnej klątwy na elfy brakuje! A może jednak pójdę i najwyżej przebije mu nogę lodem? Nie, uspokój się... mam dzisiaj wykład. Po prostu go ominę, pójdę do wyjścia, potem do swojego pokoju, a tam się ogarnę.... doprawdy jeśli szybko ja lub on nie znikniemy z Uniwersytetu, to któregoś dnia nie wytrzymam..." - myślał profesor kiedy wymijał debatujących ze sobą ludzi.
Spoiler:

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

4
Rzeczywiście, mężczyzna rozprawiający z taką nienawiścią o elfim ludzie był znanym Felivrinowi - i to znanym od najgorszej strony - magiem ziemi imieniem Tathar. Towarzyszył mu natomiast (profesor Nargothrond zdążył spojrzeć ukradkiem pomiędzy półkami) jakiś rosły, szpakowaty człowiek z gęstą brodą. Po ciemnobrunatnej szacie wnosząc - jeden z Doktorów...

Dopiero po dłuższej chwili elf skojarzył - to emerytowany nauczyciel transmutacji, Gabor z Ujścia. Bardzo szanowany i ceniony na uczelni czarodziej, który jednak zrezygnował kilkanaście lat temu z posady profesora, by oddać się w pełni swoim teoretycznym badaniom. Przez to rzadko go widywano. Gabor trzymał właśnie w sękatych dłoniach pierwszy tom "Podstawowych przemian", czyli znanego każdemu studentowi magii podręcznika, i pokazywał Tatharowi jakieś ryciny.

- ...już rozumiesz? Ja się tego nie podejmuję, ale są tu zdolni czarodzieje... jeśli wiesz, kogo mam na myśli.
- Kogo? - zapytał retorycznie Tathar, a jego ton niebezpiecznie kojarzył się z toczącym się po zboczu góry kamyczkiem, za którym zaraz może pójść lawina głazów.
- Ja już z nim porozmawiam.
- Nie, błagam, tylko nie ten nadęty...
- Wiem, że się nie znosicie. Całe Oros wie. Ale osobiste niesnaski nie mogą stawać ponad dobrem całej wielowiekowej instytucji, która wobec świata zewnętrznego powinna stanowić monolit, gładki i niewzruszony niczym...
- Dobra, już. Pojąłem.
- Można mu ufać, to patriota.
- Patriota! Pfu, ale fenistejski, psia jego mać!
- W tym wypadku to nawet dobrze się składa.

Na chwilę zapadła cisza, w której słychać było tylko teatralne westchnięcie Tathara. Poddał się.

- Kiedy spodziewamy się transportu ze wschodu?
- Za dwa dni. Ale może się przeciągnąć przez te deszcze.
- Boję się. Szczerze mówię. Boję się takich rzeczy.

Nawet jeśli Felivrin chciałby popodsłuchiwać sobie jeszcze trochę, Tathar z Gaborem najwyraźniej chwilę później skończyli swoje sprawy i postanowili opuścić bibliotekę. Nie chcąc dać się zauważyć, elfi profesor musiał przyspieszyć kroku. Prędko wydostał się z dusznego labiryntu ksiąg i znalazł się na świeżym powietrzu, w zalanym słońcem - oraz wczorajszym deszczem - atrium. Aż zabolały go oczy od tej nagłej jasności... Było pusto i cicho, o tej porze nikt jeszcze się tu nie kręcił. Dopiero za kilka godzin wewnętrzny placyk przed biblioteką miał zaroić się od spragnionych książkowej wiedzy studentów.

Stamtąd zaś, z owego upstrzonego kałużami po nocnej ulewie dziedzińca, Felivrin musiał przejść zaledwie kawałek drogi w cieniu marmurowej kolumnady i zaraz miał dogodny skrót przez furtkę ogrodnika do skrzydła, w którym mieścił się jego nauczycielski pokoik.

Tam czekał na niego wspaniały wczorajszy obiad. I wygodne łóżko. Dwie niezawodne przyjemności, na które - pomimo kryzysu - wciąż było go stać.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

5
Elf słysząc dalszą część rozmowy poczuł coś nieprzyjemnego. Wydawało mu się, iż powoli i nieubłaganie zostaje wplątany w coś, o czym lepiej nie wiedzieć. "No pięknie... chyba wyprawę poza to miasto muszę skreślić, przynajmniej na jakiś czas... co ci dwaj planują na wszystkie demony Herbii? Najpierw gadają o wyrzucanie lub zgładzeniu elfów... Co on mu pokazywał w tym podręczniku?" - profesor usilnie starał sobie przypomnieć na jakiej części była otworzona książka, którą czytał za czasów studiów i cóż mogło tam być intrygującego - "Hmmm fakt, że kilka osób na uczelni uważa mnie za szpiega nie jest niczym nowym, ale czemu uważają to za korzystne? Do tego transport ze wschodu... Podsumujmy... szukają czarodzieja biegle władającego magią przemiany, chcą zrobić coś związanego z elfami, coś co w pewien może mnie przekonać aby im pomóc... bo dobrowolnie nie wybije swoich współbraci. Wkrótce przyjedzie transport... najprawdopodobniej z Fenistei. W tym przedsięwzięciu jest coś co sprawia, że mój zawsze pewien siebie znajomy publicznie szczęka zębami." - elf podrapał się po brodzie wychodząc z Biblioteki. Spojrzał w niebo i zaciągnął się świeżym powietrzem. "Cóż... wkrótce i tak się dowiem o co im chodziło. Kto wie? Może mają jakiś chory, ale skuteczny pomysł jak wysłać elfy do Fenistei? Ciekawe czy poprzesz to przedsięwzięcie Sulonie...". Spojrzał pusty plac i szeptem dokończył myśl.
- ... czy też skończymy jako naród bez ojczyzny.
I wtedy optymizm wyparował. "I tak zapewne okaże się, że każą mi pozamieniać elfy w ludzi... kretyni." Ze zwieszoną głową ruszył w kierunku swojego pokoju.
Spoiler:

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

6
Na całe szczęście Anjean zdołał uciec przed tą niefortunną wyprawą dowodzoną przez rozpuszczonego dzieciaka. Faustus zapewne ma do niego żal, że krasnolud postanowił nie skorzystać z jego ofetrty, ale cóż... mówi się trudno, czyż nie? Mężczyzna miał na głowie o wiele poważniejsze sprawy, aniżeli gonienie za bajką, legendą powtarzaną od wieków. Kto wie, ile jest w niej prawdy? W każdym razie Anjean bezproblemowo opuścił Biały Fort niemal tak szybko jak do niego wkroczył. Tym razem swe kroki skierował na południe, ku Oros, próbując samodzielnie znaleźć rozwiązanie swojego problemu. Kwiat na jego brodzie trwał w swym stanie przez całą podróż do Saran Dun, co teoretycznie mogło napawać optymizmem - Pani Lasu musiała się więc czuć niezmiennie od chwili opuszczenia Meriandos. Jeśli jednak spojrzeć na to od strony pustej szklanki... jej stan się nie polepszał. Wypadało więc myśleć pozytywnie i być pewnym, że może tym razem Oros pomoże krasnoludowi rozwiązać jego problem. Może...

Z Białego Fortu Anjean skierował się traktem ku stolicy. Nie chciał zatrzymywać się w niej jednak na dłużej, niż to było konieczne, tym bardziej, że któryś z jego starych znajomych zauważył znajomą twarz. Podczas wywiazanej rozmowy obydwoje, krasnolud i człowiek przypadkowo zeszli na temat jego rodziców i tego, ze jego ojciec całkiem niedawno poważnie zachorował. W każdym razie tak ten znajomy twierdził. Wiadomym więc było, że Anjean postanowił sprawdzić, co się dzieje z jego rodzicielem. Kowal rzeczywiście, był chory, ale bynajmniej było to coś poważnego! Ot co, zwykła grypa, z której zdążył się wykaraskać. Na wizycie u rodziców zeszło mu jednak troszkę dłużej, niz planował w ogóle zostać w Saran Dun, a było to dwa tygodnie. Byłoby to dłużej, ale stało się coś, co zmroziło krew w żyłach krasnoluda, a serce pierw zatrzymało się na krótką chwilę, aby potem zacząć bić jak szalone. To płatek niegdyś pięknej róży opadł leniwo na podłogę, aby tam straszyć biednego krasnoluda. To zmotywowało go do działania. Niemal natychmiast dosiadł konia i czym prędzej popędził ku Oros, co chwila zerkając na kwiat tkwiący w jego brodzie. Pędził tak, póki nie znalazł się w uniwersyteckim mieście, w którym zamierzał zdobyć cenne informacje, być może nawet za wszelką cenę, wszkaże desperacja Anjeana rosła z kazdym przebytym kilometrem.

Idąc w stronę biblioteki, krasnolud mógł porównać teraźniejszy stan róży z tym w czasie tego feralnego pobytu w Białym Forcie. Płatki zdawały się stwardnieć i jakby zżółknąć bardziej. Na szczęście więcej płatków nie opadło z niej, aczkolwiek dręczące uczucie pozostało i tkwiło w sercu niczym drzazga w palcu. Wrzeszczało, że Anjean nie zdąży, że jego podróż poszła na marne. Powinien w końcu teraz trwać przy swej Pani w jej ostatnich godzinach, miast ganiać bez sensu po świecie. Że nic nie znajdzie na uniwersytecie. Że to już definitywny koniec. A jednak... inna część jego duszy nie potrafiła się z tym pogodzić. Była prawdopodobnie gotowa zrobić wszystko, aby uratować swoją miłość. Żyła nadzieją na lepsze jutro i bynajmniej spisywała na straty nimfę.

Bitwa między optymistyczną częścią Anjeana a tą pesymistyczna trwała, póki ten nie zawitał do bram biblioteki. Być może pot wystąpił mu na czoło, być może serce zaczęło walić jak dzwon w świątyni. Czyż to nie był ten moment? Wystarczyło tylko wszystko dobrze rozegrać, aby potem wrócić zwycięsko do gaju i podarować Pani Lasu lekarstwo. Być może wcześniej trzeba będzie coś zebrać, coś znaleźć. Ale przynajmniej będzie wiadomo, że to istnieje! Jak to mówią: nadzieja umiera ostatnia. Czasami też, że jest matką głupich.

Sama biblioteka, jak pewnie było krasnoludowi wiadomo, podzielona była na cztery strefy, z czego tylko pierwsza była ogólnodostępna. Wedle listu, który dostał, to, czego szukał, dostępne było prawdopodobnie w drugiej strefie, tej zapieczętowanej zaklęciami oraz odgrodzonej metalową kratą. Aby się tam dostać, trzeba było niestety mieć pozwolenie poważanego czarodzieja. A takiego Anjean prawdopodobnie nie znał. Zapytać jednak było warto, tak informacyjnie, czy aby ktoś nie zrobił go w konia.

Niedaleko wejścia, za kontuarem siedziały dwa stare babska. Tak, babska, nie kobiety. Obydwie grube jak beczki, z wielkimi okularami na nosie i brodawkami, na których wyrastały czarne jak noc włosy. Miały mocno ściśnięte w kok u nasady karku siwe włosy i ogólnie to wyglądały identycznie. Można więc było się domyślić, że to oczywiście siostry, może nawet bliźniaczki. Bardzo brzydkie i bardzo stare. Do tego znając życie stare panny, takie, z którymi trzeba się użerać w nieskończoność. Zabawne, że akurat one tutaj pracowały. Bibliotekarki obsługiwały sporą kolejkę petentów, od zwykłych mieszczan do niższej rangi czarodziejów. Rzecz jasna ci bardziej poważani nie musieli się użerać z nimi. Anjean zmuszony był stanąć za wysokim, wychudzonym elfem trzymającym w dłoniach opasłe tomisko. Co chwila coś do siebie mamrotał, czego ucho krasnoluda nie mogło wychwycić. Uświadomiwszy sobie, że ktoś za nim stoi, elf odwrócił się i wystraszony podskoczył. Jesli patrzeć na całokształt, mężczyzna wyglądał na młodego, choć u elfów to nigdy nie wiadomo. Cały czas nerwowo podrygiwał i ogólnie wyglądał, jakby miał nerwicę. Ogolony był na łyso, a mętno - zielone oczy przewiercały Anjeana na początku ze strachem, a następnie z zaciekawieniem.

- Dź-dź-dzień dobry! - powiedział, jąkając się gorzej od wstydliwej dziewicy, przy której wspomniano o stosunku seksualnym. Podał kościstą dłoń krasnoludowi, chyba cudem utrzymując tomiszcze w jednej ręce. - P-p-pan w jakiej sprrrawie?

Kolejka niezauważalnie posuwała się do przodu. Dalej, w pierwszej bibliotecznej strefie przechadzali się wszelakiej rasy istoty, jedni szukający czegoś między półkami, drudzy rozmawiający półgębkiem o najnowszych pozycjach dodanych do biblioteki, zaś jeszcze inni siedzieli przy stołach i pochłaniali egzemplarze maści ksiąg. Anjean zaś utknął w kolejce do demonów, mając za towarzysza znerwicowanego elfa, który chyba postanowił się do niego przyczepić...

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

7
Dlatego właśnie, w drodze do Białego Fortu, przemknął przez Saran Dun najszybciej jak się dało. Że też musiał akurat teraz, wracając… Jego obecność nie miała jakiegokolwiek wpływu na fizyczny stan ojca. Mógł to zignorować, powiedzieć, że się mu śpieszy i tylko poprosić o przekazanie pozdrowień! Był na siebie wściekły. Cała ta wyprawa to tylko strata czasu! Stan Pani się pogarszał, choć powoli, a on latał sobie po północy jakby to był jakimś przyrodnikiem, nieśpiesznie spisującym faunę i florę. Że też musiał zmarnować tyle czasu, by odkryć, iż ma go tak niewiele!

Ciężko było mu martwić się byle przeziębieniem rodzica, gdy inna ważna dla niego osoba była chora znacznie bardziej. Matka zauważyła jego zmartwienie, kiedy pierwszy, i dajcie bogowie ostatni, płatek odpadł od śnieżnobiałego kwiatu. Czuł się wtedy jakby uderzył czerepem w ścianę z prędkością konia wyścigowego. Oczywiście ona nie mogła zrozumieć. Anjean nic o tym nie powiedział. Bo co właściwie miałby powiedzieć? Sam nie wiedział, czym jest Pani, ani co to za magia utrzymuje więź między nią a różą oddaloną o wiele mil. Po tym zdarzeniu krasnolud niezwłocznie ruszył w dalszą drogę. Wyjechał prawie bez słowa. Rodzice pewnie nigdy nie widzieli go bardziej przejętego. Gdy odjeżdżał usłyszał zza pleców jeszcze komentarz zdrowiejącego ojca „jakby co najmniej się zakochał…”. Rzadko ci się to zdarza, tato – pomyślał wtedy – ale tym razem trafiłeś w sedno..

Nie miał czasu do stracenia. Czuł się jakby zegar odliczający minuty, które mu pozostały, nagle wielokrotnie przyśpieszył. Szczęśliwie Fidius nie oszczędzał, gdy kupował wierzchowca. Klacz miała dość dopiero w Nowym Hollar. Następne przystanki zrobił nad Jeziorem Keliad, Gryfią Rzeką oraz w zajeździe niedaleko miejsca, w którym łączył się jego trakt, z drogą Ujście-Irios. Stamtąd łatwo było już dotrzeć do Oros. Największe miasto Królestwa wyrosło przed nim, wtedy poczuł ulgę. Może nie jest jeszcze za późno. Nie chciał jednak by to go spowolniło. Darował sobie podziwianie miasta. Szybko zlokalizował bibliotekę.

Anjean nigdy jeszcze nie widział takich tłumów w podobnym miejscu. W Meriandos również była biblioteka, lecz daleko jej do tej uniwersyteckiej. Można byłoby nazwać ją wręcz biblioteczką, gdyby to słowo nie znaczyło już czegoś jeszcze mniejszego. Tamten księgozbiór znacznie bardziej pasował do tytułu „bajkowego”, jakim czasem określa się to miasto. Towarzystwo pięknego Jeziora Gwiazd oraz widok odległych pasm górskich przyciągają znacznie więcej artystów niż badaczy, więc i dzieła dla tych pierwszych lądują na regałach. A co to za przyjemność czytać poezję (i to jeszcze cudzą!) w zamkniętym pomieszczeniu, gdy na zewnątrz takie cuda? Poza nimi są oczywiście księgi religijne i kroniki, ale z tej niewielkiej liczby osób, które chciały siedzieć w budynku, raczej nie było wielu chętnych na trochę historii. W Oros jednak Anjean nie widział wierszokletów. Przychodzono tu po wiedzę, nie po rozrywkę czy „ucztę dla duszy”. To była ciekawa odmiana. Jedynym aspektem, gdzie Meriandos jest górą, był wygląd. Oczywiście, nie chodzi o wielkość. Kiedyś pewien malarz zgodził się odnowić regały. Poza tym, że oddał je na opał i kupił nowe, postanowił ozdobić każdy z nich w ilustracje, przedstawiające to, co można w danym dziale znaleźć. Pod legendami została wyrysowana nawet ta nieszczęsna Latająca Wyspa. Regały w Oros przy tym wydawały się trochę smutne. Jakby musiały podtrzymywać „Spis rzeczy zakazanych przez Zakon” lub coś jeszcze cięższego.

Długa kolejka to było coś nowego. Krasnolud po drodze do miasta zdążył ochłonąć, więc jedynie wziął głęboki oddech i stanął za elfem. Spodziewał się powolnego przesuwania się w stronę bliźniaczek. Był przygotowany na stanie tu w półśnie. Reakcja łysego nieznajomego wytrąciła go jednak z tych planów. Mężczyzna ewidentnie był czymś zestresowany, lecz Anjean nie mógł zrozumieć dlaczego. Czy ktoś może być aż tak introwertyczny by nie móc w spokoju pójść do biblioteki? Oczywiście uścisnął mu dłoń. Nie za mocno, nie powinien go stresować jeszcze bardziej.

Dzień dobry. – mówił spokojnym głosem, by móc uspokoić tym również swojego rozmówcę – Szukam informacji o pewnych… Specyficznych, niematerialnych istotach. Zjawach, duchach bądź bytach, będących wynikiem entropii magicznej. Szczerze to nie wiem dokładnie gdzie szukać. Mam jedynie opis tego czegoś. Eteryczna inteligencja, potrafiąca stworzyć jakąś więź z ekosystemem, w którym występuje. Nie jestem pewien, jaki to typ połączenia, ale wygląda na bardzo silne.

Dziwnie było mu rozmawiać o sprawach magicznych z kimś innymi od Fidiusa. Krasnolud miał nadzieję, że nieznajomy nagle dostanie przebłysku, pstryknie palcami i powie „O! To są przecież XYZety powiązane za pomocą ABCeków. W razie potrzeby można uleczyć je stosując jedendwatrójki!”. Oczywiście nie mógł na to liczyć.

A co z panem? Oddaje jakąś ciekawą księgę? – spytał, o ile scenariusz z jego głowy się nie sprawdził.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

8
Elf delikatnie uścisnął dłoń Anjeanowi, po czym z niemałym zainteresowaniem przysłuchiwał się jego wypowiedzi. Z każdym kolejnym zdaniem jego oczy się rozszerzały, jakby w pełni rozumiał, o czym krasnolud mówi. Wyraz jego twarzy jasno wskazywał, że coś mu świta w jego łysej głowie. Co chwila nią kiwał i mruczał coś pod nosem, być może sobie coś przypominając. I choć opowiadał Anjean bardzo spokojnie, nadając głosu ton opanowany, jego rozmówca wciąż drżał, wzrok miał rozbiegany i nie mógł ustać w miejscu. Gdy skończył, elf od razu odpowiedział mu z niemałym zapałem.

- O! Ttto doprawdy ci-ci-ciekawe zjawisko! Nnniesety słyszę o tym po rrraz pierwszy. Wie p-p-p-pan, ja jestem historykiem, choć z zamiłowania zielarz. Ttto tutaj, to encyklopedia roślin - pokazał krasnoludowi okładkę księgi, którą dźwigał. Obita w skórę, miała wyrysowane jakieś zielsko o czerwonych, wyblakłych już kwiatach. Pod spodem ozdobnymi literami zostało wygrawerowane: Encyklopedia roślin wszelakich, autorstwa Sewentyna Białogłowego. Książka sprawiała wrażenie rzadko otwieranej. Być może to słowo encyklopedia odpychało potencjalnych czytelników, a być może jej opasłość. Być może po prostu nikt o zdrowych zmysłach nie czyta tego w ramach rozrywki, co można było wywnioskować po zachwycie wymalowanym na twarzy elfa, który spoglądał na tom, pokazując go mężczyźnie. - Niezwykle int-t-teresująca pozycja, polecam! W-w-wiedział pan, że sprroszkowana dolna cz-część łodygi k-kleoforu może służyć jako ś-ś-środek halucynogenny? Niesamowite! O! - pojedyncza samogłoska wymsknęła się z ust elfa, który najwyraźniej dopiero teraz zauważył kwiat wpleciony w brodę Anjeana. Przemknęło mu to na sekundę jadaczkę. Zaraz potem znów ją otworzył, stwierdzając bardzo oczywisty fakt. - Cz-czy to rróża? Pan też jest entuzjastą? Choć r-radziłbym ją już wyrz-rzucić, widać, że niedługo uschnie.

Zauważył tuż po tym, że kolejka przesunęła się o dwa kroki, a on wciąż stoi w tym samym miejscu. Poszedł więc do przodu, toteż w tej krótkiej chwili ciszy Anjean mógł usłyszeć końcówkę rozmowy dochodzących do kolejki dwóch elfich studentów. Jeden z nich był Wysokim Elfem, zaś drugi Leśnym. Obydwoje rozmawiali o czymś po cichu.

- ... nam stypendia. Nawet najlepszym!
- Ja to boję się z pokoju wychodzić - stwierdził Leśny. - Ponoć nawet po mieście nie można w spokoju pospacerować, bo ktoś zaczepi. A znasz Ronę? Wiesz co z nią zrobili? Kamieniami rzucali! Tylko dlatego, że była elfką. Tu już nie ma dla nas miejsca, mówię ci.
- Głupie elfy, jakby nie odwaliły jakiegoś gówna w Fenistei... a teraz odbija się to na wszystkich nieludziach...
- N-n-nawiasem mówiąc, znam kogoś, k-kto mógłby panu pomóc. - rozmowa między studentami została nagle zagłuszona przez jąkaninę elfa. - Star-r-ry znajomy, specjalista! M-m-mógłbym Pana z nim umówić, oczywiiiiście, jeśli p-pan chce, p-p-panie...? O! A ja jestem Ehmer - ponownie wyciągnął do Anjeana dłoń. Choć irytujący jegomość nie mógł osobiście pomóc krasnoludowi, wyglądało na to, że mógłby mu kogoś polecić. Kogoś, kto rozwiąże problem Pani. O ile elf nie pomylił sobie czegoś i przyprowadzi go do znajomego zielarza albo historyka... ewentualnie historyka, entuzjasty zielarstwa. Grzechem byłoby jednak nie skorzystać z takiej oferty, jakkolwiek wiarygodnie ona nie brzmi. A kolejka posuwała się leniwie do przodu, skąd słychać było jakże uprzejme głosy pań bibliotekarek warczących na każdego interesanta. Przed Anjeanem wciąż było łącznie z Ehmerem sześć osób. Elfy za mężczyzną stały już w ciszy i krasnolud nie usłyszał nic więcej o niepokojącej sytuacji nieludzi w Oros. A Róża tkwiła w brodzie, smętna i czekająca na ponowne odrodzenie... lub definytywną śmierć.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

9
Już mu się wydawało, iż trafił na właściwą osobę, gdy ten nagle wyszedł z samopowtarzającym się obwieszczeniem, że nie ma pojęcia, o czym krasnolud mówi. Anjean cudem uniknął westchnięcia, przewrócenia oczu, opadnięcia rąk i innych niewerbalnych sygnałów, które mogłyby obrazić jego rozmówcę. Zwykle miał cierpliwość do ludzi w rodzaju historyka i zielarza z zamiłowania, ale tym razem miał do zrobienia coś ważnego i takie dawanie nadziei, chociażby mimiką, bez jakichkolwiek podstaw nie podobało mu się. W tym momencie niezbyt go też interesowały opowiadania o halucynogennych kwiatach elfa. Z drugiej strony, to ciekawe. Wszystko zaczęło się właśnie od tego. To praca dla alchemika Farisa była powodem, dzięki któremu wszedł po raz pierwszy do gaju pośrodku polany. Zdawało się jakby to było setki lat temu. Rozpoczęło się kwiatami. Być może na kwiatach się też… Skończy? Nie, nie tego słowa chciał użyć. Szczęśliwie skończy – trochę lepiej.

Elfy, które rozmawiały za Anjanem, mówiły o tym jak źle się im żyje z uwagi na zwiększające się nastroje antyelfickie we wschodnim Keronie. Z początku niczym go nie zdziwili. To samo działo się w Meriandos. Nikt nie lubi tłoku i biedy a uciekinierzy z księstwa zapewnia obie te rzeczy w dużych ilościach. Jednak, po dokładniejszym wsłuchaniu, krasnolud uzmysłowił sobie, że w tak wielkim mieście, jak Oros, może dochodzić do znacznie groźniejszych konfliktów. Mimo to, mag nie przejął się tym za bardzo. Oczywiście, szkoda mu było tych ludzi. Ale nie mógł przecież tego w jakikolwiek sposób zmienić. Miał też swoje własne zmartwienia. W rasizmie nie widział zagrożenia dla samego siebie, choć jeden ze studentów wspominał o „wszystkich nieludziach”. Znając życie, krasnoludy będą miały problem dopiero wtedy, gdy skończą się długousi. Na nieszczęście dla nich, elfy zawsze idą na pierwszy ogień.

O co pytałeś? – Anjean zamyślił się i tym samym nie słuchał historyka i zielarza z zamiłowania zbyt uważnie – Różę, tak? Wiem, że nie wygląda najlepiej. Ma ona jednak… Wartość sentymentalną. – gdy już się dowiedział, że wiedza elfa mu nie pomoże, nie było sensu wyjaśniać, czym dokładnie jest roślina w brodzie krasnoluda.

I wtedy uderzyły w niego „nawiasy”. Jak można o tym nie wspomnieć na początku?! Prawdopodobnie wspomniałby o tym wcześniej, gdyby Anjean sam nie spytał o książkę… Przynajmniej teraz czuł, że coś znalazł. Miał trop. Mógł wreszcie postawić pierwszy krok na drodze do znalezienia leku dla Pani. To było niezwykłe uczucie. Znowu zyskał nadzieję i tym razem, o ile ten specjalista faktycznie jest nim, wydawała się mieć oparcie w faktach.

An… Anjean – Szok spowodowany tym, że ta rozmowa jednak mu coś dała, sprawił aż, że gdy uścisnął ponownie dłoń elfowi, nieświadomie przedstawił się w jego języku. – Byłbym… Bardzo wdzięczny, gdybym mógł spotkać tego znawcę, panie Ehmer.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

10
Ehmer ponownie uścisnął dłoń Anjeanowi, wyraźnie rady z zawarcia nowej znajomości. Przez chwilę nawet się uspokoił i tak bardzo nie jąkał. Wysoki Elf, bo z tego podgatunku był zielarz z zamiłowania uśmiechnął się z niemałym entuzjazmem, po czym znów zaczął nawijać.

- Tak tak, p-panie Anjean! To mój stary znajomy, on się zna na rzecz-czy! Wie pan, ja pana mogę tam zaprowadzić zar-raz! Jak tylko ja i pan załat-t-twimy swoje sprawy. Zgoda? - kolejka posunęła się do przodu. Dwie osoby przed Ehmerem poczęły użerać się z dwugłową hydrą, bezskutecznie próbując ją ugłaskać. Za Anjeanem zaś prócz dwóch elfich studentów dołączyły kolejne trzy osoby. Dziwny elf historyk przymknął sie na chwilę, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Wyglądał bardzo osobliwie - ręce mu się trzęsły, pot co chwila rosił jego czoło, jak tylko je osuszał jedwabną chusteczką. Nie mógł też ustać w miejscu. Wszystko to wyglądało jakby był chory, najprawdopodobniej psychicznie. Anjeanowi zaś wiedza o podejrzanym zachowaniu elfa prawdopodobnie nie była potrzebna. On tylko chciał, żeby ten go doprowadził do człowieka, który pomoże krasnoludowi. Ehmer też mamrotał pod nosem, a raz nawet podskoczył, gdy ktoś przed nim powiedział coś głośniej. W końcu przyszła jego kolej.

- Nazwisko - zażądała bliźniaczka siedząca bliżej Anjeana. Nawet nie popatrzyła na petenta.
- Eh-h-mer Rouche - wyjąkał elf.
- Ehmer - zamruczała do siebie jedna z głów hydry i zaczęła grzebać w szufladach za sobą, w tych podpisanych literą E.
- N-nie Ehmer! Rouche, t-to moje nazwisko - poprawił zdenerwowany historyk. Bibliotekarka spojrzała spode łba na niego i mamrocząc do siebie, przeszła do tej oznaczonej R. Podczas, gdy ona grzebała w żółwim tempie, poszukując kartoteki Ehmera, od drugiej bliźniaczki odeszła jakaś kobieta.
- NASTĘPNY - krzyknęła w końcu, po długim czasie oczekiwania druga z głów hydry. Nadeszła pora na Anjeana. Krasnolud podszedł do kontuaru. Bibliotekarka, z bliska wyglądała trochę jak mops. Miała pomarszczoną, obwisłą skórę twarzy, szczególnie na policzkach i te typowe okulary z grubymi, powiększającymi oczy szkłami, z dwóch stron połączone sznurkiem, żeby mogła sobie je powiesić na grubej szyi. Siwe włosy miała ciasno ściągnięte w kok. Minę miała obojętną, jakby nudziło ją aktualne życie. Spojrzała przelotem na krasnoluda i warknęła w identyczny sposób, jak jej bliźniaczka:
- Nazwisko?
- T-tak, Rouche! Rouche Ehmer! J-ja książkę oddać chciałbym - doszło mężczyznę z jego prawej strony użeranie się historyka, z zamiłowania zielarza, z hydrą.
- Proszę poczekać - bliźniaczka zabrała Encyklopedię roślin wszelakich z kruchych dłoni Ehmera i zaczęła mozolną procedurę, wymuszając na nerwowym elfie cierpliwość.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

11
Właściwie nie musiał już stać w kolejce, skoro znalazł inne źródło informacji. Z drugiej strony jednak, czemu by nie spytać, gdy jest się prawie na jej początku? Głupio byłoby teraz wyjść. Krasnolud podszedł do jednej z bliźniaczek. Była widocznie zmęczona swoją mało ekscytującą pracą. Anjean nie chciał dodatkowo jej utrudniać, więc postanowił przedstawić wszystko jak najjaśniej.

Witam. Na imię mi Anjean. I nie mam tu żadnych kart czy teczek – dodał, gdy zobaczył jak bibliotekarka sięgała odruchowo w stronę szuflady „A”. Swoją drogą, historyk i zielarz z zamiłowania, przedstawiający się jako Ehmer Rouche, był sklasyfikowany do „R”, po nazwisku, za to krasnolud prawdopodobnie trafiłby do „A”, gdyż, jak wiele osób, nie mógł poszczycić się jakimś wymyślnym imieniem rodziny. Czy nie wygodniej byłoby, jakby wszyscy byli podpisywani według pierwszego imienia? System używany w bibliotece wydawał się krasnoludowi trochę nielogiczny. – Chciałbym się spytać czy bez żadnych dodatkowych uprawnień będę mógł znaleźć w bibliotece opracowania dotyczące istot niematerialnych. Zjawy, istoty magiczne lub swego rodzaju… Leśne duchy. Nie chodzi o bajki czy legendy. – Anjean nadal nie wiedział do jakiej grupy zaliczyć Panią. Do żadnego z tych bytów nie pasowała, choć do każdego była podobna. – Wcześniej był w tej sprawie student z Uniwersytetu…Mo… Ma… Mar… Kurde, jak mu było? Mar… Markholm,o!Markholm z Meriandos. Korzystając z mojej obecności w mieście, postanowiłem sprawdzić jego informacje.

Nie oczekiwał, że coś znajdzie. Już znalazł a tu już wcześniej szukał. Jego obecność wiele nie zmieni, choć inaczej sobie wmawiał jeszcze parę chwil temu. Jeśli jego przewidywania okażą się prawdą, grzecznie podziękuje, opuści kolejkę a następnie poczeka przy wyjściu na historyka i zielarza z zamiłowania, aż ten skończy wojować z wielką siostrą.

A więc… – zaczął z nieudawanym zadowoleniem na twarzy – Chodźmy do tego specjalisty.

Miał wrażenie, że idzie w dobrym kierunku – ku znalezieniu odpowiedzi. Nie mógł się więc doczekać aż spotka człowieka, o którym mówił historyk i zielarz z zamiłowania, nazywający siebie Ehmerem Rouchem.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

12
Bliźniaczka cierpliwie wysłuchała wywodu krasnoluda o leśnych zjawach, nie pokazując na swojej brzydkiej twarzy żadnych głębszych emocji prócz znudzenia. Zaczęła miarowo stukać palcami, najwyraźniej oczekując końca tej nudnej paplaniny. Może nawet myślami popłynęła dalej, do swojego domu, gdzie czekają na nią jej nieodłączni towarzysze - słodkie kotki. Westchnęła wręcz teatralnie, gdy Anjean zamilkł i odchrząknęła.

- Niestety, aby uzyskać dostęp do biblioteki, należy się zarejestrować, aby pańskie poczynania mogły zostać udokumentowane. Mogę panu wypełnić formularz, aczkolwiek w pańskiej sytuacji, o ile nie szuka pan czegoś jeszcze, jest to, wedle mojej własnej, subiektywnej opinii, bardzo, ale to bardzo zbędna procedura. O ile dobrze pamiętam, tom, którego pan szuka, znajduje się w strefie drugiej - tu wskazała leniwym ruchem głowy na kraty, po czym znów kontynuowała swój nudzący wywód. - Aczkolwiek możliwym też jest, że nawet w trzeciej. Bez odpowiedniej rekomendacji nie mam prawa wpuścić pana dalej niż do strefy pierwszej. Niezmiernie jest mi przykro z tego powodu. Coś pan jeszcze chce?

Krasnolud nic raczej już nie chciał, a potwierdziwszy swe wątpliwości, zapewne podziękował grzecznie i odszedł z kolejki, robiąc miejsce kolejnym petentom. Nerwowy Ehmer wyraźnie się niecierpliwił, gdyż siostra, do której trafił, pracowała mozolnie. Anjean, odchodząc do wyjścia, gdzie postanowił poczekać, usłyszał jeszcze jego jąkanie się, gdy wypowiadał nazwę jakiejś innej księgi. I tak też, czekając na zewnątrz, obserwując ludzi i nieludzi zbitych w grupkach(gdzie przeważnie grupki te były podyktowane rasowo), studentów i profesorów ganiających wte i wewte, wchodzących do biblioteki, wychodzących z biblioteki, minął mu jeszcze kwadrans. W końcu Ehmer wyszedł, trzymając pod pachą kolejną księgę, tym razem o wiele cieńszą, choć o tej samej tematyce co poprzednia, uśmiechnięty od ucha do ucha, choć wciąż lekko podenerwowany.

- Tak, tak - powiedział elf, spoglądając pobieżnie na krasnoluda. Zszedł po schodach, po czym zatrzymał się gwałtownie. Otworzył usta i przez krótką chwilę zastanawiał się nad czymś. - W-wiesz, najpierw p-pójdz-dziemy do mojego in-n-nego znajomego, m-muszę coś p-p-pilnie załatwić. Obiec-c-cuję, że zaraz p-p-po nim zagląd-d-dniemy do Ing-g-gevorda.

Jakby przeczuwając, że Anjean podąży za nim bez względu na wszystko, Ehmer poszedł przed siebie, cały czas drżąc na ciele, przy okazji mamrocząc coś do siebie. W pewnym momencie, idąc pustą alejką, krzyknął krótko i odskoczył w bok. Przez chwilę wpatrywał się z przerażeniem w pustą przestrzeń. Zaraz jednak zamrugał kilkakrotnie i odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się niemrawo do mężczyzny i poszedł dalej.

Wyszli z uniwersytetu i już wkrótce znaleźli się w mieście. Szybko szli, omijając sklepy oferujące wszystko, o czym człowiek czy krasnolud mógłby sobie zamarzyć. Mijali więc sklepy z biżuterią, z krzykliwymi, egzotycznymi ubraniami, kwiaciarnie, kuźnie, księgarnie, stragany przy ulicach z owocami i warzywami z najdalszych zakątków świata, ze słodyczami, przy których kręciło się multum dzieci, widać też było wszędzie kuglarzy, iluzjonistów, marnej jakości magików czy zwyczajnych oszustów. Wszędzie kręcili się ludzie i nieludzie, jedni przechadzając się po uniwersyteckim mieście, drudzy goniąc za jakąś sprawą. Ktoś gdzieś zachwalał swoje wyroby, gdzie indziej ktoś śpiewał, mocno fałszując, zaś po drugiej stronie ulicy, którą wędrowali Ehmer z Anjeanem, miała miejsce urocza scena. Młoda kobieta ku rozpaczy przystojnego młodzieńca stojącego w samych gatkach na środku ulicy, wyrzucała przez okno wszystkie jego rzeczy. Tak też fruwały ubrania, buty, raz też wyrzuciła tuż pod jego nogami jakiś dzbanek, wrzeszcząc, żeby to też sobie zabrał. Krasnolud szedł jednak dalej, przez to jakże kolorowe miasto. Gdzieś ktoś go zaczepiał, czy aby nie chciał czegoś kupić, gdzie indziej młoda dziewczyna wątpliwego dziewictwa uśmiechała się do nich obydwu. Ehmer nigdzie się nie zatrzymywał, wyraźnie się spiesząc do tego innego znajomego. Kolejną rzeczą, którą Anjean mógł zauważyć, była mimo wszystko lekko spięta atmosfera na mieście. Dużo ludzi spoglądało spode łba na elfy, które to rozglądały się uważnie, jakby wyczekując niebezpieczeństwa ze strony ludzi. Jakieś małe dzieci znęcały się kawałek od krasnoluda nad ich rówieśnikiem, chyba półelfem. Czasami i na widok krasnoluda ktoś się spinał. Migracja elfów z Fenistei najwyraźniej odbiła się na społeczeństwie, które powoli zaczęło robić się konserwatywne w stosunku do nieludzi. I tak też rozmowa elfów z kolejki mówiących o ogólnym niezadowoleniu zaczęła mieć swoje odbicie w praktyce. Ludzie nie chcieli już mieć za sąsiada elfa, nawet w Oros.

W ten oto sposób szybkim krokiem obydwaj dotarli na ulicę Wiązową. Tutaj już nie było tak kolorowo. Wszędzie szwendali się pijacy, tanie kurwy, czy ogólnie obdarci ludzie bez perspektyw życiowych i pieniędzy, by zrealizować swoje marzenia. Zdenerwowanie Ehmera sięgnęło tutaj zenitu. Bez przerwy mamrotał do siebie i oglądał się we wszystkie strony z nieukrywanym przerażeniem. Z sekundy na sekundę Anjean mógł się przekonywać, że z jego towarzyszem jest zdecydowanie coś nie tak. W pewnym momencie zwolnili, a elf uważnie zaczął studiować kamienice po obu stronach, szukając pewnie tej odpowiedniej. I szukałby dalej, gdyby nie kamień, który go rąbnął w głowę, wraz z dzikim wrzaskiem dochodzącym z któregoś z okien: - SPIERDALAJ STĄD, TY SKURWYSYNIE ELFI! - drugi kamień poleciał, tym razem w stronę Anjeana, tym razem chybiony. Sam Ehmer stracił chyba przytomność. Albo umarł, nie wiadomo było, bo aktualnie leżał twarzą do ziemi, po mocnym rąbnięciu w głowę. Krasnolud zaś mógł być pewien, że ta sama osoba, która w nich rzucała, nie skończy tylko na elfie i w końcu jakoś go trafi. Interesującym faktem było też to, że nieliczni przechodnie byli obojętni na przemoc wobec dwójki nieludzi zmierzających ulicą. Szli, oglądając się tylko za siebie z obojętną miną, a po chwili tracili zainteresowanie całą sytuacją.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

13
Gabinet pani Niny rozmył się jak marzenie o wolnej Fenistei.

Dalsze wydarzenia profesor Felivrin pamiętał bardzo słabo, może jednak powinien dziękować za to losowi. O niektórych rzeczach lepiej zapomnieć. Kiedy później elf usiłował przywołać wspomnienia z tego okresu, widywał jedynie kilka zamglonych obrazów, łączących się w niezbyt oczywiste ciągi przyczyn i skutków.

Było jakieś przesłuchanie. Pewnie więcej niż jedno. Był proces, była kara. Zaskakująco łagodna! Obcięto mu tylko trzy palce u lewej ręki i wtrącono do lochu. Za kradzież. Prędko jednak miało się okazać, że to dopiero początek, a zakonny sąd miał mu do zarzucenia o wiele więcej. Nielegalne eksperymenty teleportacyjne, przetrzymywanie w tajemnicy aktywnej Bramy na terenie Uniwersytetu i, co za tym idzie, spowodowanie śmierci wielu osób podczas obchodów rocznicowych, zaniedbanie obowiązków pedagoga i nieusprawiedliwiona nieobecność na prowadzonych zajęciach przez ponad trzy tygodnie, utrzymywanie niewłaściwie zażyłych stosunków ze studentami oraz przywoływanymi z innych wymiarów demonami, fałszowanie dzieł sztuki, korupcja, szpiegostwo, kradzieże, włamania, wyłudzenia, okaleczenia i pobicia, długi alimentacyjne oraz wreszcie celowe upozorowanie własnej śmierci dla uniknięcia odpowiedzialności za wyżej wymienione czyny przypuszczalnie nie wyczerpywały listy. I żadna z jego bardziej lub mniej prawdziwych zbrodni nie miała być pozostawiona bez kary.

Z czasu uwięzienia pamiętał głównie ból. W ranę po odjętych palcach wdało się zakażenie, a zakonny lekarz uratował mu życie, pozbawiając go jednak całej dłoni, a parę tygodni później również dużej części lewego przedramienia, właściwie aż do łokcia. Wreszcie spowijające kikut bandaże przestały cuchnąć ropą i rana poczęła się bardzo powoli goić, jednak fantomowe bóle w utraconej ręce miały budzić elfa ze snu już do końca jego dni.

Och, pamiętał jeszcze głód, ciągły głód. Z wartych odnotowania więziennych doznań kulinarnych – smak łez.

Kto gnił razem z nim w celi, tego nie potrafił powiedzieć. Przewinęło się kilkanaście, może kilkadziesiąt przerażonych twarzy. Zmieniały się często, znikały by już nie powrócić, a on trwał. Czasami brano go chyba na tortury, czasami chłostano, czasami zapominano o nim na długie tygodnie. Trwał, nie mając żadnej rachuby czasu. Magię coś tutaj dławiło, tak jak tam, na dziedzińcu, kiedy elf znienacka nie był w stanie przybrać ptasiej formy. Tutaj ta zbrodnicza blokada odzywała się najpierw tępym bólem w centralnej części czoła, później przestała być czymś obcym, a wchłonął ją, uwewnętrznił, przyjął jej obecność i zapomniał o magii. Czy może być dla Czarodzieja większe upokorzenie?

Jesień zmieniła się w zimę, tak przynajmniej Felivrin sądził, bo noce stały się potwornie mroźne. Chyba noce, bo i rachubę pór dnia gdzieś po drodze pogubił. W celi nie było okna, światło dawało parę kopcących pochodni w głębi korytarza. Czasami, choć bardzo rzadko, zdarzało mu się oglądać niebo. Kiedy wyciągali go z więzienia i prowadzili do jakiegoś innego budynku na kolejne rozmowy, wtedy mógł potwierdzić lub zdementować swoje przypuszczenia względem upływu czasu. Za każdym razem znajoma do tej pory przestrzeń Uniwersytetu stawała się coraz bardziej obca, groźna i w jakiś sposób martwa.

* Nadal zima? Nigdy się nie skończy?

A nie, to nie śnieg, to przez co brnął, to co wirowało w powietrzu, nie, ten biały puch, którego było po kolana, sypał się przecież z rosnących na dziedzińcu topól. A więc musiał być już maj. Prawda, przecież drzewa się zieleniły i rozbrzmiewały ptasim świergotem, przecież na pięknie utrzymanych kwietnikach (uczciwie mówiąc to naprawdę piękniej i porządniej, odkąd Zakon objął tu władzę!) różowiły się stokrotki, a chociaż wewnętrznego zimna, które zamieszkało w kościach elfa, nic nie było już chyba w stanie wygnać, to złote promienie popołudniowego słońca czyniły w tym kierunku naprawdę solidne wysiłki! Felivrin w odpowiedzi jedynie mrużył oczy. Odwykł od światła.

Prowadzono go na przesłuchanie do biura Vincenta Steinmeyera, głównego inkwizytora Oros. Droga prowadziła przez plac obok biblioteki. Nie była to pierwsza taka wędrówka, tego nawet on sam był niemal pewien, a eskortująca go dwójka młodych sakirowców przywykła już, że elfi profesor nie stawia oporu, nie wyrywa się, nie krzyczy, w ogóle gdyby nie to, że jeszcze jako tako przebiera nogami, to pomyślałoby się – nie żyje. Skuwanie go kajdankami trochę mijało się z celem, skoro i tak brakowało mu jednej ręki (ta, która mu pozostała, schudła na tyle, że i tak wyślizgiwała się z każdej obręczy). Jeden ze strażników dzierżył łańcuch. Na jego końcu była otaczająca szyję Felivrina stalowa obroża. Ale to bardziej tak dla przyzwoitości, żeby góra się nie czepiała, nie z realnej potrzeby. Czarodziej w obroży, co za wstyd.

Czyżby zaczęto zatrudniać tu już kundle?

Kto to mówił, kto to myślał, czyje to słowa? Czyje to szczekanie?

Kundelki, niesforne kundelki!

Kto wołał? Dokąd idą, na spacerek? Tak, tak, tak?

Nargo, do nogi! Niedobry piesek, fe!

A to co, a to co? Ach, biblioteka, tyle spacerków, tyle wspomnień. Dziś – jakaś inna niż zwykle. Zachodzące słońce barwiło obłok ponad bibliotecznym dachem na fantastyczne odcienie purpury, bladej zieleni i różu, ach, takie jasne, migotliwe, opadające i wznoszące się zarazem, takie jasne, ach, takie jasne! Zaraz, chwila, przecież słońce jeszcze nie zachodziło, a jeśli nawet, to przecież nie z tamtej strony! Niepokój w brzuchu, drżenie, coś się stanie, ach, na pewno się stanie, coś takiego, że świat się zatrzęsie!

Rzeczywiście, zatrząsł się. Nie tylko obłok na niebie migotał. Migotały też szacowne stare mury biblioteki, migotały solidne drzwi, okiennice, kraty, kolumny, dachówki i kominy. Coś mu to przypominało, gdzieś już widział takie rzeczy. Gdyby tylko mógł się skontaktować ze swoją zapomnianą magią, rozpoznałby Fenistejskie Gwiazdy, które widział w podziemiach. Dużo było tego migotania, za dużo, złowieszcze to jakieś.

Ktoś przechodzący obok też się zdziwił, zapatrzył.

Wtem wszystko zniknęło w ogromnej jasności. Najpierw był gwizd eksplozji, potem wielki rumor, łomot i huk. Oto waliły się stare mury biblioteki w Oros! Oto tysiące ksiąg wyleciały w powietrze, rozniesione w jednej chwili – uwierzyłby każdy, kto to zobaczył – po całym wielkim kontynencie. Stosy antycznych pergaminów jak spłoszone ptactwo pofrunęły ponad dachami okolicznych budynków, a w ślad za nimi, równie lekko, kamienie, cegły, belki i dachówki. Krzesła, stoły. Marzenia, plany, ambicje. Ciała. Czarodzieje, sakirowcy, zwyczajni mieszczanie. Tego dnia było wiele ofiar.

Oni, to jest Felivrin ze swoimi strażnikami, stali wówczas już na ganku przy siedzibie Steinmeyera, tam było w miarę bezpiecznie. Nie tylko oni czekali tam zresztą na przesłuchanie, towarzyszyło im jeszcze parę osób. Paladynów czy oskarżonych, tego już elf w powstałym chaosie nie rejestrował.

— Viggo, do cholery, biegnij tam! Hildehann, pomóż!
— Pani kapitan, ale mamy tu więź...
— Nic mnie to w tej chwili nie obchodzi, to rozkaz! Greta, ty go pilnuj!

Znów coś łupnęło, kilka głazów z bibliotecznych murów ze świstem uderzyło w ganeczek. Ktoś umarł, ktoś się uchylił. Kurz, wrzawa, darty papier, rozlewany atrament i rozlewana krew. Seria coraz mniejszych eksplozji. Chaos jak przed stworzeniem świata. Coraz mniej straży. Właściwie chyba już wcale.

Ramię. Ktoś szturchał Felivrina w ramię. Jakaś zachrypnięta elfka z potwornie poranioną, najpewniej oparzoną twarzą.

— Weź ją, proszę, weź ją i ukryj, ty uciekniesz, mnie się już nie uda, błagam. Uratujesz ją, mnie się nie uda, mnie się już nie uda.

No to wziął, bo co miał robić. Niemowlę? Ciche jakieś, może spało. Ot, takie szarobure zawiniątko. Trudno mu było utrzymać je w jednej ręce, ale czuł, że powinien.

Czuł jeszcze jedno – że właśnie się budzi z wielomiesięcznego otępienia.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

14
Ciemność... smród... wszechobecny lęk. Alienacja. Znowu tu był. Znowu chcieli jego... całego jego. Jego ciała... jego jęków... jego istnienia. Wydzierali mu je kawałek po kawałku. A on? Choć raz przeszedł przez to samo dalej nie potrafił temu sprostać. Odciął się. Znieczulił i wyciszył zmysły stając się czymś mniej niż nawet zasuszona mumia. Jego ciało zostało doszczętnie złamane i zniszczone. Jego moc została mu odebrana... jego moc... spętana... on sam stał się tylko skrawkiem mięsa ciąganym po przesłuchaniach i salach tortur.

Gdy patrzył na swoje odbicie w korycie wody, w którym czasami go podtapiano widział... Jego. Elfa sprzed wielu lat... ze świeżymi ranami i pustymi oczyma. Oczy. Mówili, że są piękne... ale kto? Czy wiedzieli jakim kosztem powstało to bezdenne wejrzenie? A teraz... teraz jego oczy stały się pustsze i głębsze od samej Otchłani. Była w nich Nicość. Elf nie był w stanie już nawet wyrazić własnego wyniszczenia. Nie mógł wyrazić nic. Jego świadomość dla jego własnego dobra porzuciła tą nędzną skorupę i zaszyła się gdzieś w odmętach umysłu popadając w letarg.

Zobojętniał na śmierć i rozpacz. Na nowo stał się pustą lalką zdolną do uduszenia kogokolwiek za łyżkę strawy. Pojęcia takie jak moralność czy wolna wola zniknęły. Był tylko zwykłym... nikim. Nie był elfem... jak nikt może mieć rasę. Nie był magiem... jak nikt może mieć zawodu. Nie był synem... nie był bratem. Nie był ukochanym, przyjacielem... był nikim.

A jednak ten nikt dalej odczuwał dziwne mrowienie. Jakby coś go natarczywie wzywało. Próbujący cicho acz nieprzerwanie przywrócić mu coś... czego ta złamana skorupa nie była w stanie tym momencie pojąć...

*** Byli na dworze... a może w sali? Zresztą... czy była to jakaś różnica? Był poza celą. Poza bezpieczną celą. Chciał wrócić. Do tych dobrze znanych ścian. I do kamieni je tworzących. Do Gustawa, Albina, Konrada i Gotarda! A także do ich synów, wnucząt i prawnucząt. Każdy kamyk miał tam imię i był członkiem rodziny. Jego rodziny. Nazwanie wszystkich kamieni w celi napawało go dumą. Niestety strażnicy nie podzielali jego entuzjazmu. Czemu? Był przecież takie piękne i miłe dla niego.

Polizał swoją wychudzoną dłoń nie mogąc się po niej podrapać. Czuł dziwne napięcie w powietrzu. Niczym szczur przeczuwał, iż nadchodzi coś złego. Czyżby nowe przesłuchanie? Znowu wkręcą mu stopy w dyby i przeciągną po bruku placu? A może wezmą te dziwną żelazną maskę i wystawią na słońce? Nienawidziła słońca. Był takie... jasne. Raziło jego podkrążone i spuchnięte oczy. Gdyby tylko dali mu coś do przykrycia głowy...

Nagle ta plątanina głupawych skojarzeń i szaleńczych majaków została przerwana. Ziemia zadrżała. Dosłownie w posadach. Istota skuliła się z przestrachu. Co się działo? Co zrobił? Był grzeczny! I uprzejmy! Nawet się nie wypróżnił na posadzkę!

A jednak działo się... i to wiele. Biblioteka eksplodowała. Ta sama Biblioteka, która była... czym był... była... jest... miała pozostać... przecież nic go z nią nie łączy... a mimo to on czuje... czuje.... jak narasta w nim.... coś. I nagle jakaś ranna elfka oddalał w jego ręce zawiniątko... zaufała mu? Przecież on jest... nikim... dlaczego... dlaczego ta poraniona twarz coś mu przypomina. I wtedy jego umysł przeszył głos.
"— Twarz poraniona i zalana krwią... czy twoja uczennica też nie została zraniona? — wyszeptał w jego umyśle tajemniczy głos.

— Biblioteka... czy nie miałeś oddać do niej "Studium modliszki"? — syknął dziwnie znajomy głos

— Obowiązki... chyba nie zapomniałeś ile ich masz? Chcesz dalej siedzieć w lochu i zostawić je komuś innemu? - ryknął głos... JEGO głos.
"
AAAARGHH! Krótki, niemy krzyk wstrząsnął ciałem elfa. Świadomość ostatnich miesięcy uderzyła nań z nową mocą. Lecz... adrenalina i szok zagłuszył strach i rozpacz. Jednak okropne obrazy wyryte w jego umyśle krzyczały ze zdwojoną siłą. Twarze Nekromantów i Zakonników zlewały się w marsz szkaradnych masek. Okropne obrazy uderzały o jego umysł. Miał dość. Nic chciał.... nie chciał znowu tego przechodzić. Chciał na nowo się schować... zapomnieć. Spić zmysły i umysł. Czy w tym świecie nie ma dla niego miejsca już nigdzie!? Nie... on nie chce myśleć... chce zapomnieć. Zapomnieć! Czy jest jakikolwiek sens w takim życiu? Nie! Koniec... nie chce myśleć...

Nagle zleciało nań oświecenie. Proste i jasne wyjście. Zapomnieć na wieki... porzucić to wszystko. Może wykorzystać zamieszanie i skończyć ze sobą raz na zawsze? Powiesić... nie do pętli potrzebo obu rąk... a więc samobójstwo przez skok z wysokości? Może Wieża Astronomiczna? Przebiegły mu mgliste wspomnienia faktów, iż kilka osób już tak odebrało sobie życie. Jednak nim jednoznacznie zdecydował się na śmierć inne, bardziej szlachetne myśli leciały już przez jego umysł jak szalone próbując znaleźć należne im miejsce. Miejsce, które zdawało się uszkodzone... lecz nie zniszczone całkowicie. W efekcie w głowie elf narastał chaos. Chaos którego uspokojenie wymagało uratowanie dziecka. Dziecka...

Spojrzał na zawiniątko w swojej dłoni. O mało nie zwymiotował. Jego kończyna była dwukrotnie chudsza niż pamiętał, a stare blizny zdawały się wręcz tworzyć na skórze wypukłe wrzody. Bedąc w letargu był oczywiście świadom swej sytuacji... jednak przejście z pozycji obiektywnej do subiektywnej i tak było dlań szokiem. Jęknął gdyż ciężar wydawał mu się niemiłosierny. Spojrzał na elfkę. Dlaczego? Dlaczego on? Był kaleką ze straszną przeszłością, wyglądem trupa i jeszcze przed chwilą... mentalnością glizdy. A mimo to Ona... Poświęcała się dla dziecka. A on przed chwilą myślał o zabiciu samego siebie. Jego skrajny egoizm gasł przy pasji i uporczywości elfki. Musiał to docenić. Był to jego obowiązek. Czuł jak jego złamana wola powoli do niego wraca. Jednak powrót moralności i asertywności nie był jedynie pozytywnym zjawiskiem. Jeszcze boleśniej uświadamiał mu jak nisko upadł. Wczoraj zapewne rozwaliłby jej dziecko o ścianę... albo zjadł. Elf miał ochotę dosłownie się udusić za to co zrobił z nim Zakon. Za to, że na to pozwolił. Zacisnął zęby.

"To będzie pokuta za moją niemoc. Nie dotrzymałem słowa danego tamtej uczennicy... uczennicy... jak miała na imię. Argh... czemu moje wspomnienia są takie mętne. Ale fakt faktem... nie zasłużył na śmierć. Nie taki śmieć jak ja. Muszę stawić czoła swoim demonom... i nie pozwolić powstać ani jednemu więcej. Uratuje to dziecko i pokaże, że potrafię coś zmienić... nie ważna w jak żałosnym i marginalnym stopniu. Bo cóż znaczy dziecko wobec setek umierających... i tysięcy cennych ksiąg. Cholera... już nigdy nie dowiem się co było w ostatniej sekcji!?"— jego doniosły monolog wewnętrzny został przerwany przez przebłysk naukowej chciwości... co mogło być objawem, iż jego osobowość powoli acz nieubłaganie próbowała się odtworzyć na podstawie najbardziej jaskrawych jej aspektów.

— Uratuje... ją. — wydusił niemal bezgłośne z wielkim wysiłkiem i ściskając zawiniątko w ręku zerknął czy jest to aby dobry moment na ucieczkę.

Z początku nie potrafił odróżnić cywili od strażników lecz otumanienie dość szybko opuściło jego wzrok i choć dalej był nieco zamglony był w stanie poznać ewentualne przeciwności w ucieczce. Jeśli ktokolwiek z Zakonników i strażników jeszcze żyje to udając przerażenie cofnie się poza zasięg jego wzroku i rozpocznie ucieczkę lub użyje kolejnego wybuchu lub okrzyków rannych jako dywersji. Fakt iż straż zna go jako potulnego więźnia powinien pomóc.

A następnie. Bieg przez korytarze. Owinie łańcuch wkoło szyi by nie zahaczyć nim o coś lu by się nie potknąć.... i jakoś to będzie. Musiał improwizować. Nie wiedział nic o patrolach... ale zamieszanie i tak je rozproszy. Jeden obdarty elf przy wysadzeniu Biblioteki to nic. Biblioteka... przyjdzie czas na żale. Jednak nie dziś. Dziś po raz pierwszy od miesięcy był czas działania.

W głowie mu dudniło. Miał na szyi obroże... jak pies. Skojarzenia przeleciał wraz z chaotycznym zlepkiem myśli. Pies... albo wilk może ponieść zawiniątko w pysku. Gdyby tylko mógł użyć magii... Postanowił kierować się ku jednemu z bocznych wejść w nadziei, że zamęt odciągnie strażników... po drodze będzie jednak starał się od czasu do czasu przemienić w wilka. Jeśli ten wybuch odblokuje jego magie... będzie mógł za jej pomocą uciec w inne ciało. W ZDROWE ciało. No i wilk w łańcuchu i obrożą wygląda mniej podejrzanie...

Plan nie był idealny, ale rozbudzony z letargu Felivrin nie był w stanie sklecić w swym zaspanym jeszcze umyśle niczego ponad to. Udać się gdzieś gdzie nie będzie strażników. Lub będzie ich mało... i pod taką czy inną postacią wymknąć się z Uniwersytetu. Ot cały plan. Jeśli po drodze natrafi na spichlerz, magazyn lub czyjś gabinet... tym lepiej. Jednak nie może się nigdzie zatrzymywać na zbyt długo. Zdobycie torby na zawiniątko i odrobinę żywności... to marzenie. Cel jest jeden. Uratować siebie i to niewinne istnienie.A co potem? Głupota. Najpierw trzeba wywalczyć jakiekolwiek "potem".
Spoiler:

Re: [Uniwersytet Oros] Biblioteka

15
W zaciszu bibliotecznego ogródka, pomiędzy pustymi stolikami i krzewami białego bzu, Felivrin wreszcie poczuł przypływ mocy. Pierwszy od tak dawna! Początkowo mizerny, ale udało mu się go schwytać, przytrzymać, wzmocnić... Nadeszła kolejna fala. Umknęła mu, wszystko od nowa. Jeszcze raz. I jeszcze. Po paru próbach skostniałe i zarośnięte ścieżki, którymi magia zwykła niegdyś spacerować po umyśle elfa, pomału zaczęły jawić się na nowo. I udało się, dokonał przemiany!

Tak bardzo się zdziwił swoim sukcesem, że ledwo zdążył delikatnie odłożyć na bok zawiniątko na sekundę przed. Całe ciało elfa gwałtowanie schudło i skurczyło się jeszcze bardziej niż podczas wakacji w lochu i wraz z szatą przedzierzgnęło się w kałużę bezkształtnej szarej masy. Ten etap przejściowy trwał tym razem długo, niepokojąco długo, tak tak, stanowczo ZBYT długo. Świadomość Felivrina zdążyła wpaść w panikę, że przyjdzie mu zostać w tej formie na zawsze, ale nie. Zardzewiałe mechanizmy zadziałały. Plastyczna masa zaczęła nabierać kształtu zwierzęcia i wkrótce zgodnie z oczekiwaniami w bibliotecznym ogródku pojawił się wilk.

Jednak założenie, iż jego ciało będzie zdrowe, okazało się zupełnie na wyrost. Tak jak Felivrinowi w elfiej formie brakowało sporej części lewej ręki, tak i wilk – żałosny i wyleniały zwierzak z żebrami na wierzchu – zamiast lewej przedniej łapy miał tylko smętny kikut. Nie było łatwo się poruszać, ale nie było to niemożliwe, kiedy poczyniło się parę prób.

Wilk złapał ostrożnie w zęby zawiniątko z maleństwem i odruchowo skierował się tam, skąd go przyprowadzono. Nogi, czy też łapy, poprowadziły go same do biura, w którym przechowywano skrupulatnie przedmioty zarekwirowane więźniom. Było puste, jego pracownik pobiegł gdzieś na pomoc, kiedy biblioteka poszła w diabły. Mając sto razy więcej szczęścia niźli rozumu, elf w wilczej skórze odnalazł kilka swoich własnych rzeczy. Czarodziejską mapę. Kwarcowy posążek Sulona. Książkę "O wnętrznościach i zewnętrznościach". Listów od brata i od czarodziejki (przypominały mu się mgliście jakieś fakty) nie było, musiały zainteresować zakonników, za to jakąś pojemną i solidną torbę spokojnie udało się złapać bez trudu, było tu takich wiele. W ramach prowiantu trzeba było zadowolić się niedojedzonym obiadem strażnika. Nadgryzione udko kurczęcia i trochę gotowanej marchewki. Królewska uczta.

Z burego zawiniątka dobiegło cichutkie kwilenie. Maleństwo chyba się obudziło. Felivrin nie miał nigdy własnych dzieci, ale spotykał je przecież w życiu i mógłby przysiąc, że zwykle raczej kwilą jakoś nieco inaczej. Cieniej? Bardziej piskliwie? Że kiedy mówi się o ryczących bachorach, to zwykle wcale nie chodzi o taki dosłowny ryk?

Zazwyczaj też z ich becików nie unoszą się strużki siwego dymu.
Obrazek
Specjalny medal od Aod. I od Kota.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Uniwersytet w Oros”