Spoiler:
Juno pisze:Gotrek poczuł wstrząs.
Zajrzał podejrzliwie do trzymanego w sękatej łapie kubka. „Ależ kopie!”, pomyślał zdziwiony. Upędzony na obszczanych przez koziołki skalne jagodach bimber przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Spomiędzy pasm gęstej, kudłatej brody krasnoluda dobył się rubaszny rechot.
Ogień strzelał wesoło w zabarwione szkarłatem zachodzącego słońca niebo, wierzchołki Smoczych Szczytów bieliły się w dole, Jadźka meczała co jakiś czas z głębi nawisu skalnego, pod którym urządzony był szałas, a wicher hulał tak, jak tylko na szczycie wielkiej góry hulać potrafił.
Pustelnik opróżnił zawartość glinianego kubka jednym haustem, beknął, pierdnął i otarł wyciśnięte krzakówką łzy. Na wielki, czerwony od gorzałki i zimna nos krasnoluda jął sypać śnieg.
Wstając z nadpróchniałego bala, znowu poczuł wstrząs.
„Psiajucha!”, zaklął w myślach, lagą pomagając sobie złapać i utrzymać pion. „To chyba coś w siuśkach onych skalnych diabołów. By to szlag... Trza będzie opłukać następnym razem”.
Splunąwszy, poczłapał do skleconej byle jak zagródki, w której stała łaciata koza.
– Widzisz, Jadziunia – mamrotał do zwierzęcia, karmiąc je wiechciami skomponowanymi z górskich traw i korzonków – nawet na Szczycie Świata znajdą się tacy, co do kufla naszczają... Ruja i poróbstwo... Banda turońskich decydentów... Eeech – westchnął przeciągle eremita, widząc w kozich oczach absolutny indyferentyzm wobec swych egzystencjalnych bolączek.
– Nie tobie rozumieć światowe sprawy, co, Jadźka? Tobie mordą mielić, sfajdać się, pobrykać, mleka dać... Hmm – zafrasował się nagle, klepiąc kozę po szyi. – Chędożeni politycy... oby ich wszy oblazły, jełopów... za stado kóz nas, NAS!, uczciwych obywateli, sól tej ziemi, mają! Ino nażreć się a nachlać, wysrać, pochędożyć – pieklił się, a oczy wychodziły mu z orbit – i robić, co każą! Pytań nie zadawać! Nie kwestionować! I co?! – wrzasnął, aż Jadźka cofnęła się, drobiąc nerwowo racicami. – I mamy teraz! Od południa siła umarlaków bieży, w Irios rzeź prawie jak onego czasu w Morlis, Oros pono w ogniu całe, w tym zasranym elfim mieście ciągle jakieś przewroty i hucpy, a na dodatek jakiś świątobliwy kretyn zamienia ludzi, a co gorsza – nieludzi!, w kupę kamieni! Jakby syfu i czartów na zachodzie mało im było! Mało! I jeszcze "nowe lądy" płyną odkrywać, ha! Ze znanymi sobie nie radzą, durnie, a nowe będą odkrywać! Za uczciwą robotę by się wzięli, a nie!
Poczerwieniały już nie tylko na okazałym nosie, ale i całym licu, Gotrek zamilkł, sapiąc jak miech kowalski. Teraz żałował, że tak łacno wychlał resztkę bimbru. Szarpiąc skołtunioną brodę, podszedł do krawędzi skalnego tarasu, i zapatrzył się na bielejący przestwór. Hen, daleko w dole, za Smoczymi Szczytami, rozciągała się Dolina Śnieżki, niewyraźna i oniryczna zza osypującej się z gór śnieżnej zadymki.
– Burdel – burknął krasnolud i splunął w przepaść pod swymi stopami. Jeszcze w zasięgu jego wzroku ślina zamieniła się w grudkę lodu, po czym zniknęła w otchłani otaczającej Lugduun. – Burdel ogarnięty pożarem. A oni zamiast gasić, jeszcze oliwy dolewają, smokami straszą. Smoki – prychnął. – Ta. Największym gadem, jakiegom w życiu spotkał, była moja teściowa, niech ją wieczna zmarzlina ściśnie. Armię z krasnoludzkich bab by zrobili, to...
Gotrek nie skończył myśli. Nie zdążył.
Trzeci wstrząs, podobny do dwóch poprzednich, lecz znacznie od nich silniejszy, wytrącił pustelnika z równowagi, a w chwilę potem strącił ze Szczytu Świata. Spadając, krasnolud czuł raczej oburzenie aniżeli zdumienie, tym bardziej, że nim znikł za krawędzią tarasu zobaczył jeszcze jak łuskowate i rogate bydlę wielkości stodółki najpierw podpieka Jadźkę na ogniu z paszczy, a później zżera w całości i odlatuje.
„Zasrańcu! Łajzo!”, zawył w myślach Gotrek, wygrażając pięścią w oddalające się od niego niebo. „Oby ci w gardle stanęło! Oby wam wszystkim w gardle stanęło!”
Spoiler:
Maeglin Elensar pisze:Ciemna noc spowiła Turon, a przeszywające zimno zawładnęło pustymi ulicami. Wiedzione naturalnym instynktem krasnoludy tłoczyły się w licznych gospodach. Stołki i ławy zostały zajęte, piwo polane, żywe dyskusje rozgorzały, a w kominkach zapłonął ogień.
- Źle się w świecie dzieje mistrzu. Słyszeliście? Nieumarłych widziano na południu. Tu martwi, tam martwi. Koniec nadchodzi. Niechybnie. - Młody czeladnik wyraźnie starał się wciągnąć nauczyciela w dyskusję. Mardein rzadko angażował się w plotki, jednak każdy wiedział, że jego przybrany syn odbywał właśnie podróż po zagrożonych terenach. Okoliczna gwara lekko przycichła. Każdy ciekaw był zdania sędziwego jubilera. No, prawie każdy. Kuzyn gospodarza - niespełniony grajek Gorek - postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję i co sił w brodzie wykrzyknął - Smoki! Smoki wracają mości panowie! Pozwólcie zatem, że zaintonuję wam pewną balladę w tymże.... Nie dane mu było dokończyć swej zapowiedzi. Kilka głośnych przekleństw i kufli z piwem ciśniętych w stronę artysty skutecznie zgasiły jego zapał.
- Co powiecie mistrzu? Pójdziemy po Niego? Gotów jestem nawet teraz. - Wyraźnie napalony na przygodę młodzieniec napastował starszego krasnoluda, wykorzystując jego słabość. Był porywczy i niedoświadczony. Szczęśliwie tego wieczoru nie brakowało też weteranów z właściwym podejściem do takich problemów. - Przed wyruszeniem w drogę, należy zebrać drużynę! - Zauważył jeden z nich.
- MIECZE, NIE SŁOWA!
Gdzieś z kąta pomieszczenia dobiegł wściekły bojowy okrzyk przysadzistego krasnoluda z wiewiórką na ramieniu - Mniks. Przecież Ty walczysz toporem. - Wszyscy znali tutaj Mniska i jego bojowe wrzaski dawno przestały robić wrażenie.
- Wracając mistrzu do tematu. To nie tak, że nie chcemy pomóc. Chcemy, a i owszem, ale czasy teraz ciężkie. Broni nie ma. Wszystkie zapasy idą na budowę tych, niby zbroi co je teraz nam na pomoc Zakon ma przysłać. A jeszcze te problemy z żelazem i w ogóle... - Jak przystało na swój wiek, najstarsi biesiadnicy raczej nie podzielali entuzjazmu czeladnika.
- NIE MARUDZIĆ, BO PRZYKOPIĘ! - Dzikie zrywy szalonego krasnoluda zaczynały brzmieć ryzykownie. Niestety po nieudanej próbie odebrania mu przytoczonego do pasa topora, ten rozszalał się na dobre. - TKNIJ PALCEM TO, CO MI POWIERZONO, A BĘDZIESZ MUSIAŁ PODCIERAĆ SIĘ HAKIEM! - Kilku śmiałków postanowiło przemówić wojownikowi do rozsądku. Skończyło się na powybijanych zębach i złamanej ławie. - MNIEJ GADANIA, WIĘCEJ WALKI! - Część oberży eksplodowała szarpaniną. Skrępowanie Mniska nie było prostym zadaniem, ale połączone wysiłki wielu zaprawionych w boju brodaczy w końcu przyniosły skutek.
- Przyznaję mistrzu. Boimy się. Wszyscy chcielibyśmy bezpieczeństwa Twojego syna, ale mamy własne dzieci. Własne żony. Teraz to już nic nie wiadomo. Ludziska gadają, że w te maszyny, co to je Sakirowcy zamówili, duszę trzeba zakląć. Ja tam nie chcę ryzykować, coby to miała być moja dusza. Jak pójdziemy, nie wyrobimy z zamówieniami a za to karają śmiercią. - Uzasadniona niepewność starszego pokolenia sprowadziła smutek na twarz mistrza jubilerstwa. Nie przekonała jednak młodszego pokolenia. - Tchórze! Zdrajcy! - wołali synowie ojców, posyłając im pełne pogardy spojrzenia. - NIE! NIE ZAŁAMUJCIE SIĘ! DODAM WAM OTUCHY, ATAKUJĄC NA OŚLEP! - Wrzeszczał skrępowany siedmioma sznurami Mniks, ciskając się po podłodze jak wyjęta z wody ryba.
Chaos wzrastał wraz z czasem i kolejnymi beczkami, osuszanymi przez krasnoludy. Słowa obu stron stawały się coraz mniej wyraźnie i coraz agresywniejsze.
- Pójdziemy!
- Zginiecie!
- NAJPIĘKNIEJ UMIERA SIĘ NA POLU BITWY!
- Słusznie prawi!
- Nie słuchać go, toż to szaleniec!
- SKOPAĆ TYŁKI W DOBREJ SPRAWIE!!!
Rozjuszeni biesiadnicy poderwali się z ław, sięgając do broni. Atmosfera była napięta, a zapach krwi zawisł w powietrzu. - Mości panowie! Nie walczmy! Zasiądźcie lepiej i słuchajcie! Co tam zbroje Zakonu! Co tam nieumarli! Smoki~! Powiadam wam SMOKI! A ja mam pieśń na tę akurat okazję!
O-o-oh! Smoki i gołe baby!
O-o-oh! Rycerz na koniu mknie!
O-o-oh! Pędzi jak pojebany!
O-o-oh! Szybciej już nieda się! NIEDA SIEEEEĘĘĘĘ!!! Przy całym tym zamieszaniu nikt nie miał czasu ani ochoty przerwać zawodzeń barda. Jego skrzeczący głos ranił uszy, lecz obecnie formująca się bitka była ważniejsza a upojonym alkoholem wojownikom pieśń, wydała się nawet, nawet adekwatna. Zajęci sobą zupełnie przeoczyli jednak pewien bardzo istotny element. Porwany atmosferą Mniks, nieznanym nikomu sposobem oswobodził się z więzów. Niewielki młot, jakim z morderczą precyzją cisnął, dosłownie zmiótł grajka ze sceny. - Z DROGI ZŁOCZYŃCY! BOHATER IDZIE! - Wrzask dzierżącego swój topór woja wstrząsnął całym przybytkiem i wszyscy rzucili się do walki.
Stary mistrz westchnął ciężko, obserwując całą tę sytuację. - Oh Turonionie. Miej Idena w swojej opiece - Wymruczał cicho, uchylając się przed nadlatującym stołem. Pokręcił z rezygnacją głową. Chwycił za własny młot i ruszył między walczących.
Spoiler:
Guede [Bot] pisze:Turon, rudokop „Kraśna Kaśka”, jesień 83 roku, czas nocnej szychty. Na jednym z wyższych chodników, Olger Flotbeck, krasnolud i górnik z dziada pradziada, toczy przed sobą wypełniony narzędziami wózek. Jękliwym echem i zgrzytem odzywają się wyrobione kółka wehikułu, kiedy w zapylonym i hałaśliwym chodniku najeżdża na krzywą szynę. Olger sapie i zapiera się, by pokonać opór toru. Klekoczą i podskakują nawrzucane do środka oskardy, łopaty, barty i czekany. Kawałek dalej zmuszony zwolnić, zaczyna pchać wózek w tempie ciężarnego ślimaka. To szyb zaczyna prowadzić pod górę. Z daleka widzi już wymalowane na ścianach znaki i piktogramy, wskazujące drogę do oszalowanego wylotu kopalni.
Komarzym pierdnięciem w porównaniu z torturującymi uszy piskami wagonu, jest niemy jęk cierpienia, jaki wydaje z siebie obcierana trefnymi futrzanymi kalesonami rzyć Olgera, ilekroć ten zdecyduje się popełnić błąd stawiania jednej nogi przed drugą. Kupione nieledwie tydzień temu od fenistejskiego kuśnierza, zachwalającego je jako odzież wygodną a ciepłą, już po czterech dniach wyliniały z połowy sierści i nawet nieprane skurczyła się szybciej niż liczba trzeźwych uczestników na paradzie górniczej. W efekcie nie tylko obcierając, ale pomimo dwóch par portek przepuszczając zimno, od którego Olger czuł się tak, jak gdyby w gaciach hulał mu teraz halny zesłany klątwą samego Sulona. Co, poza marnym samopoczuciem, skutkowało również przeziębionym pęcherzem, zmuszającym go do lania po kątach, ilekroć oberfuhrer nie patrzył. A jeśli akurat patrzył — latać za potrzebą przed kopalnię. Jak nie przymierzając — kot. Nomen omen, z pęcherzem.
Wózek toczy się pod górę. Kalesony obcierają rzyć. Olger pomstuje z każdym krokiem, odpluwając z ust pył, sypiący się mu na twarz z sufitu i łupanych ścian.
— Olger! Kaj ty jedziesz?
Krasnolud przerywa litanię złorzeczeń, widząc maszerującego pod górę Aldo Bursbacha, również krasnoluda. Skądinąd dobrego znajomka.
— Zabrać brechole do komory!
— To dawaj na faja na powrocie!
— ‘Obra!
Kilka minut później obydwaj spotykają się na zewnątrz, w połowie szczytu wzgórza, na którym kopalnia prowadziła odkrywkę. Zimne, górskie powietrze kłuje Olgera w nadwątlone forsownym marszem i pchaniem wózka płuca. Z niecierpliwością wyczekuje momentu, w którym pokrzepi je i ogrzeje fajkowym dymem. Obydwaj górnicy rozmawiają, spoglądając przy tym na nocną panoramę rozciągającą się z gór, z których w bezchmurne dni można dostrzec Wyspę Olbrzyma ze szczytem Berdstan i rozciągające się wokół Szklane Morze wraz z kawałkiem odległego fenistejskiego wybrzeża na południu.
— Zakurzymy? — proponuje w końcu Aldo, wyciągając zza pazuchy swojego „faja” — piękne elfie rękodzieło z czarnego dębu, rzeźbione w odwróconą głowę jednoroga, z imitującym ustnik rogiem. Olger, pomimo wciąż żywej urazy do elfich wyrobów, mruczy i kiwa głową z uznaniem. Rady reakcji kolegi Aldo nabija instrument resztką ziela. Pomagając sobie krzesiwem, raz po raz usiłuje rozpalić kępkę suchych ziół, które chcą palić się wszędzie, tylko nie we wnętrzu fajki. Obydwa krasnoludy próbują na zmianę, marnując na tym bite pięć minut życia. W końcu, za siedemnastym razem, wytrząsane z przedmiotu zioło odpada od ustnika razem z cybuchem, prosto w gęstą, puchatą zaspę.
Trzymając resztkę fajki w ręku, Aldo patrzy się tępo przed siebie, jak w zimnym i mokrym śniegu rujnuje się bezpowrotnie resztka jego najprzedniejszego ziela.
— Elfie gówno — sarka, wypuszczając z ust wyłącznie mroźną parę miast upragnionego dymu. — Zadżumiona, partacka tandeta.
Olger nie słyszy przyjaciela, zapatrzony zupełnie w innym kierunku. Na nocne niebo i przecinającą je gwiazdę zmierzającą na południe. Jedną z wielu, która tej nocy miała przemknąć w tamtym kierunku. Pod wpływem chwili, myśli życzenie, wkładając w nie cały swój zawód i złość.
Na to, że przyszło mu dzielić kontynent z tak wstrętną i szachrajską rasą.
Spoiler:
"Dobrze im tak, kurwa."
~ Krasnolud zapytany o sytuację polityczną kontynentu.
Spoiler:
Ernoth pisze:Kochana Zygfrydo.
Dzisiaj wieczorem Bombim przyszedł do mojej chaty, i powiedział że jutro z samego rańca idziemy do Czartej jaskini, ponoć coś zalęgło się w tunelach, siarkę czuć na kilometr. Nie czekaj na mnie z obiadem, postaram się wpaść jak najszybciej ale nie wiem czy zdążę przed zachodem.
Przepraszam. Kocham Cię. Flinn.
Zygfryda oderwała oczy od listu, który dawno temu znalazła wsuniętego pod jej drzwi. Mimo tego że minęło już parę tygodni, Flinn i inni nadal nie wrócili z wyprawy. Jak mogli? Jedyny wojownik z ich garstki jakiemu udało się przeżyć, zmarł od poparzeń parę dni po powrocie. Smoki. Smoki powróciły. Tak brzmiały jego pierwsze i ostatnie słowa.
Wsunęła kawałek pergaminu za pazuchę, po czym rozejrzała się po olbrzymiej karawanie rozstawionej wokół Czartej jaskini. Wycelowane w czeluść balisty, przygotowane beczki z wodą, setki dzielnych, opancerzonych wojaków i dziesiątki kapłanów błogosławiących wojska przed bitwą. Nie ważne jaka bestia, demon czy czart, krasnoludy nigdy się nie zlękną. Krasnoludy zawsze będą walczyć do ostatniego.
Po zwycięstwo albo śmierć! Ku chwale Turoniona!
Spoiler:
Drogi Stryju!
Ufam, że mój list zastaje Cię w dobrym zdrowiu, że po waszej stronie pasma stropy trzymają równie dobrze, a żyła jeno jawi się niewyczerpanym źródłem bogactwa. Tak, tak, wiem, mógłbym pisać częściej to prawda, ale wiesz wujaszku, że mamy tu ostatnio sporo na głowie. Świat zwariował, a my musimy jakoś nadążyć za tym szaleństwem.
Weźmy choćby na to wczorajszy dzień! Razem z Torgiem i Banmirem łoimy ściankę jak Kiri przykazał, wiesz jak jest. Nucimy starą melodię o zachłannym Daromiru, ot dla zabicia czasu, gdy zadrży strop milkniemy, po chwili znowu chwytamy za kilofy i jakoś to leci. No ale sam rozumiesz, nie raz nuda ściska jak dziwka za jajca, to i gadamy o tym co nam w duszy gra, co tam w rodzinie, innym razem snujemy opowiastki, takie tam. No i w każdym razie: słyszał stryjek co teraz ludzie gadają?! Niech nas Turonion strzeże! Ponoć wszędzie bez wyjątku jakieś szkaradztwa z nor wyłażą i kryjówek wszelakich. Banmir wspominał, że ciotka jego z Saran Dun czarty jakie na ulicach widziała, co ogniem ponoć zioną i dzieci porywają! Dzieci! Rozumie wujaszek? Z kolei moja na targu słyszała, że w Irios jaka rzeź miała miejsce niedawno i kawał miasta potworności jakie wybiły nie z tego świata. Mało tego! W środku nocy uderzyły! Niegodne stworzenia! Kto to widział bezbronnego w trakcie snu atakować?! Do tego kuzyn Torig wspominał, że tam ponoć jaki portal był otwierany, że to zaplanowana robota była. Cudem tylko nie rozprzestrzeniło się to jebane szkaradztwo! Kurwa, stryjku... sam już nie wiem, śmierdzi mi to wszystko jak sążny pierd w tunelu. Kiedyś w zupełności wystarczył ojcowski młot i łaska najwyższego by jako tako poradzić sobie z wszelkimi problemami, a dzisiaj? Powiadają, że na dalekim południu pojawiły się nawet smoki! Smoki! Jak mamy z tym walczyć do chuja?! Pary mi nie brakuje i dupą nie trzęsę ze strachu, ale najszybciej takiemu przypieprzyć to chyba z katapulty idzie, co? Skąd ja mam to wiedzieć?! Całe życie kopie w ziemi, nie wiem jak się walczy z czymś co lata ponad chmurami i pluje ogniem niby deszcz z burzowej chmury.
No ale dobra... nie chce kończyć pisma w złym tonie, to i wspomnę wujowi o czymś jeszcze. Niejaki Sol Mhyr, kapłan Turoniona, swój chłop, wrócił nie tak dawno z Gautlandii z niezwykłym artefaktem. Młot Kiriego, bo tak go nazywają, skrywa ponoć moc tworzenia golemów z kawałka kamienia i ludzkiej duszy. Kto by pomyślał?! Wygląda na to, że gdy trwoga zajmuje wszystkich bez reszty Herbii potrzeba właśnie krasnoluda! Ha!
Trzymaj się tam stryjku i pisz do nas częściej, wnuki bez przerwy pytają o Ciebie, a mi kończą się wymówki!
Twój ukochany siostrzeniec,
Flog, syn Edry i Belgrama