Śmierć i zima - prace konkursowe

1
Śmiertelnie ciekawy konkurs był okazją, by gracze zastanowili się nad rzeczami ostatecznymi i spróbowali opisać śmierć własnej postaci w zimowych okolicznościach przyrody - oto, jak im to wyszło.

I miejsce - Vespera
Vespera pisze:... i od wszelkiego złego trafunku racz nas zawdy chronić, Panie. Chybko, chybko, nic już krom tej doliny do sprawdzenia nie pozostawa! Białogłowa, której włosom do bieli dalej było niźli z Archipelagu do Salu, zwinnie przenosiła ciężar ciała ze strony jednej na drugą, to na przemian zwalniając przed skrętem, to przyspieszając w jego trakcie. Narty, tenże włościański wymysł, takimi poręcznymi były w tych znojnych czasach! Sunąc na zgiętych kolanach zdawało się, iże nic i nikt nie zatrzyma Vespery, która podług przewidywań swój patrol najdalej za godzinę zakończyć miała. W połowie drogi coś jednakże tak jej atencję przykuło, że Sakirowa służka zwolniła, niespodzianie zatrzymała się i usta z wrażenia otworzyła.
W połowie zbocza, w swoistym ustroniu, ciemniejsza aniżeli ona sama postać przeszywająco wślepiała się w Vesperę, spoczywając na kamieniu przy większym głazie, na którym z gracją rozkładała figury szachowe.
- Zagramy? * * * Najprzód ją skatowali, dalej do drzewa przywiązali. Heretycki zbór na dobre się w tym locum zagnieździł, teraz zaś rad był z przydybania swego śmiertelnego wroga. Żgnęli by ją raz, a porządnie, miast drastycznych katuszy fundować ku uciesze tego plugawego tałatajstwa. Z kibicią ściśniętą i twarzą spuchniętą Vespera chciała im rzec, że wszystkie sukinsyny jako tu stoją spłoną, atoli ino krew podeszła jej w górę przełyku, kolejnym spływem zalewając oblicze i ciało dogorywającej niewiasty. Nie mogła już mówić i ostało liczyć ostatnie uderzenia serca, które przyszłej nieboszczce znacznie dobitniejszymi się zdawały.
Śmierć poklepała po ramieniu apostatę, który począł inkantować zaklęcie w stronę zgiętej wpół ofiary. Vespera oparła głowę o pień i beznamiętnie spojrzała Śmierci w oczy.
* * * Ależ to spotkanie z Sulonem wlekło się niemiłosiernie! Staruszka wzięło na jakoweś ckliwości i temu gwoli synów swych wezwał, by przed nimi na tematy Herbii w swym majestacie rezonować. Bodaj to lubo jeden z nich zamyślał stosować się do owych pouczeń, gdy każden z braci równie co pozostali był ociętny? Sakir z ulgą powrócił na swe włości, by ważkich spraw na powrót doglądać i zasiadłszy w fotelu spokojnie a wygodnie, zerknął na pozostawiony mu na biurku raport od nowo zatrudnionego demoniszcza. Zmrużył swe oczy, jak gdyby w niedowierzaniu kartelusz do nosa przybliżył i zaraz zaklął, niepomny na to, iż pono bóstwu nie wypada.
Miał trzynaście nieodebranych modlitw od tej samej persony.
* * * ... zaklęcie z impetem odbiło się od Vespery, a powstała z niego kula energii zrykoszetowała pod dziwnym kątem, powędrowała hen w górę, nie tracąc ni krzyny ze swej chyżości. Dopóki widać ją było, dopóty z niejakim niezrozumieniem obserwowała ją zgromadzona tu kacerska hurma, wnet jednakże magiczna siła z oczu wszystkim zniknęła, by chwilę później dać znać o swym jestestwie mocarnym hukiem. W skałę jakąś jakby uderzyła, o czym ino mniemać można było, bowiem dostrzec coś z doliny przecie niepodobna.
Śmierć uprzejmie strzepnęła nieco śniegu z ramienia inkantującego uprzednio apostaty. Vespera przymknęła powieki i uśmiechnęła się paskudnie, który to efekt spotęgowały szpetne strugi zaschniętej krwi na facjacie.
Lawina nie pozwoliła na siebie długo czekać, zalewając wszystkich bez wyjątku morzem śniegu, dusząc heretyckie nasienie jego bielą, bielą kartelusza zakonnika, który spisywał żywot świętej Vespery ze Srebrnego Fortu przy nikłym świetle kaganka.

II miejsce - CZaras
CZaras pisze:
Kroniki pirackie kapitana Dragamira:

15.07.84 r.
„Szczęście jednego oparte jest na nieszczęściu drugiego. Ktokolwiek kto kiedykolwiek parał się w interesach zna te zasadę. To wszystko jest jak pływanie w gównie, tylko ten kto odbija się od innych topiąc ich utrzyma się na powierzchni. Bycie piratem od parania się innymi interesami różni się od reszty tylko tym, że my rozumiemy taką kolei rzeczy i w pełni ją akceptujemy. Kerończycy zaś toną w gównie i jest to idealna okazja, by odbić się od ich pleców. Zima się przedłuża i choć mają złoto i kosztowności to nie mają co wsadzić do pięknych , zdobionych misek. Kretyni są tak zdesperowani, że za te same produkty dają kilka razy, więcej niż te są warte. Wiadomo, więc co robią kupcy z archipelagu, zastawiają za to cały swój majątek, kupują zboże po naszych cenach wrzucają na łajbę i pędzą do Keronu, by sprzedać 4 razy drożej niż kupili. Jak mówiłem: byle utopić innych w gównie. Tylko czekać, aż pojawią się głupcy, którzy nie tylko będą chcieli wyjść na powierzchnię, ale też jednym susem wyskoczyć na powierzchnie i bawić się patrzeniem jak inni taplają się. Tacy stawiają wszystko na jedną kartę, na stu procentowy zysk, prawie nie kupuję ochroniarzy, by wrócić do domu i miast w gównie kąpać się w złocie. Rzecz w tym, że w tej grze zbytnia chciwość jest wielką wadą i jeśli nie ma się farta to trafia się na kogoś kto zamiast podtopić Cię to wręcz utapia Cię w gównie podpinając do nogi kotwicę, którą samą sobie się zrobili. Takimi osobami jesteśmy my.

22.07.84 r.
„Wszelkie przygotowania zostały zakończone dziś rano. Jesteśmy przygotowani na długą żeglugę, by móc wrócić dopiero po wielu tygodniach z całym magazynem złota i kosztowności. Toteż chętnie wyszedłem dzisiaj po wszelkich naradach z nawigatorem i krzyknąłem: „Hej! Szelmy, Kutasy i Kurwiesyny! Stawiać szaglę! Wiązać liny i szykować miecze! Jedziemy grabić, plądrować, rżnąć i gwałcić! Złoto czeka! Dziewki czekają! Sami sobie bardowie tematów do pieśni nie wymyślą!” Znowu poczułem zew morza, zew zagrożenia, zew chwały i nagrody! Jebać łatwe wyprawy! Jebać małe łupy! Jebać tchórzy! Chwała kretynom bez straży!”

30.07.84 r.
„Czuje w kościach, że coś się święci, załoga chyba też, nawet Narwar jest ożywiony. Obłowimy się jak skurwysyny! Następny miesiąc spędzę w burdelu i tawernie, albo przerobie tawerne Josupa na burdel i będę chlał i jebał naraz! Płyniemy przeraźliwie blisko głównego traktu wodnego między Keronem, a Archipleagiem. Wpłynęliśmy na niego już po części, która ma być patrolowana przez straż Kerońską. Z tego co, jednak słyszałem Ci z Ujścia i Oros mają poważne problemy z Zielonymi z Varulae, więc zaniechują swe obowiązki, a i Gobliny mają to w dupie. To daje nam duże szanse. Teraz pozostało tylko czekać, aż jakiś kretyn będzie wracał z łupami na Archipelag.

01.08.84 r.
„W nocy rozpętało się na morzu istne piekło. W życiu nie widziałem, by wiatr dmuchał tak mocno, a fale były tak wysokie. Nie znam się na bogach, ale wydaje mi się, że ktoś na wodach musiał ich nieźle wkurwić. Jest taki rozpierdol, że sam muszę iść walczyć z żywiołem.”

Któryś tam 84 r.
„Nie pomogłem. Okręt jebnął o skałę z potężnym impetem. Większość ludzi nie żyje, a ja uratowałem się tylko cudem. Pozostał nas kilku chłopaków i Narwar. Przejebane. Nawet nie wiem gdzie jesteśmy. Strasznie tu piździ, a do tego wszędzie jest śnieg i drzewa. Wszystkie mokre, kurwa mać. Póki co zadekowaliśmy się we wraku okrętu i palimy wszystko co mamy pod ręką. Hmm w s umie nie wiem czemu jeszcze nie spaliłem tego jebanego zeszyciku. Pies to jebał!”

Kilka dni później 84 r.
„Większość naszych zapasów została zniszczona przez wodę. Na szczęście butle nie przeciekają i mamy od chuja rumu. Nawet on, jednak ociepla jedynie na chwilę, a do tego nie zabija głodu. Jemy dwa razy mniej niż normalnie, żeby zapasów zostało na dłużej. Choć w sumie nie wiem po co. Na co my tu kurwa czekamy? Przecież nikt nam nie przyjdzie na pomoc. Jesteśmy w pierdolonej dupie. Na szczęście przeżył Colin, pierdolona ciota. Okazało się, że umie szyć. Ze wszystkich szmat, włókien i płótna, z którego wykonany był żagiel zrobiliśmy sobie cieplejsze ciuchy i odgrodziliśmy nasze miejsce do spania. Reszta idzie na spalenie. Zauważyłem, że poza Narwarem najlepiej znoszę zimno. To pewnie przez moje pochodzenie.”

Cholera jasna wie kiedy
„Cipki! Boże jak mi ich brak! Chociaż w sumie głód też jest uciążliwy. Chłopakom powoli odpierdala. A i ja zaczynam odpadać. Zapasy zaczynają się kończyć, a i skrzynki z rumem znikają. To chyba nasza ostatnia radość. To koniec, jeśli chcemy przeżyć musimy wziąć co mamy i pójść w głąb lądu jak pieprzone szczury lądowe i znaleźć miejsce gdzie będzie bezpieczniej. W innym wypadku skończy nam się rum… i jedzenie. No chyba, że do tego czasu się powybijamy”

Parę dni później od cholera jasna wie kiedy
„Chodzenie po śniegu ssie! Idziemy już od kilku dni, a poza lasem nic nie widać. Zaatakował nas ostatnio nawet wilk. Na szczęście ubiliśmy go bez strat. Musiała go chwycić ostatnia desperacja, bo był chudy jak patyk. Biedne zwierzę. To chyba, jednak znaczy, że jesteśmy blisko jakiejś osady ludzkiej skoro tak zabiedzone zwierzęta się tu kręcą”

Tydzień później
„Wracam do siły! Przy ostatnim wpisie miałem racje, po ledwie dniu drogi znaleźliśmy się w jakiejś wiosce. Dziura zabita dechami do tego głód taki, że aż piszczało. Żadnych strażników, żadnej tawerny, ludzie poukrywani w domach, wszyscy, którzy mogli uciekli do miast. W takim wypadku siła kilku uzbrojonych mężczyzn i wilka była taką, do której nikt nie podskoczy. Nawet wójt… kasztelan… czy jaki on tam kurwa miał tytuł przyjął nas do swego domu. Ma największy dom w mieście, więc chyba jest najważniejszy, a do tego ładną córkę. Nie muszę chyba mówić co robiłem z nią w kanciapie drugiej nocy? Wolne kobiety są świetne! Przynajmniej 10 razy lepsze od kurew! Wyspaliśmy się, najedliśmy, nachędożyliśmy, ale i tak długo tu nie zastaniemy. Panuje tu bieda ledwie mniejsza niż na wraku naszego statku. Nie mam jeszcze pomysłu co zrobić, ale czuje, że z każdą nocą spędzoną z córką naszego gospodarza jestem bliżej rozwiązania.”

Jeszcze kilka dni dalej
„Gospodarz przyłapał mnie ze swoją córką. Kutas. Kazał nam wypieprzać ze swojego domu. Zabawna historia. Dziwnym zrządzeniem losu po kilku sekundach od tego wydarzenia, gdy już zamierzałem zacząć się ubierać przybiegł jakiś chłopiec skomląc i rzecząc, że przybyli bandyci, którzy kradną, zabijają i gwałcą wszystkie kobiety. Wójt czy tam kasztelan… kogo to obchodzi u licha? Zbaraniał. W jednym momencie zmienił zdanie i zaczął mnie nakłaniać gorliwie, żebym został. Był to taki ubaw, że muszę, aż przytoczyć te rozmowę:
- Proszę Cię zostań, Ty i Twoi kompanionowie! Chętnie Was ugościmy!
- Nie mam zamiaru zostać pod dachem domu, z którego mnie wygoniono.
- Ależ nie obrażaj się panie! (czujesz to, nazwał mnie panem hehe) W przeprosinach uczynie wszystko, możecie robić co chcecie tylko zostańcie i obrońcie nas!
- Możemy robić wszystko?
- Wszystko.
- Nawet rżnąć Twoją córkę? (tu facet zbaraniał, wyglądał jakby chciał mnie zabić wzrokiem)
- Nawet rżnąć moją córkę. (rzekł takim tonem, że aż mi się zrobiło szkoda co nie oznaczało oczywiście, że nie zamierzałem skorzystać)
Chłopak powiedział, że jest ich prawie 20 co oznaczało spore kłopoty. Było ich znacznie więcej.”

Tej nocy
„Kurwa mać! Sukinkoty nas oblegają w domu gospodarza. Ściągnąłem tyle wsiurów ile dało rade, ale oni mają kurwa widły i siekiery, a do tego sami nie są chyba przekonani czy powinni nas słuchać. Przejebane. Nie wiem jak długo się utrzymamy. Mimo, że Ci goście to cioty, jakieś wieśniaki, których bieda zmusiła do wyjścia spod prawa to jest ich tylu, że zarżną nas jak świnie jak się tu dostaną.”

Dwie godziny później
„Dziwne rzeczy się wydarzyły. Gdy już czułem, że za chwilę się wbiją, gdy już kierowałem swe kroki na górę, do córki gospodarza, by miło spędzić me ostatnie minuty nagle usłyszeliśmy zza domu krzyki, tętent kopyt i wyki agonii. Niedługo później okazało się, że jakiś szlachciur zmierzał do Oros ze swą chorągwią, by stawić się na odsiecz Ujściu. Postanowił, jednak na noc zatrzymać się we wsi, odespać, by o poranku w pełni chwały wkroczyć do miasta. Jebany pozer. W każdym razie zauważył ślady rzezi jaką zgotowali Ci bandyci wieśniakom gdy Ci nie oddali im wszystkiego co mają, więc ruszył wgłąb wioski i ujrzał ich jak oblegają dom. Dla regularnego wojska rozprawienie z tamtymi cieciami było proste jak konstrukcja gwoździa. Teraz zamknął się w pokoju z gospodarzem i o czymś rozprawiają. Nie wpuścili mnie do środka, a wejścia blokuje dwóch drabów. W sumie jebie mnie o czym mówią. Wracam na górę, zasłużyłem na obiecaną mi nagrodę i przywilej.

Następnego dnia rano
Wielcy, zakuci w stal kutasiarze wytargali nas z wyr przed dom nie dając się nawet ubrać, trzymali miecze przy naszych szyjach, było kurewsko nie dobrze. Nawet kapitan tam był, ino że za nim biegła jakaś lalunia. Pieprzony szelma zawsze umiał się ustawić. Targali nas i zaczęli nazywać bandytami, łajzami, wykolejeńcami. Było kurwa źle. Ten co mówił to chyba ten rycerz co wczoraj uratował nam dupy. Aż pluł jadem. Powiedział, że mamy do wyboru albo wylądować w lochach, albo zostać ich niewolnikami albo zginąć. Poza jednym… wtedy poderżnął gardło kapitanowi. Ja pierdole, co za pomyleniec. My piraci, jednak się do ludzi nie przywiązujemy. Chociaż co, by nie powiedzieć Dragamir nawet się sprawdził w tej roli. Wszystko co pirackie nie było mu obce, a i dzięki niemu też nam. Do tego wyciągnął nas z głodu. Bez niego byłoby przejebane. Mimo to większość z nas zdecydowała się na niewolę, a tylko jeden na lochy. Fartem udało mi się ukraść książeczkę ze zwłok kapitana. Kurwa w życiu bym nie powiedział, że on piszę pamiętnik. Co za ciota. Mimo to postanowiłem dopisać ostatni rozdział tej chujowej wyprawy, która przecież miała obsypać nas złotem. Burdel połączony z tawerną… haha ależ był z Ciebie kretyn Dragamirze! Ja zaś będę czekał, aż te zabite w stal kutafony odwrócą wzrok i z pierwszą okazją, która się nadarzy tam drapaka. Tego, jednak nie opiszę w tej książeczce. Pamiętniki są dla cipek."

II miejsce - Tessa
Tessa pisze:
Tessa bardzo łatwo przysparzała sobie wrogów gdziekolwiek by się nie pojawiła. Współtowarzysze wypraw nigdy nie rozumieli toku jej rozumowania, charakteru oraz celu, dla którego zjawiała się u ich boku, trzymając włócznię. Kiedyś brano ją za godną pożałowania dziwkę, uważali, że dla kaprysu zachciało się wojować; cokolwiek by nie powiedziała, nie brali tego na poważnie. Wtedy największą zaletą była nieprzewidywalność, mrukliwość, aura tajemnicy, która spowijała ją, trzymając wszystkich na dystans. Nawet wzbudzała strach. Nie zawierała przyjaźni. W ciągu podróży przyglądała się z boku, jak po kolei umierają, nie przywiązując się do nikogo. Nie traktowano neutralnie, prawie za każdym razem walczyła o życie, odkrywając wroga wśród współtowarzyszy. Przeciwników spotykała także z zewnątrz. Wszystko stawało na drodze Tessy i jedyne, co miała w nadmiarze, to szczęścia, dzięki któremu wychodziła z niejednej opresji.
Po niespełna dziesięciu latach zapragnęła znowu poczuć dreszczyk emocji. Przygnieciona szarą rzeczywistością, jednym miejscem, domem, gdzie jedyną rzeczą, która zmieniała się, to wiek dzieci, przywołały ją duchy przeszłości. Z rozrzewnieniem wspominała każdą podróż, każdy moment, gdy walczyła o życie i każdy kres wyprawy, kiedy osiągała zamierzony cel. Po nocach śnił się szczęk broni, wizg rzucanych zaklęć, cisza Natury – jedynego, prawdziwego zwycięzcy. Czasami budziła się z przeświadczeniem, że leży na gołej ziemi wśród drzew. Nadstawiała uszu, szukając oznak niebezpieczeństwa. Zaraz potem przewracała się na drugi bok i spoglądała na męża.
Pewnego dnia po prostu poniosło ją. Skorzystała z pierwszej nadarzającej się okazji – wysłano ją z niewielkim oddziałem na kontynent. Musiała poczuć inne powietrze niż morskie, wybrała się tam, gdzie jeszcze jej nie widziano: na samą północ. Czekały na nią śnieżne góry, morze zasp i woda jedynie w postaci sopli.
Teraz było za późno na żale. Znajdowała się w samym sercu Thirongadu, na mroźnym polu splamionym krwią barbarzyńców, piekielnych plugastw i braci w boju. Spoglądała na stopniowo coraz mniej wyraźne truchła, ciągnięta za ramiona, nie mając sił podźwignąć się. Poranioną twarz co chwila wykrzywiała z bólu, z ust wychodził ciche jęki skargi, kiedy zahaczała o twardą grudę. Momentami szarpano ją, gdy pokonywali muldy, kreśląc krzywy, czerwony szlak. Tessa była ledwo przytomna. Szumiało w głowie, jak za niewidzialną barierą słyszała pokrzepiające słowa towarzysza. Po kilkunastu minutach tępego spoglądania przed siebie, zorientowała się, że było ich jedynie dwoje. Nikt inny nie szedł za ani przed nimi.
Pół elfka ponownie zaryzykowała spojrzenie na nogi. Oblał ją zimny pot, przycisnęła jeszcze bardziej dłoń do brzucha, wyczuwając ułamaną strzałę. Wszystko było we krwi. Strzępy spodni odkrywały głębokie rany od ludzkich grotów i zębisk bestii. Z uda pozostał strzęp żywego mięsa, nawet czary nie uchroniły ją na tyle długo, aby tego uniknąć. Nie wyliżę się z tego, zawyrokowała w myślach. Ledwo to zrobiła, a poczuła, jak panika w niej wzbiera. Szarpnęła się parę razy, krzyknęła i straciła przytomność, coś jeszcze szepcząc spękanymi ustami.

- Tessa, nie znajdziemy nigdzie uzdrowiciela – powiedział cicho Hiaza.
- Wiem.
Mężczyzna nachylał się nad nią, wycierając zsiniałą twarz wilgotną szmatką. Próbował oczyścić rany ciepłą wodą ze stopionych w małym garnuszku sopli. Starał się nie okazywać emocji, jednak rzeź odbiła się także na nim. Byli zupełnie sami, ostatni na placu boju, powinni cieszyć się, że przeżyli i czym prędzej odejść. Tymczasem wypełniała ich gorycz, stracili towarzyszy, nie osiągając niczego. Ci, którym chcieli pomóc, zginęli na ich oczach. Wioska barbarzyńców spłonęła zaatakowana przez siłę przeciwników zbyt wielką, aby mogli to udźwignąć.
Tessa dotknęła dłoni Hiazy, odbierając skrawek materiału. Spojrzała ze smutkiem, prawie że ze łzami w oczach.
- Nie musisz tego robić.
- A co innego mi pozostało?
Wyrwał jej ze złością szmatkę i rzucił na bok. Usiadł ciężko obok, obejmując kolana ramionami. Spoglądał ponuro w rozpalone ognisko.
- Chcę żebyś wróciła razem ze mną – powiedział zbyt stanowczo. Zaraz dodał z cieniem strachu: - Nie chcę wracać sam i… opowiadać o tym wszystkim. Ludzie będą pytać, ja będę musiał tłumaczyć się, dlaczego ich bliscy nie żyją. Nie będę w stanie spojrzeć im wszystkim w oczy. Tessa, jesteś mi potrzebna. Ciebie nikt nie będzie winić.
- Ciebie także nie. Nikt nie ma do tego prawa. Hiaza, po prostu wrócisz do domu.
Kobieta powoli, niezgrabnie sięgnęła do jego dłoni, pokrzepiająco ściskając, choć to ona umierała, nie on. Wykrzywiła w wysiłku wargi.
- Zrobisz to dla mnie i dla zmarłych towarzyszy – dodała z naciskiem coraz słabnącym głosem. – Nigdzie indziej nie znajdziesz spokoju. Wierz mi.
Milczeli. Hiaza obejmował dłoń kobiety, lecz nie spoglądał już w jej stronę. Pół elfka leżała, obserwując powoli opadające płatki śniegu w wyjściu z groty. Myśli przepływały spokojnie, podziwiając niezachwianą potęgę Natury, tak teraz spokojną. Mroźny wiatr nie docierał do niej. Przykryta wszystkimi kocami, jakie tylko znaleziono, nadal odczuwała zimno. Spróbowała poruszyć nogami, potem stopami, a następnie palcami, lecz z przerażeniem odkryła, że nawet nie drgną. Sparaliżowało ją. Zacisnęła powieki, odmawiając bezgłośnie modlitwę w stronę wszystkich bóstw, które mogły jej kiedyś pomóc bądź miały wpływ na życie.
- Boisz się śmierci? – zapytał Hiaza po kilkudziesięciu minutach. Starał się ignorować coraz gorszy stan towarzyszki.
Tessa zaśmiała się słabo, plując krwią.
- Przez chwilę, gdy uświadomiłam sobie, że to nieuniknione – odpowiedziała.
- Boli?
- Jak skurwysyn.
- Wrócę na Archipelag - zdecydował Hiaza po dłuższej chwili. - Co… co powiedzieć twojej rodzinie?
- To, co innym, nic więcej. Oddaj im tylko moje rzeczy. – Przymknęła oczy, oddychając coraz ciężej. Głos załamał się. – Oni będą wiedzieć.
- Rozumiem.
- Hiaza, przenieś mnie bliżej wyjścia. Będę trzymać wartę. Musisz wypocząć. Proszę – dodała, gdy przyjaciel już otwierał usta w proteście.

Nie wiedziała, jak długo siedziała oparta o skalną ścianę, przykryta kocem i z włócznią w dłoni, którą desperacko ściskała. Spoglądała na śnieżna krainę niewidzącym wzrokiem. Duchem była wśród gorących piasków, stopami dotykała morskich fal, za plecami czaiła się tropikalna roślinność. Słyszała krzyk mew, wrzaski bawiących się dzieci i cierpliwy, na skraju opanowania, głos męża. Uśmiechnęła się delikatnie, choć zaraz zastąpiła ją gorycz. Teraz rozumiała, dlaczego Garen spojrzał na nią z bólem i zrozumieniem. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek wróci. Tessa wybrała śmierć z daleka od domu.
Zastanawiała się, co mogą teraz robić, jakie psikusy sprawili i jakie poczynili postępy odkąd ostatni raz je widziała. To nie było długo, raptem dwa miesiące. Myślami wędrowała od najmłodszego synka do najstarszej córki. Ścisnęło ją w gardle. Przez chwilę miała wrażenie, że ktoś dotknął jej ramienia. Powędrowała tam sinymi, trupiobladymi palcami w to miejsce, dotykając tylko ubrania.
Czy było warto?, zapytała samej siebie. Zaniosła się krwistym kaszlem. Może tak, a może nie.
Ścisnęła jeszcze mocniej włócznię. Tylko to trzymało ją jeszcze w świecie rzeczywistym.
Kiedyś, dodała z nadzieją, kiedyś ich zobaczę.
Wkrótce zasnęła snem wiecznym.

III miejsce - Zuris
Zuris pisze:Stare ludowe przysłowie mówi: „Nigdy nie pij z krasnoludami”.
Jednak cóż złego może się wtedy stać? Zwłaszcza wówczas, gdy oferują prawdziwy, gnomi bimber z grzybów głębinowych?

Otóż stać się może wiele...

...Złego.


*** – I fteeeeedy ona mu - uwi – wydukał gruby krasnolud czkając w połowie słowa – bieszz piniondze, aleee zostaw me dzije – widz – twoo. A jaa na to – przerwał, by opróżnić kubek, szczodrze napełniony przez towarzyszy.
– Noo, soo ty na too? – spytał jego młodszy towarzysz, drapiąc się pod pachą.
– Chwiiila, urrwa, młody – obruszył się starszy, grzmocąc kompana naczyniem w łeb. – No to ten... sso jaaa mówił... – zasępił się. Widać było parę wydobywającą się z jego uszu, gdy przegrzany mózg trawił informacje – A, tak, tak! Już fffiem! – Ryknął tryumfalnie, zachwiał się i gruchnął na ziemię, upadek okraszając donośnym pierdnięciem. – Na to jaa mufię: ekhm. Pszephraaszam pszee pani, jo tu tylko spszątam. Ha ha ha ! – Zaryczał z radości.
– Ha ha ha! – odpowiedziała grzecznie kompania.
– Błeeee... – zrzygał się młody, paskudząc sobie buty. Wywołał tym kolejną salwę śmiechu krasnoludziego towarzystwa.

– A pan, paniee alchemik? – Spytał najstarszy ze zgrai, zwracając się do jedynego ludzkiego członka libacji – masz paaan jakieś ciekawee historyje?
–A, cholera... – Zasępił się Zuris, pijany jak gnom na weselu. – Nie pamiętaam...
– Iiii, dajże mu spokój, Radenie – odezwał się dowódca bandy – Co nam gościa będziesz męczył...
– O chorrrerrrra! – przerwał mu mały, siwy krasnolud, kiwający się pod drzewem – Gromaada! Obszczałem drzewo i uschło!
– Bimber gnomów, hehe... – skwitował stary z dumą. – Ciesz się, że ci flaków nie wypaliło.
– Szyy ja dobrze słyszę?! – krzyknął gruby – Radenie, szyyy ty szeźwiejesz?! – Wstał i drżącym palcem wskazał na towarzysza. – Chu- chu- chuchaj mi tu saaras.
Starzec próbował protestować, jednak zgraja, węsząc burdę, nie darowała. W końcu, zachęcony szturchańcami i krzykami, uległ, chuchając w nadstawiony nos.
– Zdraaaada! – zapowietrzył się grubas – Polaaać mu!
– Na pochyyyyybel – dopowiedział młody, budząc się i wycierając obrzyganą twarz – na pochyyyybel abstynentąąą!
– Do beczkii piwaa z nim! – Rozkazał dowódca, unosząc wieko – Łbem w dół! Jeśliś prawdziwy krasnolud Radenie, wyżłopiesz sobie drogę na wolność!
– Uurrraaaaa.... – krzyknęła zgraja, unosząc starego krasnoluda i wkładając go do beczki.
– Czy on njee utonie? – spytał uprzejmie Zuris, widząc bąble powietrza wydobywające się ze środka.
–Iiii, gdziee tam – odpowiedział grubas (Gurdal, ten gruby nazywa się Gurdal – przypomniał sobie alchemik) wpadając w zaspę. – Nie takie szeczy na wojnie pszeszył. – Beknął potężnie, czym wywołał głośne wiwaty kompanów. Gdy skończył swój solowy popis, z drzewa spadła martwa wiewiórka, wprost w kałużę nadtopionego jego oddechem śniegu.
– Patrzajtaaa – powiedział Gurdal radośnie – jezoonkoo!
– Niesłychane... – Zadumał się alchemik
– Sooo nie? – cieszył się grubas nadziewając wiewiórkę na patyk. – Szeby jezoonko z nieba spadao...
– Co? – Zuris nawyraźniej nie załapał. – Nie, nie to – dodał po chwili pełnej zadumy i alkoholowych oparów. – Nie braknie mu tam w środku... powietrza? – spytał, wskazując na beczkę.
– A gzzie tam. – Dowódca zbył to machnięciem ręki. – To staara krasnoludzka sztuczka. Zdradzę ciii ją za... powiedzmy... pięć gryfów! – Dodał chytrze. – Albo... a co mi tam, lubię cię – zmienił zdanie na widok smutnej miny człowieka. – Suchaj no uważnie: piwo to taki napój, co bąbelki ma, so nie? Nie, cicho, nie przerywaj – dodał, grożąc palcem – mało tego chorerstwa, ale wprawny krasnolud wyżłopie toto i przeżyje.
– So? – alchemik przecierał oczy ze zdumienia. – To z szego wy to piwo ważycie?
– Aaaaa – dowódca żartobliwie pogroził mu palcem – Tego sekretu to ja ci za żadne złoto nie zdradzę.
– To ja tesz chce spróbować! – Krzyknął Zuris wstając... i od razu znowu wylądował w sporej zaspie. – Teras, zaras! – dodała sterta śniegu jego głosem.
– Eeee no, panie alchemik – zasępił się Gurdal – to jeno krasnoludy potrafio... I to nie każde, bo te górskie, tfu, psubraty, na przykład...
– Sooo?! – ryknął Zurisopodobny bałwan podnoszący się z ziemi. – Ja nie dam raady? Ja soobie nie poradzę?!
– Ejże, spokojniej – próbował ułagodzić sytuację dowódca – to nie takie proste...
Alchemik miał najwyraźniej inne zdanie.
– Staawiam swój płaszcz i oszcze, że dam see radę. – Powiedział, mrużąc oczy złośliwie. – Jak wyyygram to stawiacie mi dwie beczki gorzołki... Ssgoda? – Spytał i wyciągnął rękę w stronę dowódcy... trafiając Gurdala w oko.
– A, cholera! Zgoda! – odkrzyknął herszt, odpychając na bok klnącego grubasa. – Dalej, kompania! Wyciągajta Radena, alchemika wrzucim!
– Hehehe.... – cieszył się Zuris, na myśl o wygranej. Żaden krasnolud nie będzie mu mówił co potrafi, a czego nie...


*** – Szefie...
– Co?
– Minęły już dwie godziny... – powiedział krasnolud wskazując na beczkę, z której wystawały tylko nogi. – Od jakiejś godziny już nie wierzga...
– Ops, cholera, zapomniałem – dowódca palnął się w czoło. – Starość, nie radość... Gurdal! Jagul! Sprawdzić mi zara, co z alchemikem!

Wymienieni pognali prosto do beczki, zataczając się tylko odrobinkę.
– Eee... no ten... – Zaczął Jagul
– Nu, wykopyrtnął się. – Skończył Gurdal, patrząc ze smutkiem, jak piwo z przewróconej przez nich beczki powoli wsiąka w śnieg.
– Urrrwa! – stęknął dowódca. – Utopił się?!

Krasnoludy spojrzały najpierw na siebie, później na beczę, a następnie wbiły wzrok we własne buty.
– Ty mów... - zaczął pierwszy
– Nie, ty, jesteś starszy – odparował drugi
– Cholera! – Ryknął dowódca, wstając i chwytając ich za łby. – O co chodzi?!
– Bo ten... – stęknął Gurdal
– Chyba złamaliśmy mu kark, jak wywaliliśmy beczkę. – dokończył dzielnie Jagul.
– Kretyni... – stęknął szef, siadając ciężko. – Banda debili... Zakopcie go w śniegu i zwijamy się stąd, zanim ktoś go znajdzie. Morderstwo z premedytacją. Tylko tego mi, urrwa, brakowało.
Pozostałe prace (kolejność przypadkowa) Callisto
Callisto pisze:Była raz sobie panna i pies- przyjaciel. Wędrowali oni przez lat trzynaście.
Od młodości po wiek dorosły. Aż pewnego dnia przyjaciela złapała choroba.
Padł na ziemię i skomlał straszliwie. Ona pomóc mu nie mogła.
Wzięła co miała i wstążkę uwiązała, że pies już nie płakał.
W czeluściach rozpaczy do Boga nawiązała:

Błogosławieni niechaj będą Ci, co walczą o życie innych.
Błogosławieni cnotliwi- światło w ciemności.
Albowiem w ich krwi tętni wola życia.
Właśnie tego od Nas chcesz?
Życia?
Żebyśmy zdechli bo taka jest Twoja wola?
Czy śmierć to Twoje jedyne błogosławieństwo?

I umarła z tęsknoty za przyjacielem, bo o chłodzie za oknem zapomniała.

Egharod
Egharod pisze:"Przybył mąż"

Zima nadejszła
w rowie cudzołożnik
Niziołek umarł

Crux
Crux pisze:-Otwierać!- Wrzasnął jeden z prowadzących mnie knechtów. Korytarz był długi, brudny i śmierdzący, a w dodatku przypominał mi piwnice mojego ojca co potęgowało niechęć do przejścia przez tenże. Bez względu jednak na to jak miałoby się to nie potoczyć dalej, dostałem solidnego szturchańca okutym kolanem od drugiego knechta, który również trzymał mnie pod pachą jakbym był jakimś kryminalistą. Ou, przepraszam, z punktu widzenia wyznawców Sakira (tfu!) zaiste nim byłem. A co więcej, mieli rzekomo ku temu dowody. I choć mógłbym na widok swojego notatnika z czasów nauki powiedzieć „ależ panie władzo, kupiłem to od jakiegoś brudasa za trzy i pół miedziaka na targu” to z całą pewnością nikt kto odbywał wieloletnią służbę w kościele czy na przesłuchaniach inkwizycyjnych w życiu nie uwierzyłby mi na słowo. Wizura zamknięta, coś chrząknęło w rdzewiejącym zamku.
Weszliśmy do małego pomieszczenia. Było na nim drewniane krzesło z przygotowanymi do przykucia mnie okowami, kolejnych dwóch knechtów, z których jeden wyraźnie bardzo niechętnie otworzył nam drzwi (wyraźnie przepity- sądząc po czerwonym nosie). Prawdą jest, że musiał bo poza strażą, w środku dokładnie naprzeciw mojej miejscówki siedział postawny, łysy mężczyzna o poparzonej prawej połowie twarzy, nadłamanym, „wiedźmim” nosie oraz spękanymi wargami. Od pasa w górę odziany był w zbroję płytową, zaś w dół mogłem dostrzec jedynie skołtunione fałdy czarnego płaszcza opadającego mu aż do kostek, a także przewieszony u pasa buzdygan. Wewnątrz nie było żadnych okien ani nawet kratki ściekowej. Ot stojak na narzędzia tortur.
„Sagitarius?! Ich chyba zdrowo posrało.”
Pomyślałem ze zgryzotą kiedy dwaj niezbyt przyjemni strażnicy przykuwali mnie do krzesła sprawdzając oczywiście czy zostałem zapięty odpowiednio mocno by nie sprawiać problemów.
- Wyjść.- Nakazał surowo inkwizytor prowadzący przesłuchanie i niczym trafieni płomiennym batem, wszyscy knechci bez pytania opuścili celę. Byłem jedna pewien, iż nawet jeśli dałbym radę zabić Sagitariusa, to wszyscy zbrojni czekali na mnie niemal przy samym progu nasłuchując tego i owego by móc pochwalić się kolegom po służbie komu to znowu obijali mordę. I wiecie co? Nie winiłem ich za to. Sam bym tak robił.
Tymczasem Sagitarius wyłożył przede mną na stole opasłe tomiszcze, które następnie otworzył, a potem zaczął czytać.
-Mordred. Czarodziej. Oskarżony o nekromancję, próby przyzywania demonów, konszachty z mocami nieczystymi oraz ludobójstwo na skalę dwóch wsi i…
- Przepraszam dobry Panie- przerwałem mu starając się przybrać odpowiednio grzeczny ton- ale to nie ja.
Nieco zdziwiony urzędnik kościelny podniósł na mnie złowrogie spojrzenie. Póki jednak nie miał zamiaru mnie bić, w żadnym wypadku mnie ono nie przerażało.
- Ach, rzeczywiście.
- Zaiste. Mordred to ten co wszystkim na moim roczniku w akademii w Oros walił kuca wszystkim studentom bo był tak mały, że ledwie sięgał większości do pasa.- skłamałem bezczelnie, z nutą swojego odrobinę rynsztokowego jak na czarodzieja humoru. Ba, sam inkwizytor wykrzywił wargi w krzywym uśmiechu, aczkolwiek nie skomentował mojego uroczego żarciku. A szkoda.
- Obaj dobrze wiemy, że nie byłeś w żadnej akademii tylko miałeś prywatnego nauczyciela.- Rzekł twardo.
- Ano.
- Oraz, że przywołanie nieboszczyków do życia nieopodal Irios to tak naprawdę przypadek wywołany Twoją durnowatą ciekawością na temat wszystkiego co związane z czarną magią oraz zwoju, który kupiłeś za grosze od jakiegoś łachmaniarza na targu. Czarnoksiężnik z przypadku, smutne.- westchnął.
- Ano.
- Oraz, że w sumie wyjdzie Ci na dobre, że teraz zginiesz bo zwój jaki zakupiłeś był dość drogą własnością pewnego nekromanty, który był bardzo niezadowolony z tego, że mu go skradziono a potem opchnięto za bezcen.
- Ano.
- Ano- powtórzył po mnie jak echo- Nawet głośno Cię przeklinał kiedy płonął na stosie.
Przygryzłem dolną wargę.
- Nie żyje?
- Owszem, kiedy wpadł na Twój ślad, zupełnie przypadkowo wleciał nam w łapy. Od upieczenie dwóch pieczęci na jednym ogniu.
- Przecież jestem niewinny.
- Owszem, ale są świadkowie mogący potwierdzić jak wokół Ciebie na cmentarzu zaczynają wyrastać nieumarci a jeśli powróciłbyś na łono społeczeństwa, niektórzy mogliby dojść do wniosku, że nasz zakon zamiast wykonywać zbożną pracę, po prostu leci sobie ze wszystkich dookoła. Nie ma wyjścia. Musisz spłonąć.
Próbując skoncentrować magiczną energię na koniuszkach swych palców próbowałem poszczuć inkwizytora płomiennymi wiązkami, ale zamiast przypływu many, poczułem nieprzyjemne uderzenie nienamacalnym, strofującym me działania obuchem. Blokada magiczna. Pięknie.
- A, nie próbuj nawet. Te kajdany zostały pokryte zaklęciami ochronnymi. Tylko utrudniasz sprawę- rzekł Sagitarius, po czym wstał powoli ze swego miejsca, a następnie z całej siły kopnął mnie w siedzenie podkutym butem.
- Nie myśl, że wyjdziesz stąd cały. Nie za zbezczeszczenie własnej duszy i ciała.- dopowiedział, a w dłoń chwycił stojący przy wieszaku stalowy pręt.
- I za głupotę.
;
Ranek był bardzo nieprzyjemny. Dlaczego? Ach, no tak, bo był tym ostatnim. Szare posłanie chmur pokrywało niebo, a skandujący tłum rzucający we mnie zbukami i zgniłymi pomidorami. Zapewne bym im odpowiedział czymś gorszym, gdyby nie to, że na ostatnim przesłuchaniu Sagitarius wyłamał mi osobiście wszystkie palce, przypalił pięty, a później zawołał knechtów żeby założyli mi żelazne buty i połamali kolana.
Wlekli mnie przez ciasny korytarz od czasu do czasu kopiąc jak najgorsze możliwe ścierwo. W myślach kłębiły mi się wspomnienia z dzieciństwa.
”Ogród, oblane promieniami słońca, złote pola…”
Trzask podkutą pałką.
” Nauka magii z moim mistrzem”
Jakiś chłop dźgnął mnie widłami.
”Pierwsza wybujała miłość w postaci córki sąsiada. Wolała ładniejszego i bogatszego. A potem i tak ją bił i gwałcił”
Śpiew zardzewiałych łańcuchów, którymi przykuto mnie do wysokiego słupa obłożonego chrustem oraz drewnianymi bierwionami.
Herold zaczął odczytywać wyrok jaki zapadł już dwa dni przed ułożeniem mojego stosu (dałbym sobie rękę uciąć, że nawet przed procesem ale to i tak miało już niewielkie znaczenie, tym bardziej, że nie mógłbym już nawet trzymać poprawnie pióra).

- W imię Jegomości Sagitariusa, funkcjonariusza Świętego Oficjum w Irios ogłasza się
Iż ten oto bezbożny pies, wszetecznik i kurwi syn, Crux Lowefell uznany został za pośrednictwem
Wielkiej Ławy Przysięgłych sług bożych uznany za winnego zarzucanych mu czynów w postaci nekromancji i uprawiania czarnej magii! W akcie szczególnej łaski oraz litości pobożnych braci wyżej wymieniony oskarżony został sprowadzony przed oblicze Pana celem zostania oczyszczonym ze swych plugawych uczynków przez wieczny płomień miłości Sakira! Tak mu dopomóż Ojcze!

Niektórzy z zebranych mieszczan wydusili z siebie głośne „BUUUUUUUUU!!!” inni, rzucili w stronę stosu paroma kartoflami, jeden z nich stojący najbliżej zbrojnej obstawy stosu został zdzielony mieczem przez strażnika. Niektórzy uczynili na piersi święty znak jako akt przeżegnania się.
Nim jednak zdołałbym rzec coś więcej na ten temat, kat podłożył już pod mój stos zapaloną żagiew.
Ogień kwitł powoli i zanim doszedł do mych stóp już wtedy zacząłem wyć z bólu. Potem chwycił łapczywie za krawędź szaty pokutnej. Kryształowe łzy spłynęły mi po policzkach. Z oddali słyszałem głośne „Łaski! Łaski!” ale kto by usuwał takie dobre widowisko?
Kiedy płomienie zaczęły wżerać się w moje kolana, z szaleństwa wbiłem oczy w niebo chcąc już zacząć błagać o łaskę wszystkich znanych mi bogów, ale zamiast tego, usłyszałem w mej głowie złośliwy głos.
- I co? Warto było?
A choć nie znałem tego osobnika, od razu rozpoznałem kim był oraz to, że już dawno nie żyje.
- Spłoniesz skurwielu, za zwykły zwój.
Pożoga pełzała po moim ciele, zjadała je i konsumowała z wyczuwalną satysfakcją ale nawet pomimo tego wszystkiego, pomimo czarnego dymu, pomimo ulatującego ze mnie doczesnego życia, zdołałem wykrztusić:
- Wyszedłem na plus.
Ale czy ktoś to usłyszał?
Nie miałem bladego pojęcia, bo potem nastała ciemność, w której ujrzałem jasne światło, a obok niego mych wszystkich przodków, w tym ojca i matkę wyciągających do mnie dłonie. Pamiętali.
Tak, na pewno pamiętali. I z całego naręcza bogów, istot władających tym światem czy prostych uczuć rzekomo łamiących wszelkie bariery, tylko to tak naprawdę miało znaczenie.
Ruszyłem w ich stronę jeszcze tylko na chwilę rzucając spojrzenie za siebie by dostrzec obraz mojego płonącego kadłubka.
- Kurwa, ale ja jestem brzydki.
I z tymi też słowami odszedłem w wieczność.

Mordred
Mordred pisze:Kiedy przez dłuższy czas słyszysz jednostajny dźwięk, lub ich serię, masz dwa wyjścia. Albo je wytłumisz jako biały hałas... albo doprowadzą cię do szaleństwa.

Mordred był właśnie wpół drogi do tego ostatniego. Męczącym dźwiękiem był zgrzyt rozsypującej się zbroi, wyglądającej jakby coś wielkiego przeżuło jej właściciela i wypluło na ścianę, monotonny szelest miecza wleczonego po śniegu i jednostajne skrzypienie białego puchu, jaki wydawały jego własne kroki.

Wszędzie było biało... Co się właściwie stało? Mordred nie potrafił powiedzieć. Rozbite myśli, myliły miejsca i czas, mieszając wspomnienia. Mogło to mieć coś wspólnego z krwią cieknącą mu obficie spod włosów. Ciężka trauma głowy nie sprzyja analizie zdarzeń. Dokąd szedł? Nie był pewien, jednak z uporem maniaka, bardziej już martwy niż żywy, parł przed siebie, jakby gdzieś tam miało czekać zbawienie.

Obraz przed oczami rozmywał mu się i zanikał, jakby zasypiał na stojąco. Wreszcie coś zakłóciło jego monotonny stupor. Noga trafiła na coś twardego. Już nie głęboki po kolana śnieg, ale zmrożona droga. Nieprzytomnym wzrokiem powiódł dookoła. Wielkie, szare, kanciaste budynki z wybitymi oknami, otaczały go ze wszystkich stron. Lodowaty wiatr wciskający się w każdą szparę, niósł w powietrzu śnieżny pył... A może popiół... Pod szarymi murami, leżały lub siedziały ludzkie kształty. Może żywi, może już martwi. Opatulony w dziurawy łachman żebrak, na próżno starał się osłonić od mrozu. Teraz patrzył już tylko przed siebie, niewidzącym wzrokiem zamarzniętych oczu. Mróz tak potworny, że przekraczający granice ludzkiej wytrzymałości dręczył pokutujące w nim ludzkie mary.

Easton Hope... - Wyszeptał. A może tylko o tym pomyślał...

Wiecznie smagane nienaturalną zimą, miasto widm... Nie to złe określenie. Miasto samo było widmem, zawieszonym gdzieś między prawdą a ułudą. Ale jak się tu znalazł? Przecież przed chwilą był jeszcze w Keronie... Chyba...

Z trudem poruszając zmrożone myśli, zauważył, że nie ma już na sobie zniszczonej zbroi, ale futrzany płaszcz, który nosił, gdy przybył tu po raz pierwszy. Jednak w ręku nadal ściskał miecz. Właściwie... Dlaczego ten miecz miał znaczenie? Było z nim związanego coś ważnego, coś co kazało mu trzymać się przy życiu... Mężczyzna nie mógł sobie przypomnieć co. Jakiś ślad ciepła, który teraz był już wyblakłym wspomnieniem. Dłoń nie miała już siły unieść broni a nawet utrzymać, ale nie było takiej potrzeby, gdyż palce przymarzły już do rękojeści.

Nikt nie opuszcza Easton Hope. Czy to prawda? Czy to tylko przed śmiertelny majak, czy też przeklęte czyścowe miasto, naprawdę nigdy nie wypuściło go ze swego lodowatego uścisku, by teraz przyciągnąć z powrotem?

Coraz trudniej oddychać. Lodowaty trujący wiatr, wypełnia płuca i opuszcza je w formie białej chmury.

Mordred znów ruszył przed siebie. Dokąd? Szukać schronienia? Uciekać z tego przeklętego zamrożonego piekła? Co chciał robić? Dokąd iść? Nie pamiętał... Gdyby nie przesuwający się obraz, Mordred nie wiedziałby nawet czy się porusza. Nie czuł swojego ciała, zgrzyt wleczonego po ulicy miecza, nie docierał już do jego uszu. Myśli biegły coraz wolniej, jak powoli zamarzająca woda.

Nie poczuł jak upada.

Nie zauważył kiedy przekroczył granicę między świadomością a niebytem.

Tak jak bez wyjaśnienia zjawił się w tych stronach, wygrzebany spod śniegu, tak teraz pokryty białym pledem zniknął bez śladu jak cień, który nigdy nie istniał, pod niebem, którego już nawet nie poznawał.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Prace konkursowe – zbiór dzieł”