Spoiler:
"Choć Karlgard podziwiany jest w świecie jako "Klejnot Pustyni", nie jest on miastem wolnym od zagrożeń. Największym z nich - choć także najrzadziej spotykanym - nie są czyhający po zmroku złodzieje ani najemni hashishin, lecz kryjąca się w kanałach pod miastem poczwara, zwana alshaytan aljafu, lub - jak określają ją cudzoziemcy - suchym biesem.
Choć poruszając a się na czworakach kreatura od pierwszej chwili sprawia wrażenie zdziczałego zwierza, można u niej dostrzec cechy istoty ludzkiej, którą niegdyś była.
Kościste ciało, obciągnięte jest skórą tak ciasną, że sprawia wrażenie szkieletu, czasem wciąż okrytego szczątkami odzieży. Kręgosłup wygięty w pałąk, dociska stwora do ziemi, zmuszając go do podpierania się ramionami o szponiastych dłoniach. Głowa bestii jest tym bardziej upiorna, że wciąż wyraźnie do człowieczej podobna. Kłapie szczęką o olbrzymich, wykrzywionych kłach i rzuca nią niespokojnie na boki, jakby próbowała wypatrzyć łupu, swymi pustymi oczodołami.
Czy zdobyczy szuka węchem, słuchem czy też zupełnie innym, nienazwanym zmysłem nie jest wiadome, lecz swą ofiarę ściga zaciekle i niech nie zwiedzie was pokraczna postura tej maszkary - Drapieżnik to groźny i zwinny jak kocur. Wspina się jak małpa a siłę ma jak pół tuzina mężów. Pazury zdolne drzeć ciało i szczęki gruchoczące kości, nadają jednak mylne znaczenie naturze tego stwora. Najgroźniejsza jego bronią jest metrowej długości, zakończony kościanym szpicem język, wystrzeliwujący z pyska, na podobieństwo atakującej kobry. Ozór ten jest porowaty jak gąbka i gdy wbije się w ciało, wysączy nie tylko krew ale wszelkie płyny aż do ostatniej kropli, pozostawiając jedynie zmumifikowany zewłok.
Zabić zdaje się go nie da, bo pod ciosem miecza nie krwawi a jeno suchym pyłem sypie i w agresji nie ustaje. Jedynie przed ogniem i słońcem ustępuje, bo upału nie znosi i w cienie ucieka do ścieków pod miastem gdzie czeka nocy. Jako że nęka go wieczne, nienaturalne pragnienie, w razie niefortunnego spotkania, można go także spowolnić rzucając mu pod nogi bukłak z wodą. Impulsywna jego natura, zmusi go do skupienia się na najbliższym źródle wilgoci, zanim ruszy w dalszy pościg.
Krążą plotki, jakoby bies ten mógł się rozmnażać poprzez zło w ludzkim sercu - jeśli kto zginie od jego ataku a nawet w ostatnich chwilach złorzeczy drugiemu człowiekowi, sam wkrótce wstanie jako potępiona poczwara, by nękać żywych. Choć nigdy nie potwierdzono takiego przypadku z całkowitą pewnością, straż na wszelki wypadek pali zwłoki ofiar suchego biesa.
Wprawdzie nie widziano nigdy dwóch naraz, nie wspominając nawet o większej ich liczbie, jednak za przypuszczeniem, iż istnieje więcej niż jeden osobnik, przemawiałby opowieści, że można spotkać tą poczwarę nie tylko w mieście ale i na pustyni. Ponoć można usłyszeć jego oszalałe wrzaski i skrzeki, gdy nocą włóczy się wśród piasków, w poszukiwaniu cieczy, by ugasić przeklęty żar w gardle. Za dnia, jak pustynne gady, kryje się pod wydmami, chowając się przed skwarem i biada wędrowcowi, który nieostrożną stopą naruszy jego piaszczystą pościel, bo alshaytan aljafu wyciągnięty na światło dnia, rozszarpie pechowca w panicznym amoku.
Słyszałem też, że znalazłszy oazę, w ślepej furii atakował wszelkie żywe stworzenie, jakie zbliżyło się do wodopoju.
Pochodzenie alshaytan aljafu owiane jest tajemnicą i na ten temat krąży wiele domysłów. Popularną teorią jest jednak miejska legenda, jakoby mag, podający się za syna Mak'siego z Karlgardu, rozgniewał cesarza swą arogancką postawą, za co został wtrącony do lochu o chlebie i wodzie.
Zamknięty w celi i kipiący wściekłością mag, własną krwią wyrysował magiczne symbole i zwrócił się do Garona, by mroczny bóg sprowadził na miasto suszę w zemście za jego domniemane upokorzenie. Pycha maga raz jeszcze przyczyniła się do jego nieszczęścia, bowiem przewrotny i złośliwy władca chaosu, "zamknął suszę w jego ciele", zmieniając maga w zdeformowane monstrum, oszalałe z wiecznego pragnienia. Zwabiony nieludzkimi krzykami strażnik, nieroztropnie zajrzał do celi wypuszczając potwora, który rychło skrył się w tunelach kanalizacyjnych pod miastem. Rozpoznać go można ponoć po łachmanach bogatej niegdyś odzieży i złotych iskrach płonących w pustych oczach.
Czy tak było w istocie? Czy istnieje swoisty protoplasta i czy ma to jakieś znaczenie? Czy może cała historia i liczebność alshaytan aljafu, rozdmuchana jest przez ludzką wyobraźnię i paranoję? Tak czy inaczej, dla własnego, szeroko pojętego bezpieczeństwa, lepiej nie włóczyć się po Karlgardzie po zachodzie słońca, nie mając przy sobie choćby źródła światła. Kto wie, kogo lub co, możesz spotkać w ciemnej uliczce."
Fragment zbioru "Bajań i Legend Południa" autorstwa (podobno) Ryszarda sałaty, które jednak nigdy nie doczekały się szerszej publikacji.
Choć poruszając a się na czworakach kreatura od pierwszej chwili sprawia wrażenie zdziczałego zwierza, można u niej dostrzec cechy istoty ludzkiej, którą niegdyś była.
Kościste ciało, obciągnięte jest skórą tak ciasną, że sprawia wrażenie szkieletu, czasem wciąż okrytego szczątkami odzieży. Kręgosłup wygięty w pałąk, dociska stwora do ziemi, zmuszając go do podpierania się ramionami o szponiastych dłoniach. Głowa bestii jest tym bardziej upiorna, że wciąż wyraźnie do człowieczej podobna. Kłapie szczęką o olbrzymich, wykrzywionych kłach i rzuca nią niespokojnie na boki, jakby próbowała wypatrzyć łupu, swymi pustymi oczodołami.
Czy zdobyczy szuka węchem, słuchem czy też zupełnie innym, nienazwanym zmysłem nie jest wiadome, lecz swą ofiarę ściga zaciekle i niech nie zwiedzie was pokraczna postura tej maszkary - Drapieżnik to groźny i zwinny jak kocur. Wspina się jak małpa a siłę ma jak pół tuzina mężów. Pazury zdolne drzeć ciało i szczęki gruchoczące kości, nadają jednak mylne znaczenie naturze tego stwora. Najgroźniejsza jego bronią jest metrowej długości, zakończony kościanym szpicem język, wystrzeliwujący z pyska, na podobieństwo atakującej kobry. Ozór ten jest porowaty jak gąbka i gdy wbije się w ciało, wysączy nie tylko krew ale wszelkie płyny aż do ostatniej kropli, pozostawiając jedynie zmumifikowany zewłok.
Zabić zdaje się go nie da, bo pod ciosem miecza nie krwawi a jeno suchym pyłem sypie i w agresji nie ustaje. Jedynie przed ogniem i słońcem ustępuje, bo upału nie znosi i w cienie ucieka do ścieków pod miastem gdzie czeka nocy. Jako że nęka go wieczne, nienaturalne pragnienie, w razie niefortunnego spotkania, można go także spowolnić rzucając mu pod nogi bukłak z wodą. Impulsywna jego natura, zmusi go do skupienia się na najbliższym źródle wilgoci, zanim ruszy w dalszy pościg.
Krążą plotki, jakoby bies ten mógł się rozmnażać poprzez zło w ludzkim sercu - jeśli kto zginie od jego ataku a nawet w ostatnich chwilach złorzeczy drugiemu człowiekowi, sam wkrótce wstanie jako potępiona poczwara, by nękać żywych. Choć nigdy nie potwierdzono takiego przypadku z całkowitą pewnością, straż na wszelki wypadek pali zwłoki ofiar suchego biesa.
Wprawdzie nie widziano nigdy dwóch naraz, nie wspominając nawet o większej ich liczbie, jednak za przypuszczeniem, iż istnieje więcej niż jeden osobnik, przemawiałby opowieści, że można spotkać tą poczwarę nie tylko w mieście ale i na pustyni. Ponoć można usłyszeć jego oszalałe wrzaski i skrzeki, gdy nocą włóczy się wśród piasków, w poszukiwaniu cieczy, by ugasić przeklęty żar w gardle. Za dnia, jak pustynne gady, kryje się pod wydmami, chowając się przed skwarem i biada wędrowcowi, który nieostrożną stopą naruszy jego piaszczystą pościel, bo alshaytan aljafu wyciągnięty na światło dnia, rozszarpie pechowca w panicznym amoku.
Słyszałem też, że znalazłszy oazę, w ślepej furii atakował wszelkie żywe stworzenie, jakie zbliżyło się do wodopoju.
Pochodzenie alshaytan aljafu owiane jest tajemnicą i na ten temat krąży wiele domysłów. Popularną teorią jest jednak miejska legenda, jakoby mag, podający się za syna Mak'siego z Karlgardu, rozgniewał cesarza swą arogancką postawą, za co został wtrącony do lochu o chlebie i wodzie.
Zamknięty w celi i kipiący wściekłością mag, własną krwią wyrysował magiczne symbole i zwrócił się do Garona, by mroczny bóg sprowadził na miasto suszę w zemście za jego domniemane upokorzenie. Pycha maga raz jeszcze przyczyniła się do jego nieszczęścia, bowiem przewrotny i złośliwy władca chaosu, "zamknął suszę w jego ciele", zmieniając maga w zdeformowane monstrum, oszalałe z wiecznego pragnienia. Zwabiony nieludzkimi krzykami strażnik, nieroztropnie zajrzał do celi wypuszczając potwora, który rychło skrył się w tunelach kanalizacyjnych pod miastem. Rozpoznać go można ponoć po łachmanach bogatej niegdyś odzieży i złotych iskrach płonących w pustych oczach.
Czy tak było w istocie? Czy istnieje swoisty protoplasta i czy ma to jakieś znaczenie? Czy może cała historia i liczebność alshaytan aljafu, rozdmuchana jest przez ludzką wyobraźnię i paranoję? Tak czy inaczej, dla własnego, szeroko pojętego bezpieczeństwa, lepiej nie włóczyć się po Karlgardzie po zachodzie słońca, nie mając przy sobie choćby źródła światła. Kto wie, kogo lub co, możesz spotkać w ciemnej uliczce."
Fragment zbioru "Bajań i Legend Południa" autorstwa (podobno) Ryszarda sałaty, które jednak nigdy nie doczekały się szerszej publikacji.
Spoiler:
Oto zbliżał się środek nocy. Księżyc górował wysoko rozjaśniając szarobury pył, który falował nad ziemią niczym woda na spokojnym morzu. W okolicy wyły głośno sowy i nic nie zapowiadało, aby ta noc miała być inna od pozostałych.
Spragniony napitki panicz udał się wtem ku piwnicom, chcąc skosztować beczkowej madery swego ojca i dziada. Niewielkie gliniane naczynie w kształcie miseczki z dziobkiem, napełnione zwierzęcym olejem, rozświetlało mu drogę, choć noc pałała własną mleczną poświatą. Mgła niosła się wysoko ponad pierś wypuszczając jakoby pożarty lustr luny. Płomyk kaganka ledwie wyczuwalnie zadrgał, gdy idąc do piwnic przeciął szlak wielkiemu rudemu kotu defilującemu przed podwórzec z zadartym ogonem. Kot zresztą musiał odebrać jakiś sygnał, bo zemknął, miaucząc przeraźliwie na widok panicza z lampionem w dłoni.
Gdy zaś panicz zszedł do piwnic, lampion co i rusz denerwująco wibrował, i to w loszkach suchych, porządnych i czystych, w których jedyną groźbę stanowiło wino w wielkich beczkach. Komuś, kto wyzbywszy się samokontroli, zaległby z otwartą gębą pod szpuntem, groziło tu ciężkie przepicie. I nic więcej, bo nawet myszy tu znaleźć nie szło.
Coś zatrzeszczało, coś zahuczało pod stopami.
Panicz zorientował się, że pod winnicą była starożytna kopalnia – włość dziada pradziada. Niechybnie było tak, że gdy posadzona winorośl zaczęła rodzić i zapewniać lepsze zyski, wydobycia kopalin zaprzestano, a kopalnie porzucono, częściowo adaptując korytarze i chodniki na winne sklepy i piwniczki.
Zszedł niżej.
Część dziur pokrywały zbutwiałe deski, które przysypane łupkowym pyłem niemal nie różniły się od podłoża.
Cisza.
Czekał długo, wstrzymując oddech, pilnie wytężając słuch. Kaganek spokojnie i martwo spoczywał w zaciśniętej dłoni. Z dziury, ku której kroczył, niosło stęchłym, nieprzyjemnym smrodem. Ale panowała martwa cisza. Nie zastanawiając się, wlazł do dziury i ruszył na czworakach, szorując plecami o chropowatą skałę. Długo nie szedł. Coś chrupnęło i zaszeleściło, podłoże puściło, a panicz zjechał w dół. Na szczęście trwało to krótko, pod nim nie było bezdennej przepaści, lecz zwyczajny loch. Wyleciał jak gówno z rury kanalizacyjnej i runął z chrupotem pod stertę zbutwiałego drewna. Lampa oliwna wypadła z ręki, rzucając światło na porośniętą szarozielonym grzybem ścianę. Gdy spróbował wstać, namacał okrągłą czaszkę. I pojął, że to, na czym leży wcale nie jest drewnem. Wstał, szybko zlustrował kupę kości. Wszystkie należały do ludzi, były pokruszone i pogryzione.
Woda kapała ze ścian, dzwoniła echem, a kaganek począł tracić na jasności. Nagle wśród mroku jak wybuchający ogień zmaterializowało się coś, co do tej pory wyglądało niczym porośnięta mchem skała. Humanoidalna sylwetka, cztery kończyny, każda zaopatrzona w dwa grube paluchy z obłym szponem na końcu. Poruszało się jak małpa, na rękach i nogach. Szybko i bezszelestnie. Z szarego ciała wystawały ciemniejsze wypustki, ociekające śluzem, który po chwili zmieniał się w lepką kleistą substancję. Spostrzegł jego łeb. Podłużna głowa posiadająca jedynie oczodoły zamieszczone centralnie w czaszce przykrytej brązową kopułą. Zdawała się ciągnąć po grzbiet, z którego wystawały ostre jak brzytwa kolce. Potwór wrzasnął, a był to wrzask niemal człowieczy. Rzucał się wśród pokruszonych kości, tłukł się i zgrzytał długimi pożółkłymi kłami, bryzgał śluzem, siekł dookoła biczowatym ogonem.
Panicz cofał kroku, ostrożnie przylegając do kamiennej ściany. Za plecami usłyszał syk. Groźny, szeleszczący, huczący jak sztormowa fala, jak pomruk zbliżającej się burzy. Odwrócił się, a wtem potwór niespodziewanie runął mu do gardła, skrzecząc straszliwie, wystawiając szpony i klepiąc szczękami. Nim zdążył sięgnąć ostatniego tchu, ogon bestii przeszył mu serce. Krew bryznęła po stopy, źrenice rozszerzyły się. Umarł…
Spragniony napitki panicz udał się wtem ku piwnicom, chcąc skosztować beczkowej madery swego ojca i dziada. Niewielkie gliniane naczynie w kształcie miseczki z dziobkiem, napełnione zwierzęcym olejem, rozświetlało mu drogę, choć noc pałała własną mleczną poświatą. Mgła niosła się wysoko ponad pierś wypuszczając jakoby pożarty lustr luny. Płomyk kaganka ledwie wyczuwalnie zadrgał, gdy idąc do piwnic przeciął szlak wielkiemu rudemu kotu defilującemu przed podwórzec z zadartym ogonem. Kot zresztą musiał odebrać jakiś sygnał, bo zemknął, miaucząc przeraźliwie na widok panicza z lampionem w dłoni.
Gdy zaś panicz zszedł do piwnic, lampion co i rusz denerwująco wibrował, i to w loszkach suchych, porządnych i czystych, w których jedyną groźbę stanowiło wino w wielkich beczkach. Komuś, kto wyzbywszy się samokontroli, zaległby z otwartą gębą pod szpuntem, groziło tu ciężkie przepicie. I nic więcej, bo nawet myszy tu znaleźć nie szło.
Coś zatrzeszczało, coś zahuczało pod stopami.
Panicz zorientował się, że pod winnicą była starożytna kopalnia – włość dziada pradziada. Niechybnie było tak, że gdy posadzona winorośl zaczęła rodzić i zapewniać lepsze zyski, wydobycia kopalin zaprzestano, a kopalnie porzucono, częściowo adaptując korytarze i chodniki na winne sklepy i piwniczki.
Zszedł niżej.
Część dziur pokrywały zbutwiałe deski, które przysypane łupkowym pyłem niemal nie różniły się od podłoża.
Cisza.
Czekał długo, wstrzymując oddech, pilnie wytężając słuch. Kaganek spokojnie i martwo spoczywał w zaciśniętej dłoni. Z dziury, ku której kroczył, niosło stęchłym, nieprzyjemnym smrodem. Ale panowała martwa cisza. Nie zastanawiając się, wlazł do dziury i ruszył na czworakach, szorując plecami o chropowatą skałę. Długo nie szedł. Coś chrupnęło i zaszeleściło, podłoże puściło, a panicz zjechał w dół. Na szczęście trwało to krótko, pod nim nie było bezdennej przepaści, lecz zwyczajny loch. Wyleciał jak gówno z rury kanalizacyjnej i runął z chrupotem pod stertę zbutwiałego drewna. Lampa oliwna wypadła z ręki, rzucając światło na porośniętą szarozielonym grzybem ścianę. Gdy spróbował wstać, namacał okrągłą czaszkę. I pojął, że to, na czym leży wcale nie jest drewnem. Wstał, szybko zlustrował kupę kości. Wszystkie należały do ludzi, były pokruszone i pogryzione.
Woda kapała ze ścian, dzwoniła echem, a kaganek począł tracić na jasności. Nagle wśród mroku jak wybuchający ogień zmaterializowało się coś, co do tej pory wyglądało niczym porośnięta mchem skała. Humanoidalna sylwetka, cztery kończyny, każda zaopatrzona w dwa grube paluchy z obłym szponem na końcu. Poruszało się jak małpa, na rękach i nogach. Szybko i bezszelestnie. Z szarego ciała wystawały ciemniejsze wypustki, ociekające śluzem, który po chwili zmieniał się w lepką kleistą substancję. Spostrzegł jego łeb. Podłużna głowa posiadająca jedynie oczodoły zamieszczone centralnie w czaszce przykrytej brązową kopułą. Zdawała się ciągnąć po grzbiet, z którego wystawały ostre jak brzytwa kolce. Potwór wrzasnął, a był to wrzask niemal człowieczy. Rzucał się wśród pokruszonych kości, tłukł się i zgrzytał długimi pożółkłymi kłami, bryzgał śluzem, siekł dookoła biczowatym ogonem.
Panicz cofał kroku, ostrożnie przylegając do kamiennej ściany. Za plecami usłyszał syk. Groźny, szeleszczący, huczący jak sztormowa fala, jak pomruk zbliżającej się burzy. Odwrócił się, a wtem potwór niespodziewanie runął mu do gardła, skrzecząc straszliwie, wystawiając szpony i klepiąc szczękami. Nim zdążył sięgnąć ostatniego tchu, ogon bestii przeszył mu serce. Krew bryznęła po stopy, źrenice rozszerzyły się. Umarł…
Kryptokoki to pomniejsze duchy ziemi, tysiąclecia temu powiązane z wymiarem materialnym, które od tamtego czasu zamieszkują zakamarki podziemnego świata Herbii. Są oni wytrwałymi kopaczami, drążąc nowe groty i tunele, jakby w ramach jakiegoś niepojętego planu. Są ślepe i wyposażone jedynie w elementarną inteligencję, mogą jednak stać się agresywne i niebezpieczne, jeżeli ktoś wejdzie im w drogę.
Wzrostem przypominają masywnego ogara, mają grubą szarą skórę wytwarzającą gęsty śluz, często porośniętą mchem bądź grzybami. Zapewnia ona odporność na niekorzystne warunki środowiska, urazy mechaniczne oraz zmienne temperatury. Kryptokoki są w stanie przetrwać niekorzystne warunki atmosferyczne, wahania temperatur i niedostatek pożywienia, przez co mogą występować w jakiejkolwiek części kontynentu. Z niewiadomych przyczyn unikają słońca. Bywa że zamieszkują opustoszałe kopalnie czy winnice, które opuszczają po zmroku.
Świetnie się wspinają, biegają po ścianach czy sufitach, potrafią pływać. Posiadają długi ogon, którego wyraźnie uwypuklone kręgi kręgosłupa sprawiają wrażenie segmentacji. Zakończony jest on ostrym kolcem, stanowiącym wyjątkowo skuteczne narzędzie walki. Nie wiadomo, czy posiada ono jad, toksynę bądź substancję paraliżującą, czy też jest pozbawione takich właściwości. Kończyny są umięśnione i zakończone stopami i dłońmi analogicznymi do ludzkich. Ilość palców bywa osobniczo zmienna. Kończyny dolne zaopatrzone są w dwa wielkie paluchy, z kolei górne odpowiedniki posiadają dwa lub trzy elementy. Głowa jest wielka i wyraźnie wydłużona, ma kształt banana i osadzona jest na masywnej szyi. Na części przedniej położona jest paszcza. Kształt tej części głowy przypomina trochę przód ludzkiej czaszki. Szczęki są uzbrojone w mocne i ostre zęby, podobnie jak u ssaków drapieżnych.
Budowa wewnętrzna i mechanizmy przebiegające w ciele Kryptokoka pozostają niezbadane. Organizm ten potrafi osiągnąć dojrzałość i wielokrotnie zwiększyć swoje rozmiary w niewiarygodnie krótkim czasie. Długość życia dorosłego osobnika jest nieznana; wiele źródeł podaje ją jako stosunkowo krótką, inne zaś spekulują jego długowieczność. Nie posiada żadnych widocznych narządów zmysłów, natomiast z całą pewnością ma wyjątkowo rozwinięty zmysł węchu oraz słuchu. Kryptokoki składają jaja w swoich ofiarach za pomocą wbitych w ich ciało szczęk. Ulokowane w wielkiej głowie jajo zostaje wydalone poprzez jamę gębową. Wewnątrz nosiciela dojrzewa embrion, po czym wylęga się na zewnątrz, rozrywając klatkę piersiową, co powoduje wyjątkowo straszną i bolesną śmierć. Młody Kryptokok żywi się ciałem ofiary włącznie z jej kośćmi, a następnie schodzi do podziemi, by drążyć tunele.
fragment podręcznika Dziwadła Herbii autorstwa Teofila Żyłki
Spoiler:
Ino to co dzisiaj usłyszysz to historia prawdziwa, wcale nie zmyślona. Powiadam prawdę ja i tylko prawdę, bom sam doświadczył tego diboła. Tfu - to nie diboł, a szkarada jedna, żem ją Lustrzak nazwał. Scwana to bestia, niby niepozorna, bo jak cień wygląda. Idąc ciemnym korytarzem, albo mrok przemierzając, jak blask dostrzerzesz to ślipia to jego wredne. Wtedy to praktycznie przepadasz, bo Lustrzak Twoim cieniem się staje. Na nic tedy lampy, czy inne światła, oj niee... Gdziekolwiek nie pójdziesz - on tam będzie. Cokolwiek nie powiesz - on to usłyszy. O czymkolwiek nie pomyślisz - on to wie. I karmi się taka żmija Tobą, Twoją radością, Twoimi zmartwieniami, Twoją bezradnością, miłością i... I wszystkim! Wszystkim powiadam, bo jak wyczuje dobry moment, to Lustrzak wychodzi... I nieee... Już nie jest tą paskudą, nieee... Teraz to on ładny, przystojny, powabny, lekki, cudowny i interesujący. Czasem stary, czasem młody... Taki jakiego potrzebujesz: miłość Twojego życia, zagubione dziecko, osoba która stanie się Twoim przyjacielem, albo będzie zbłąkanym starcem opowiadającym o potworach. Każdym być może. Dokładnie takim, jakiego wysłuchał wtedy, gdy się w cieniu Twoim krył. I Lustrzak taki w Twoje życie wchodzi. Czasem na krótko, czasem na długo. Owija Cię wokół palca. Tracisz kontakty ze znajomymi, bo szuja taka, że izoluje Cię od każdego. No chyba że nie musi, bo leniwy jest. Ale zawsze tedy będzie Cię chciał tylko dla siebie. I gdy już będzie miał Twoją uwagę, albo zatracisz zmysły, oszalejesz, stracisz wszystkich prócz niego, to on nagle... Oj, nieeee, źle myślisz. On wtedy zabiera kobietę na romantyczny spacer w nocy, wyciąga chłopaka na wycieczkę, opowiada straszną historię podróżnikowi, który łaknie sensacji i który zrobi wszystko, by dowiedzieć się, czy historia jest prawdziwa... A jest? Nie wiem. Ale jak już swoją ofiarę zaciągnie, to dzieją się dziwne rzeczy. Strasznie niektórzy mówią, bo ludzie znikają i tracą zmysły. Inni mówili, że nieba doświadczyli i że im się wrócić udało, ale już bez Lustrzaka. Kolejni to bez twarzy wracali, albo serce im nie biło... A pytasz się co Tobie mogłoby się przytrafić? A nie wiem, ale ognisko dogasa... A ja jak przeżyłem Lustrzaka? Długo opowiadać, może prościej będzie pokazać. Zamknij tylko oczy...
Spoiler:
(...) nie sposób nie wspomnieć również o Tęczowcu. Te nad wyraz rzadkie istoty, jawią się jako niewielka kula wielobarwnego światła. Niestety ich dokładna natura nie została jeszcze w pełni zbadana, a pochodzenie pozostaje całkowitą zagadką. Znany jest jednak wpływ, jaki wywierają na nosiciela. Każdy, nawet najkrótszy i najdelikatniejszy kontakt fizyczny może skutkować wchłonięciem pasożyta w ciało ofiary.
Pierwszy symptom zakażenia występuje nie później niż po upływie pełnego obrotu klepsydry i jest nim nieodwracalna utrata cienia. Od tego momentu u ofiary zaobserwować można postępującą apatię, przerywaną spontanicznymi wybuchami emocjonalnymi. Wywiady, przeprowadzane z ofiarami we wstępnym stadium zakażenia, wykazały obecność "głosu", który podsycał ich najwyraźniejsze odczucia.
Okres, jaki Tęczowiec przebywa w nosicielu, zwykle mieści się w przedziale dwóch, do trzech tygodni, chociaż najdłuższy odnotowany przypadek trwał 7 lat. W późniejszych badaniach zaobserwowano, że po opuszczeniu nosiciela pasożyt staje się nieznacznie większy, a układ i natężenie jego barw ulega zmianie. Zgodnie z popularną teorią Arcymaga Viktora Elensar, wynika to z bezpośredniej zależności pomiędzy kolorami a uczuciami odczuwanymi przez ofiarę.
Pierwszy symptom zakażenia występuje nie później niż po upływie pełnego obrotu klepsydry i jest nim nieodwracalna utrata cienia. Od tego momentu u ofiary zaobserwować można postępującą apatię, przerywaną spontanicznymi wybuchami emocjonalnymi. Wywiady, przeprowadzane z ofiarami we wstępnym stadium zakażenia, wykazały obecność "głosu", który podsycał ich najwyraźniejsze odczucia.
Okres, jaki Tęczowiec przebywa w nosicielu, zwykle mieści się w przedziale dwóch, do trzech tygodni, chociaż najdłuższy odnotowany przypadek trwał 7 lat. W późniejszych badaniach zaobserwowano, że po opuszczeniu nosiciela pasożyt staje się nieznacznie większy, a układ i natężenie jego barw ulega zmianie. Zgodnie z popularną teorią Arcymaga Viktora Elensar, wynika to z bezpośredniej zależności pomiędzy kolorami a uczuciami odczuwanymi przez ofiarę.
Spoiler:
Kraboludzie - Przybrzeżny Horror
Kraboludzie, czasem określani jako Varuvani przez przybyszy z północy, na Gobliński półwysep. Same gobliny nadały im nazwę w swoim plugawym języku. Ilekroć pojawiają się rozmowy, na temat tych dziwnych stworzeń, są określani przez nich jako "Szczypcochujkami". Większość Varuvani mieszka w pobliżu morza, oraz rzeki Maddog. Goblinie matki od lat opowiadają historie swoim niesfornym malcom, traktują one o niebezpieczeństwie, jakie niesie za sobą nieodpowiedzialne wypływanie na środek rzeki, czy jeziora, tam, gdzie nie czuć już dna pod stopami. Niegrzeczne gobliny, zostaną pochwycone przez ostre szczypce i wciągnięte na dno jeziora, gdzie staną się pożywieniem dla tych krabowych istot. Goblińskie matki zwykły mówić do swych młodych "Nie wchodź do jeziora, bo cię szczypcochujek kłapnie"
Gobliński uczony pozostawił nieco swoich zapisków na temat wyglądu owych stworzeń. Wszystko zostało zapisane z typowo goblińskim dialektem, zabrakło również w opisie szczegółów, który można traktować bardziej jako przestrogę niż rzeczywiste zapiski o wartości naukowej, stąd nie znalazło się w zapiskach szanowanych bibliotek.
Spoiler:
Gobliński uczony pozostawił nieco swoich zapisków na temat wyglądu owych stworzeń. Wszystko zostało zapisane z typowo goblińskim dialektem, zabrakło również w opisie szczegółów, który można traktować bardziej jako przestrogę niż rzeczywiste zapiski o wartości naukowej, stąd nie znalazło się w zapiskach szanowanych bibliotek.
Stwory te żyją jednak nie tylko na półwyspie w pobliżu źródeł wody. Mają również swoją populację na wybrzeżach archipelagu. Mówi się też, że ich rasa jest niemalże tak stara jak rasa Trolli i właśnie one wiedzą o nich najwięcej. Pewien podróżnik, który miał okazję wypić z Trollem broniącym mostu sporą ilość alkoholu, twierdził, że ów troll opowiadał mu o rasie Varuvani, która to podług jego podania jest nie groźna, trzyma się swoich brzegów i rzek, są pokojowi, a gdy ktoś narusza ich ziemię, próbują go przekupić częścią znalezionych na dnie rzeki oraz morza skarbów, by zostawić ich, oraz ziemię, na której żyją w spokoju. Trudności w komunikacji i ich bestialski wygląd przyczyniły się do ich powszechnie negatywnego wizerunku pośród mieszkańców półwyspu Varuale, czy mieszkańców archipelagu. Nie mniej... Kto uwierzy ludzkiemu pijakowi, który usłyszał to od jeszcze bardziej zachlanego trolla?Niemal jak ludzie chodzić potrafią, na nogach, ale nie zwiedzcie się, bo to szczypcochujki są z krabimi łapami, a mają więcej niż jedną parę, bo aż trzy! Ostre jak nie jeden miecz orkowy. Gdy nadchodzą, słychać kłapanie szczypców. Straszne dźwięki, straszne. Potem widzisz długie czułko-gały. Gęby to nie ma, prócz paszczy do zjadania. Trudne do zabicia, wszystko przez te twardą skorupę na ich plecach, zasłaniająca też przednie flaczki. Jak zobaczysz szczypce, to uciekaj, ile sił w kulasach, nie ruszają w pogoń, są zbyt powolne na twardej ziemi, ale w wodzie... W wodzie jesteś ich obiadem.
Szlamy - Septo
Spoiler:
Istoty o niesamowitej zdolności przystosowywania do środowiska. Po raz pierwszy dostrzeżone w okolicach Fenisteaii po nocy spadających gwiazd. Zdają się być jednolitą mazią całkowicie ignorująca wszelkie próby uszkodzeń za pomocą uderzeń, pchnięć czy cięć. Wydaje się być to jedynie bezsensownym zabiegiem. Nie wydają się mieć jakichkolwiek organów. Widziano jednak przypadki gdy te wydawały się tworzyć coś co niektórzy uznali by za organ albo kończynę mimo to jest on zbudowany z tego co reszta. Wyjątkiem jednak bywa gdy coś znajdzie się w ich środku czasem zwyczajnie wędrują z czymś w wnętrzu, Poruszają się za to w jakiś nie do końca znany sposób. Zwyczaj sunąc po podłożu w jakimś kierunku niczym jakiś ślimak. Są zdecydowanie podatne na gwałtowne zmiany otoczenia, takie jak nagłe zalanie wodą czy też gwałtowną zmianę temperatury. Powolne długotrwałe zmiany otoczenia sprawiają jednak że w jakiś sposób są one w stanie przystosować się do otoczenia. Dla przykładu gwałtownie wrzucony do wody umarł by rozpuszczając się. Jednak szlam żyjący w bagnie mógł by być najzwyczajniej odporny na wodę tam obecną i wrzucenie go mijało by się z celem, jednak wyciągnięcie na powierzchnię i osuszenie było by dla niego śmiertelne. Czasem tracąc inne cechy w zamian. Aby przystosować się do nowego otoczenia Szlam potrzebuje jednak zazwyczaj dużo czasu. Możliwe że jest spowodowane tym iż niektórzy uczeni przypuszczają że to co my uważamy za jeden organizm jest jednak w rzeczywistości ogromną kolonią. Która musi się zastąpić aby przystosować do nowych warunków. Szlamy nie zawsze są agresywne, zależy to bardzo od tego w jakich warunkach przebywają. Zdecydowanie jednak poszukują materii organicznej, zazwyczaj jednak nie wysilają się na trawienie czegoś co jest dla nich trudne do przyswojenia. Najczęściej takie które występują w miejscach w których nie ma jej zbyt wiele są najbardziej agresywne. Trawią one bardzo powoli, najlepiej pochłaniając rozdrobniony pokarm. Mimo tego że Szlamy wydaję się być dziwną jednotą wydają się one mieć wyjątkowo szybką zdolność uczenia. Potrafią one zapamiętać co na przykład je zraniło aby tego unikać. A nawet krążą plotki o tym że niektóre potrafiły przybrać ludzką formę. Natura tego w jaki sposób postrzegają otoczenie pozostaje niezbadana. Ważnym aspektem również jest plotka że podobno da się z nich wytworzyć Bioplazmę. Sposób ich rozmnażania jest dość dziwny zwyczajnie potrafią się one podzielić na mniejsze osobniki, a nawet i połączyć ponownie. Robią tak zazwyczaj jeśli mniejsza forma jest dla nich odpowiedniejsza do przetrwania. Są na swój sposób nieprzewidywalne. W szczególności ze względu na ich zdolność uczenia się i adaptacji swojego organizmu do sytuacji.
Spoiler:
Zapisek z dziennika pewnego kupca, znaleziony przy jego zwłokach, w jednej z opustoszałych gospód na dalekiej północy.
Spoiler:
Przydrożna gospoda. Znane miejsce wszystkich wędrowców. Punkt wytchnienia, gdzie można napoić konie, samemu dobrze zjeść i przy okazji zdrzemnąć się na wygodnym łóżku.
Dotarłem w samą porę, bo oto ciemne chmury zakryły krągłą tarczę księżyca, a ryki spłoszonych bliskimi grzmotami saren i jeleni zwiastowały nadciągająca burzę.
Po otwarciu wrót, ciepło i zapach strawy przyjemnie uderzyły o moje nozdrza. Wszedłem bez zastanowienia, gnany głodem i ochotą dania wytchnąć moim strudzonym nogą.
- Hej, mości panie, zbliż się. Postaw biednemu starcowi kufelek piwa – nieznajomy zaczepił mnie zaraz, jak tylko nasze spojrzenia przypadkiem się zbiegły. Posiekana od mrozu twarz, długie włosy i jeszcze dłuższa broda koloru księżyca sprawiały wrażenie przyjaznej. Jego przyjacielski uśmiech jak i rozłożone w powitalnym geście ręce, zachęcały do ulegnięcia tej małej prośbie.
Miejscowi uważają go za dziwaka, gawędziarza co sam uwierzył w snujące przez się bajki. Ja jednak nigdy nie zwróciłem na niego uwagi. Zresztą jakbym mógł, skoro zawsze przybywałem tu skonany po długich podróżach w kupieckich interesach. Pozostali handlarze opuścili mnie jakiś czas temu na mnogich rozdrożach, przez które przejeżdżałem. Wypicie kilku kufli browaru w czyimś towarzystwie było zawsze miłą odmianą.
- A co ja będę z tego mieć? – odparłem, bo oczywiście mój kupiecki temperament nie mógł pozwolić na taki akt miłosierdzia, bez otrzymania czegoś w zamian.
Starzec pogładził siwiuteńką brodę. Swoimi ciemnymi oczami wpatrywał się w domniemanego sponsora, jakby próbując dobrać do niego odpowiednią nagrodę.
- Za to podzielę się z tobą pewną legendą, a może historią, chociaż wielu jest takich, co uważa ją za stek bzdur i opowiastką do straszenia niegrzecznych dzieci – zaproponował.
Zmęczenie po pracowitym dniu wyssało ze mnie resztki sił, toteż nie próbowałem wynegocjować lepszych warunków umowy. Postanowiłem więc przysiąść się do niego i kosztem kilku monet za kolejkę piwa, posłuchać opowiastki, jaką dla mnie przygotował. Rozsiadłem się wygodnie w oczekiwaniu na pierwsze słowa gawędziarza. Ten wziął pierw kilka łyków złocistego trunku i po krótkim ach zaczął mówić.
- W noc taką jak ta, pod koniec jednego z jesiennych miesięcy, gdy księżyc jest w pełni, chłodny wiatr ogołaca zmarznięte drzewa z ostatnich liści, gdzieś na dalekiej Północy budzi się ze snu Coś tak okropnego, że wielu sądzi, iż to sam herold Usala, Wigod - jak go zwą - stąpił na ziemię, by poprzedzić, przynieść swemu panu dary w postaci rzędu ciał i dusz.
Ech, no świetnie. Dziadek zaszczycił opowieścią godną smarkaczy, jednak ze względu na wcześniej wzniesioną opłatę, chcąc nie chcąc, słuchałem go dalej.
Tymczasem dziadyga kontynuował nieprzerwanie.
- Nikt nie wie czego lub kogo szuka w północnych lasach. Ale jedno jest pewne. Jeśli wejdziesz temu w drogę. Twój los jest przesądzony, a znakiem końca będzie ryk przypominający nawoływanie domorosłego jelenia. Zresztą i sam stwór takowego przypomina. Rzecz jasna w usalskim stylu -
Siwy zaśmiał się przeraźliwie. Wziął kolejne parę łyków i otarłszy usta białym rękawem lnianej koszuli, plótł dalej.
- Jedni mówią, że wygląda jak sponiewierany przez wilki jeleń. Inni, że raczej jak odziany w skórę i rogatą czaszkę wysoki mężczyzna, któremu ktoś wypruł flaki. A jeszcze inni, że to ent we własnej postaci. Opisy nie są jednoznaczne, a wiesz dlaczego? - nachylił się, otwierając szerzej oczy.
Znudzony błądziłem po karczmie wzrokiem. Zaledwie na chwilę udałem, że usilnie staram się wymyślić odpowiedni powód. W ostateczności wzruszyłem tylko beznamiętnie ramionami.
Starzec zaś wyszczerzył zęby z zadowolenia. Wygiął się w tył. Poszczególne kręgi jego sędziwego kręgosłupa strzelały seriami. Rąbnął pomarszczonymi dłońmi o blat stołu w tym samym czasie co z długa wyczekiwany piorun...
- Bo mówiły to zjawy tych, którzy go spotkali…
Dotarłem w samą porę, bo oto ciemne chmury zakryły krągłą tarczę księżyca, a ryki spłoszonych bliskimi grzmotami saren i jeleni zwiastowały nadciągająca burzę.
Po otwarciu wrót, ciepło i zapach strawy przyjemnie uderzyły o moje nozdrza. Wszedłem bez zastanowienia, gnany głodem i ochotą dania wytchnąć moim strudzonym nogą.
- Hej, mości panie, zbliż się. Postaw biednemu starcowi kufelek piwa – nieznajomy zaczepił mnie zaraz, jak tylko nasze spojrzenia przypadkiem się zbiegły. Posiekana od mrozu twarz, długie włosy i jeszcze dłuższa broda koloru księżyca sprawiały wrażenie przyjaznej. Jego przyjacielski uśmiech jak i rozłożone w powitalnym geście ręce, zachęcały do ulegnięcia tej małej prośbie.
Miejscowi uważają go za dziwaka, gawędziarza co sam uwierzył w snujące przez się bajki. Ja jednak nigdy nie zwróciłem na niego uwagi. Zresztą jakbym mógł, skoro zawsze przybywałem tu skonany po długich podróżach w kupieckich interesach. Pozostali handlarze opuścili mnie jakiś czas temu na mnogich rozdrożach, przez które przejeżdżałem. Wypicie kilku kufli browaru w czyimś towarzystwie było zawsze miłą odmianą.
- A co ja będę z tego mieć? – odparłem, bo oczywiście mój kupiecki temperament nie mógł pozwolić na taki akt miłosierdzia, bez otrzymania czegoś w zamian.
Starzec pogładził siwiuteńką brodę. Swoimi ciemnymi oczami wpatrywał się w domniemanego sponsora, jakby próbując dobrać do niego odpowiednią nagrodę.
- Za to podzielę się z tobą pewną legendą, a może historią, chociaż wielu jest takich, co uważa ją za stek bzdur i opowiastką do straszenia niegrzecznych dzieci – zaproponował.
Zmęczenie po pracowitym dniu wyssało ze mnie resztki sił, toteż nie próbowałem wynegocjować lepszych warunków umowy. Postanowiłem więc przysiąść się do niego i kosztem kilku monet za kolejkę piwa, posłuchać opowiastki, jaką dla mnie przygotował. Rozsiadłem się wygodnie w oczekiwaniu na pierwsze słowa gawędziarza. Ten wziął pierw kilka łyków złocistego trunku i po krótkim ach zaczął mówić.
- W noc taką jak ta, pod koniec jednego z jesiennych miesięcy, gdy księżyc jest w pełni, chłodny wiatr ogołaca zmarznięte drzewa z ostatnich liści, gdzieś na dalekiej Północy budzi się ze snu Coś tak okropnego, że wielu sądzi, iż to sam herold Usala, Wigod - jak go zwą - stąpił na ziemię, by poprzedzić, przynieść swemu panu dary w postaci rzędu ciał i dusz.
Ech, no świetnie. Dziadek zaszczycił opowieścią godną smarkaczy, jednak ze względu na wcześniej wzniesioną opłatę, chcąc nie chcąc, słuchałem go dalej.
Tymczasem dziadyga kontynuował nieprzerwanie.
- Nikt nie wie czego lub kogo szuka w północnych lasach. Ale jedno jest pewne. Jeśli wejdziesz temu w drogę. Twój los jest przesądzony, a znakiem końca będzie ryk przypominający nawoływanie domorosłego jelenia. Zresztą i sam stwór takowego przypomina. Rzecz jasna w usalskim stylu -
Siwy zaśmiał się przeraźliwie. Wziął kolejne parę łyków i otarłszy usta białym rękawem lnianej koszuli, plótł dalej.
- Jedni mówią, że wygląda jak sponiewierany przez wilki jeleń. Inni, że raczej jak odziany w skórę i rogatą czaszkę wysoki mężczyzna, któremu ktoś wypruł flaki. A jeszcze inni, że to ent we własnej postaci. Opisy nie są jednoznaczne, a wiesz dlaczego? - nachylił się, otwierając szerzej oczy.
Znudzony błądziłem po karczmie wzrokiem. Zaledwie na chwilę udałem, że usilnie staram się wymyślić odpowiedni powód. W ostateczności wzruszyłem tylko beznamiętnie ramionami.
Starzec zaś wyszczerzył zęby z zadowolenia. Wygiął się w tył. Poszczególne kręgi jego sędziwego kręgosłupa strzelały seriami. Rąbnął pomarszczonymi dłońmi o blat stołu w tym samym czasie co z długa wyczekiwany piorun...
- Bo mówiły to zjawy tych, którzy go spotkali…
Spoiler:
…plagą wśród hien cmentarnych bywa, jako iż to oni pierwsi po trupie skarby ręce wyciągać zwykli, w których lęgnąć się lubuje.
Kompletnie bezkształtny z początku, przypominający jeno ciemną masę, atak swój przeprowadza sprytnie, z ukrycia, do palców chciwych przylegając znienacka, niczym maź oślizgła. Pod ubranie wślizguje się niepostrzeżenie. Nim najbystrzejsze oko zdąży go dostrzec, w skórę swej ofiary wtapia się bezboleśnie, by na niej odtąd żyć i żerować wedle woli.
Wygłodniałe, obskórniki wybredne nie bywają. Choć zwykły magią się karmić, z której to ponoć same powstają w procesie rozkładu jej resztek w ciałach poległych adeptów sztuk tajemnych, z braku możliwości wyboru swego żywiciela, snami lub wspomnieniami nierzadko żywić się potrafią - w efekcie tychże pozbawiając. Te zaś, które zbyt długo od pokarmu odcięte były, lub na starych pobojowiskach wśród złej aury wyrastały i zdziczeć totalnie zdążyły, czasem i krwi, organów lub życiowej energii pożądać są zdolne.
Rosnąc, obskórnik kształt przybiera najczęściej gadzi bądź owadzi, imitując to, co wraz z nim trupa bądź najbliższe mu otoczenie zamieszkiwało, a co zbyt małe było, by dla niego samego do zjedzenia się nadawało. Pasożytem jest niegłupim, toteż nim dostatecznie urośnie i siły nabierze, światła oraz wzroku żywiciela unika, przemieszczając się tam, gdzie żadne z dwojga w danej chwili go nie sięgnie.
W zależności od natury danego osobnika oraz pokarmu, jaki pobiera w trakcie okresu żerowania, obskórnik zdolny jest doprowadzić zarówno do chorób fizycznych, jak i mentalnych, lecz również okazać się tymczasowym sprzymierzeńcem w odpowiednich rękach. Rzadko zależy mu bowiem na szybkiej śmierci swojego karmiciela, bez którego sam szybko wyschnie i umrze.
Przez zaklęcia odpowiednie bądź kąpiel w wodzie osolonej pozbyć się go ponoć najłatwiej.
Kompletnie bezkształtny z początku, przypominający jeno ciemną masę, atak swój przeprowadza sprytnie, z ukrycia, do palców chciwych przylegając znienacka, niczym maź oślizgła. Pod ubranie wślizguje się niepostrzeżenie. Nim najbystrzejsze oko zdąży go dostrzec, w skórę swej ofiary wtapia się bezboleśnie, by na niej odtąd żyć i żerować wedle woli.
Wygłodniałe, obskórniki wybredne nie bywają. Choć zwykły magią się karmić, z której to ponoć same powstają w procesie rozkładu jej resztek w ciałach poległych adeptów sztuk tajemnych, z braku możliwości wyboru swego żywiciela, snami lub wspomnieniami nierzadko żywić się potrafią - w efekcie tychże pozbawiając. Te zaś, które zbyt długo od pokarmu odcięte były, lub na starych pobojowiskach wśród złej aury wyrastały i zdziczeć totalnie zdążyły, czasem i krwi, organów lub życiowej energii pożądać są zdolne.
Rosnąc, obskórnik kształt przybiera najczęściej gadzi bądź owadzi, imitując to, co wraz z nim trupa bądź najbliższe mu otoczenie zamieszkiwało, a co zbyt małe było, by dla niego samego do zjedzenia się nadawało. Pasożytem jest niegłupim, toteż nim dostatecznie urośnie i siły nabierze, światła oraz wzroku żywiciela unika, przemieszczając się tam, gdzie żadne z dwojga w danej chwili go nie sięgnie.
W zależności od natury danego osobnika oraz pokarmu, jaki pobiera w trakcie okresu żerowania, obskórnik zdolny jest doprowadzić zarówno do chorób fizycznych, jak i mentalnych, lecz również okazać się tymczasowym sprzymierzeńcem w odpowiednich rękach. Rzadko zależy mu bowiem na szybkiej śmierci swojego karmiciela, bez którego sam szybko wyschnie i umrze.
Przez zaklęcia odpowiednie bądź kąpiel w wodzie osolonej pozbyć się go ponoć najłatwiej.
Spoiler:
Z dziennika uczonego:
“15r III ery. Wtedy właśnie pierwszy raz usłyszałem od pewnego wędrowca o tym stworzeniu. Jego opowiadania były nieprawdopodobne, jednak w jego oczach nie widać było kłamstwa, a za to przerażenie. Postanowiłem zgłębić ten temat, przeszukałem całą bibliotekę, zaczerpnąłem języka w karczmach portowych i od tych, którzy zdołali jakimś cudem ujść z życiem, a na koniec sam udałem się na wyprawę i oto co się dowiedziałem:
Stworzenia te były piękne, choć tylko z pozoru. Pojawiają się jednak tylko w okolicach zbiorników wodnych posiadających wysepki lub skalne wypiętrzenia, które są połączone z morzami lub właśnie w nich samych, czyhając na nieostrożnych rybaków, choć nie jest to regułą - słyszałem nawet o całym statku transportowym, który wpadł w ich pułapkę.
Pierwszym symptomem, który świadczy o ich obecności jest dość gęsta mgła, która spowija brzegi i samą wodę. Już wtedy należy się mieć na baczności, gdyż kolejny może równać się z naszą zgubą. Następnym jest donośny śpiew… Jednak nie byle jaki. Piękny, wzbudzający żądze, taki, którego nie usłyszy się nigdzie indziej. Powoduje zmiękczenie serca nawet tych najbardziej skamieniałych i skutych lodem, przyciąga, omamia… Sprawia, że każdy, kto go usłyszy wpada w swego rodzaju hipnozę i nakazuje biedakowi zbliżyć się do jego źródła. Biada temu, kto posłucha owego głosu… Na miejscu zobaczy bowiem nagą kobietę, o długich, jasnych, błyszczących w świetle księżyca włosach, czerwonych ustach i walorach, od których ciężko wzrok oderwać*. Z reguły są opisywane jako najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziano na oczy, a i dla każdego ten obraz może się różnić, bowiem widzimy swój idealny wzór potencjalnej wybranki, czy też wybranka. Stworzenie zacznie go kusić, aż ten nie wpadnie w jej objęcia. Wtedy jest już jednak za późno na ratunek, a ów istota zbiera swoje krwawe żniwo, rozrywając gardło swojej ofiary swoimi ostrymi jak brzytwa pazurami i porywając ją na dno, gdzie rozpoczyna ucztę, rozpoczynając od pożarcia strun głosowych.
W wodzie czują się niczym ryba, z racji, że pod swoją prawdziwą postacią są tak naprawdę przebrzydłą, czarną i obślizgłą poczwarą, pozornie ślepą, zębach niczym sztylety i płetwach zamiast nóg. Jedynie mocni umysłem lub po prostu głusi, czy też ślepi są w stanie oprzeć się pięknemu hymnowi i widokowi, który później im się objawia. Istoty te boją się jednak ognia we wszelakiej postaci i tylko on może ukazać ich prawdziwą naturę.”
*przypisek autora
“15r III ery. Wtedy właśnie pierwszy raz usłyszałem od pewnego wędrowca o tym stworzeniu. Jego opowiadania były nieprawdopodobne, jednak w jego oczach nie widać było kłamstwa, a za to przerażenie. Postanowiłem zgłębić ten temat, przeszukałem całą bibliotekę, zaczerpnąłem języka w karczmach portowych i od tych, którzy zdołali jakimś cudem ujść z życiem, a na koniec sam udałem się na wyprawę i oto co się dowiedziałem:
Stworzenia te były piękne, choć tylko z pozoru. Pojawiają się jednak tylko w okolicach zbiorników wodnych posiadających wysepki lub skalne wypiętrzenia, które są połączone z morzami lub właśnie w nich samych, czyhając na nieostrożnych rybaków, choć nie jest to regułą - słyszałem nawet o całym statku transportowym, który wpadł w ich pułapkę.
Pierwszym symptomem, który świadczy o ich obecności jest dość gęsta mgła, która spowija brzegi i samą wodę. Już wtedy należy się mieć na baczności, gdyż kolejny może równać się z naszą zgubą. Następnym jest donośny śpiew… Jednak nie byle jaki. Piękny, wzbudzający żądze, taki, którego nie usłyszy się nigdzie indziej. Powoduje zmiękczenie serca nawet tych najbardziej skamieniałych i skutych lodem, przyciąga, omamia… Sprawia, że każdy, kto go usłyszy wpada w swego rodzaju hipnozę i nakazuje biedakowi zbliżyć się do jego źródła. Biada temu, kto posłucha owego głosu… Na miejscu zobaczy bowiem nagą kobietę, o długich, jasnych, błyszczących w świetle księżyca włosach, czerwonych ustach i walorach, od których ciężko wzrok oderwać*. Z reguły są opisywane jako najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziano na oczy, a i dla każdego ten obraz może się różnić, bowiem widzimy swój idealny wzór potencjalnej wybranki, czy też wybranka. Stworzenie zacznie go kusić, aż ten nie wpadnie w jej objęcia. Wtedy jest już jednak za późno na ratunek, a ów istota zbiera swoje krwawe żniwo, rozrywając gardło swojej ofiary swoimi ostrymi jak brzytwa pazurami i porywając ją na dno, gdzie rozpoczyna ucztę, rozpoczynając od pożarcia strun głosowych.
W wodzie czują się niczym ryba, z racji, że pod swoją prawdziwą postacią są tak naprawdę przebrzydłą, czarną i obślizgłą poczwarą, pozornie ślepą, zębach niczym sztylety i płetwach zamiast nóg. Jedynie mocni umysłem lub po prostu głusi, czy też ślepi są w stanie oprzeć się pięknemu hymnowi i widokowi, który później im się objawia. Istoty te boją się jednak ognia we wszelakiej postaci i tylko on może ukazać ich prawdziwą naturę.”
*przypisek autora
Spoiler:
"Oczka zmruż, oczka zmruż,
wszak wielki ul jest już tuż tuż.
Grzecznie śpij, cicho śnij,
choćby obsiadł cię nie wyj.
Słyszy cię - nie ma cię,
kości wciąż turlają się.
Oczu brak, szpony jak szpak,
na końcu gadzich czterech łap.
Chodzi ul, wspina się ul,
nie ochroni cię żaden mur.
Ul zabić, ul zabić -
rój wejdzie w nań by ożywić.
Wielki rój, straszny rój,
siądzie na ciebie i kój.
Jak przestaniesz kłucie czuć,
wyrwie ci i zacznie rzuć.
W paszczy swej, bezzębnej,
z której ul szarańczą ziej.
Gdyś ty trup, gdyś ty trup,
ul też przyjdzie na twój grób.
Rój rozerwie a ul zje,
co jego dziecię przyniesie.
Jeśli ul zabić chcesz,
lepiej zaśpiewaj to co wiesz."
- lokalna kołysanka o stworzeniu znanym jako "drapieżny ul" dla niegrzecznych dzieci, śpiewana głównie w rejonach blisko puszczy Fenistei. Większość naukowych zapisów o stworzeniu była sporządzona przez leśne elfy, i jest tym samym niedostępna.
wszak wielki ul jest już tuż tuż.
Grzecznie śpij, cicho śnij,
choćby obsiadł cię nie wyj.
Słyszy cię - nie ma cię,
kości wciąż turlają się.
Oczu brak, szpony jak szpak,
na końcu gadzich czterech łap.
Chodzi ul, wspina się ul,
nie ochroni cię żaden mur.
Ul zabić, ul zabić -
rój wejdzie w nań by ożywić.
Wielki rój, straszny rój,
siądzie na ciebie i kój.
Jak przestaniesz kłucie czuć,
wyrwie ci i zacznie rzuć.
W paszczy swej, bezzębnej,
z której ul szarańczą ziej.
Gdyś ty trup, gdyś ty trup,
ul też przyjdzie na twój grób.
Rój rozerwie a ul zje,
co jego dziecię przyniesie.
Jeśli ul zabić chcesz,
lepiej zaśpiewaj to co wiesz."
- lokalna kołysanka o stworzeniu znanym jako "drapieżny ul" dla niegrzecznych dzieci, śpiewana głównie w rejonach blisko puszczy Fenistei. Większość naukowych zapisów o stworzeniu była sporządzona przez leśne elfy, i jest tym samym niedostępna.