Szkoła... - prace konkursowe

1
Prace nadesłane na nasz "Szkolny Konkurs".
I miejsce: Vespera
Vespera pisze:De profundis clamavi ad Te, Domine. Mrok całunem spowijał wnętrze kaplicy, zdradziecko osnuwał chybotliwe struny duszycy, kontestował nikłe lux in tenebris świecy znad brewiarza.
Domine, exaudi vocem meam. Z wolna pierwsze promienie słońca poczęły leniwie wdzierać się do środka, zatańczyły rozmigotaną gamą kolorów witraży, omiotły sylwetkę klęczącej dziewczyny.
Pan zasię słyszał. I odpowiadał.
* * *
Powiadali, iże istniały na tym doczesnym świecie przybytki, w których dyscypułowie swe nauki poranne zaczynali pobierać z brzmieniem ósmego uderzenia dzwonu. Fama niosła dalej, jakoby na uniwersytecie magicznym magowie in spe w swym nieokrzesaniu zdolni byli zaspać na tak późną godzinę. Dwa rzędy nowicjuszy stojących na baczność ochoczo wyjaśniłyby tym bezwstydnikom, co sądzą na temat ich pogardy dla luksusu wstawania po wschodzie słońca. Bowiem dwa rzędy nowicjuszy musiały jeszcze w wierutnych ciemnościach zwlec się z sienników na Jutrznię, dopiero po której podążały na poranne ćwiczenia.
Onegdaj zdarzył się sławetny chojrak, który zlekceważywszy Jutrznię i sen dłuższy wybrawszy, tak uszykowany zawitał na zajęcia z Odporności na magię. Po tem, jak mu widowiskowo facjatę osmoliło a korpus poparzyło, wszytcy jako teraz stali społem wnieśli suplikę o wydłużenie czasu na modlitwy. Rzeczonemu śmiałkowi zaś miast Laudes dane było od tamtej pory zażywać już ino laudanum, i to w dużych ilościach.
Mizerne światło pochodni uwydatniło okazałą postać ich preceptora, ten zaś założywszy ręce za plecy bez krzyny współczucia czy miłosierdzia spoglądał na zebraną przed nim młódź, która każdego dnia trwożyła się tymi ćwiczeniami przeraźliwie. Dostojny niczym niewzruszone posągi Sakira, mężczyzna w sile wieku surowym spojrzeniem zdawał się na wylot przenikać wszelkie ich zamiary i chętki.
– Bezhołowie – skonstatował spokojnie acz nieubłaganie, a oni zadrżeli, nazbyt dobrze wiedząc, co to dla nich oznacza. Edukacja w Zakonie Sakira była bezwzględna, atoli ponad wszelką wątpliwość skuteczna.
* * *
– Kardynalny błąd popełniony przez Joachima w rozwiązaniu tego kazusu polega na tym, że uznał maestra tego podziemnego spektaklu za energumena. Suponowałabym, że to blef, który tenże akolita zaaranżował, by ocalić swój żywot i zyskać czas na obronę. Wie bowiem, że tak zwiedzieni Sakirowcy wpierw będą chcieli go wyegzorcyzmować, a potem przymusić do rozkazu demonowi wedle ich konieczności, co łacniejsze jest w przypadku zwalczania tego rodzaju demonów Usala, niźli zabicie opętanego, które paktu nie zrywa, a demona nie anihiluje. Wszystko to humbug, sekta ta bowiem w czym innym się specjalizuje, zaś demonów przywoływać nie potrafi. Te ich symbole, choć łudząco podobne do znaków apostatów z rejonów Zaavral, zaliczają się do innego odłamu. Wszak nawet heretycy mają swych heretyków.
Joachim de Cartier obrzucił odpowiadającą czarnowłosą dziewczynę nienawistnym spojrzeniem, a następnie powrócił do płonięcia z niespełnionej ambicji, które feralnie tym żarliwsze się zdawało, że uwydatniała je jasność jego włosów. Takie życie, patałachu, nikt nie spodziewa się odpowiedzi z Demonologii. Vespera spojrzała przez ostrołukowe okno na zdobny godzinnik na dziedzińcu. Vulnerant omnes, ultima necat, przyrzekał zegar, wyrok łagodząc obietnicą pięciu minut do końca nauk. Niedoczekanie.
– Kwestie proceduralne?
– Pochwycić w trybie zwyczajnym. Przesłuchać i spalić. Sioło, które udzieliło apostatom wsparcia spalić. Appellatio nie przysługuje, nadzwyczajne złagodzenie w postaci uduszenia przed spaleniem takoż nie.
– Co z komturią?
– Objąć szczególnym nadzorem. Przypomnieć o dependencji od Srebrnego Fortu. Wyegzekwować sankcje od winnych zaniechania. Względem komtura zastosować środki karne z ostatniego rozdziału Reguły Zakonnej.
– …wysłać na najodleglejszy północny front walki z demonami, gdzie na nowo odkryje zarzewie wiary – szepnął złośliwie ktoś z tyłu sali, wywołując tym napływ chichotów.
– Ty je odkryjesz od jutra na froncie kuchennym przy obieraniu ziemniaków, Marcus. Poprawnie, Vespero, co się zaś tyczy niesatysfakcjonującego responsu Joachima, na następne zajęcia doczyta on foliał Ars goetia, na podstawie którego napisze…
Dzwony z kampanili rozegrały się dźwięczną falą tonów i wibracji.
* * *
Postawili sprawę na ostrzu noża. Miecza dla ścisłości, bowiem na sztylety pojedynkowali się nocą w zeszłym tygodniu. Tym razem to Joachim był bardziej zadzierzysty niźli ona, wszak domagał się rewanżu nie tylko za porażkę zeszłotygodniową, lecz takoż za dzisiejszy afront z Demonologii. Manewrowała woltami, lecz on parł do przodu jak taran. Dziś nie popisywał się wyszukanymi stylami, nie młynkował ostrzem, jeno niczym karczemny rębajło obrał precyzyjny cel i z zimną pewnością dążył do jego osiągnięcia. Vespera skutecznie kontrowała jego cięcia, jednakże jej finty nie przynosiły rezultatu, na nic zdawały się próby wypadów z inszej strony, czuła, że zaczyna przechodzić w defensywę. Cholera, naprawdę był dzisiaj zły.
Z cienia ze swoistym ukontentowaniem ukryta postać obserwowała fertyczny pląs swych podopiecznych, przyszły rudyment siły Zakonu. Dostojny niczym niewzruszone posągi Sakira mężczyzna chwilę jeszcze admirował popisy umiejętności nowicjuszy, nim wreszcie wychynął ku światłu pochodni, by ujawnić swą obecność. Młodzieńcze temperamenty nadal się zmagały, nim w okamgnieniu percepcja pozwoliła im zoczyć, iż już nie samotwór, aliści samotrzeć wewnątrz sali ćwiczebnej się znajdują. Zmitygowali się – dłonie z orężem powędrowały w dół, oni zaś kornie pochylili głowy, gotowi wysłuchać reprymendy.
– Cóż za koincydencja! A tak właśnie przemyśliwałem ostatnio, jaki dywertyment popularny jest obecnie wśród najwybitniejszych nowicjuszy – rzekł niefrasobliwie Patron, jednakże pozory te nie zwiodły bystrych winowajców. – Młodsze roczniki zaspokojenie znajdują w ceklowaniu po lochach, najsłabsi zaś przyczyny do dumy upatrują w poczytywaniu lichych elukubracji z Indeksu ksiąg zakazanych. Przyznaję, że wasz sposób najbardziej sensownym mi się zdaje.
Chłopak i dziewczyna wymownie milczeli, nadal spuszczając wzrok i czekając na ciąg dalszy tyrady.
– Nie zmienia to faktu, iż zastałem tutaj dwóch rekrutów w trakcie prowadzenia walki zabronionej, bowiem niezgłoszonej uprzednio, pozbawionej nadzoru i mającej miejsce nocną porą. Tuszę, iż regulamin jest wam na tyle znany, by pojąć konsekwencje tego ekscesu?
Vespera odczekała chwilę na odpowiedź Joachima, ta jednakże nie następowała. A jakże, żachnęła się, teraz gdy przyszło do bronienia się, tyle był wart jego hucpiarski kontenans.
– Tak po prawdzie, Mistrzu, to regulamin słowem o tym nie wspomina. W tym przepisie o pojedynkach operator deontyczny „nie wolno” odnosi się wyłącznie do terenu poza piwnicami ćwiczebnymi – rzekła, głowy jednakże nie odważając się podnieść.
Patron wyglądał na dość rozbawionego, snadź przyzwyczaił się do innego rodzaju eksplikacji od złapanych in flagranti.
– Masz całkowitą rację, Vespero. Czego prawo nie zakazuje, jest dozwolone. Przypuszczam jednak, że ta luka powstała ani chybi z tej przyczyny, iż nikt nie śmiał sądzić, że ktoś zechce, a co więcej zdoła się tu wedrzeć w nocą. Ergo… secundum legem nie mam podstaw do zastosowania sankcji dyscyplinarnych.
Vespera i Joachim odetchnęli z ulgą.
– Jednakże jako wasz preceptor, któremu na sercu leży wyłącznie dobro każdego ze swych podopiecznych zauważyłem, że mitrężycie ostatnio z ćwiczeniami z Odporności na magię. Dostrzegam potrzebę ich zwiększenia do trzech godzin codziennie przez miesiąc i tuszę, że nie wyrażacie obiekcji przeciw mej trosce?
Vespera i Joachim zbledli.
– Raduję się niepomiernie. A teraz obydwoje zjeżdżać mi stąd w lansadach, nim zjawi się tu ktoś mniej ode mnie biegły w prawie. Sakir locutus, causa finita.
* * *
Miesiąc później Vespera cierpiała na niedowład lewej części ciała i snuła się po korytarzach Srebrnego Fortu tak, że niejeden nieumarły pokiwałby głową z uznaniem, Joachim natomiast niespodzianie dla wszystkich znalazł upodobanie w luźnych szatach wyspiarzy, które całkowicie zakrywały jego skórę pokrytą strukturą zaiste interesującą. Edukacja w Zakonie Sakira była bezwzględna, atoli ponad wszelką wątpliwość skuteczna. Nagroda przyszła później. Egzamin z Odporności na magię zdali celująco.
II miejsce: Mordred
Mordred pisze:Sulon rozmasował pulsujące migreną skronie, po raz nasty przeklinając swój pochopny zakład z Turoninem. Gdyby nie to, już dawno wywaliłby siedzącego przed nim trepa na zbity ryj. Niestety Turonin wszedł mu na ambicje poddając w wątpliwość jego talent do nauczania i z tego wynikł zakład którego warunki zabraniały usuwania uczniów ze szkoły bez niepodważalnych dowodów.

I akurat teraz, musiał trafić mu się ten zakuty łeb.

Rzeczonym trepem i zakutym łbem był Mordred, którego wraz twarzy wskazywał, że nie ma nawet pojęcia za co wylądował na dywaniku u dyrektora.

Mordred migał się od zajęć i opuszczał połowę wykładów, zdając kolejne semestry zahaczając jedynie o niezbędne minimum. Wyglądało na to, że sam nie ma ochoty tu być ale chodzi z powodu jakiejś obligacji. Marna frekwencja i oczywiste leserstwo nie stanowiłby dla Sulona takiego problemu... Gdyby Mordred nie przypominał kauczukowej piłki ciśniętej do sklepu z porcelaną. I czy to ze złej woli, czy ignorancji, był przy tym ostentacyjnie bezczelny, bo w przeciwieństwie do słonia, taką piłkę trudno wypatrzyć a jeszcze trudniej złapać.

Decydując, że im szybciej zaczną, tym szybciej będzie mógł wywalić irytującego studenta za drzwi, Sulon przybierając ton urzędowy rozpoczął rozmowę.
- Czy wie Pan dlaczego się tutaj znalazł?

Mordred nie wiedział. I bynajmniej nie dlatego, żeby miał czyste sumienie. Nie wiedział po prostu do czego się dokopali. Gdy pokręcił przecząco głową w marnym pokazie niewinności, dyrektor rozwinął temat.

- Wniesiono na Pana skargę, a właściwie zarzut oszustwa, na egzaminie teoretycznym z magii.

Było to dość poważne oskarżenie. Egzaminy tego rodzaju były ważnym ogniwem łańcucha ich systemu szkolnego. Przyłapanie na oszustwie groziło nie tylko unieważnieniem egzaminu ale długim zawieszeniem w prawach uczniowskich.

Mordred uniósł brwi w geście prawdziwego, bądź udanego zdziwienia, ale odparł bez zająknięć czy niepewności - Profesor Loliusz który pełnił wówczas rolę koordynatora, nie miał żadnych zastrzeżeń.

- Skarga wpłynęła od jednego z uczniów. - Oznajmił dyrektor ze spokojem. - Twierdzi że słyszał jak z kimś rozmawiasz podczas egzaminu.

- To był Vander prawda? - Zapytał bezbarwnie. - Siedział za mną i od początku za mną nie przepada.

Sulon zmełł przekleństwo w ustach, gdy tożsamość świadka natychmiast została odkryta, jednak nie dał tego znać po sobie. Wciąż utrzymując oficjalny ton, odparł spokojnie. - Tak. Pan Vander utrzymuje, że słyszał głosy dochodzące od strony pańskiego stanowiska. Czy ma pan coś do dodania?

- Często mamroczę do siebie. Łatwiej przypominam sobie formułki i tym podobne. - Mordred wzruszył ramionami, zakładając ręce na piersi.

Sulon powstrzymał nikły uśmiech. - Postawa defensywna. - Pomyślał. - Więc coś jest na rzeczy... - Jeśli uda się go złapać na tym potknięciu, może da się pociagnąć to dalej i legalnie go relegować. Trzeba więc cisnąć dalej. - Pan Vander - Kontynuował dyrektor - twierdzi, że słyszał obcy głos konwersujący z panem.
Mina dyrektora nieco zrzedła, gdy Mordred rozluźnił pozycję i podrapał się po brodzie w geście parodiującym zadumanie.

- A zatem Vander słyszał głos, który podpowiadał mi na teście, a ja zdałem dzięki bezcielesnemu głosowi, podającemu poprawne odpowiedzi...
Dyrektor Sulon, dotąd znał Mordreda tylko z notatek i uwag nauczycieli, ale gdy bladooki student uśmiechnął się z mieszanką pobłażliwości i złośliwości, Sulon zrozumiał, czemu grono nauczycielskie uważa go za wysoce wkurzającego.
- To by wskazywało, że jeden z nas ma schizofrenię, ale z nas dwojga, tylko on przyznaje się do słyszenia głosów.

Sulon zrozumiał, że ten argument poległ. I niezmiernie go to irytowało. Wiedział o niechęci między Mordredem i Vanderem ale żadnego nie złapano za rękę. Ponadto Vander ostatnio przycichł po ostatnim wybryku, który bezspornie przypisano Mordredowi ale nie dało mu się tego udowodnić, gdyż był na zwolnieniu chorobowym w dniu, kiedy Vander znalazł na swoim biurku cygański tort (z orzechami!). Oczywiście publiczną tajemnicą była teoria, że Mordred postawił flaszkę gorzałki woźnemu Nurzybobowi, który z radością zostawił na stole prezent w zamian za wodę ognistą. Niestety permanentnie pijany woźny oczywiście nie pamiętał nawet by ktoś z nim rozmawiał a co dopiero złożyć zeznanie obciążające Mordreda.
Ale nie wszystko stracone. Sulon miał w zanadrzu cięższy argument - pobicie.
Chwytając się tego sposobu, ponowił atak.

- A jak mam rozumieć sprawę napaści na Pana Narayna? - Dyrektor zapytał pochylając się do przodu nad swoim biurkiem, niczym policyjny śledczy.

- Żadnej napaści nie było. - Mordred stanowczo zaprzeczył, kręcąc wyraźnie głową.
- Rozmawiałem jedynie z Saną, dopytując się o kilka szczegółów z ostatniej lekcji, gdy Narayn, który rości sobie prawo własności do Sany, uznał to za naruszenie jego terytorium i wyzwał na pojedynek. Jeżeli zaistniała napaść, to z jego strony. Ja będąc osobą nieagresywną i pokojową, nawet nie podniosłem na niego ręki. - Mordred podsumował z miną niewiniątka, upieprzonego farbą, z obraźliwym rysunkiem za plecami.

- Więc może mi pan wyjaśnić - Zgrzytnął zębami dyrektor - dlaczego po konfrontacji za Pana “nieagresywną i pokojową” osobą, Pan Narayn trafił do pielęgniarki a potem do szpitala, ze wstrząsem mózgu i połamanymi żebrami?
- Gdy próbowałem się oddalić bez uciekania się do przemocy, Narayn pociągnął mnie od tyłu za kołnierz. - Mordred odpowiedział z niewzruszonym spokojem. - Spowodowało to z mojej strony utratę równowagi i upadek na niego. Następnie dokonałem próby podniesienia się, jednak nagły atak lumbago, sprawił, że upadłem na niego ponownie. Podjąłem próbę jeszcze kilka razy, jednak z tym samym skutkiem, zanim udało mi się stanąć na nogi. Następnie udałem się znaleźć wygodne miejsce, by przeczekać atak.

Dyrektor doznał nagłej ochoty uderzenia głową o biurko. Jeszcze nie wiedział jednak, czy swoją czy Mordreda. Powoli jednak zaczynały mu puszczać nerwy.
- Dlaczego więc przychodzi pan do szkoły w tym! - Nie wytrzymując absurdu całej rozmowy, podniósł wreszcie głos, uderzając palcem w masywny czarny pancerz, w którym Mordred ledwo mieścił się na stołku.

- To mój zaawansowany sprzęt ortopedyczny, na schorzenia kręgosłupa.

Dyrektor wytrzeszczył oczy. Wstał, podszedł do okna i otworzył je na oścież, bo smród gówno-prawdy którą Mordred z kamienną twarzą rzucił mu na blat, stał się wręcz namacalny. Nie mógł zrozumieć czy Mordred jest tak głupi, czy tak bezczelny, że nawet nie wysila się na bardziej wiarygodne kłamstwo, ale Sulon niemal całkiem stracił panowanie nad sobą. Jego kolejne pytania zadawane były tonem w którym dało się już zauważyć lekkie drżenie.

- A jakie poda Pan uzasadnienie dla przychodzenia do szkoły z mieczem? Narusza to co najmniej tuzin przepisów, a nie należy pan nawet do klubu szermierskiego.

Mordred uniósł rzeczony oręż, ukryty w okutej czarnej pochwie. - To nie miecz. To stylizowana na miecz, rzeźbiona laska, którą muszę się podpierać, w wypadku spontanicznego ataku rwy kulszowej.

- Rozumiem... - Zdołał tylko wydusić dyrektor. Właściwie ten miecz był pierwszym do czego przyczepili się gdy tylko Mordred pojawił się w szkole. Ale skomplikowana blokada, uniemożliwiała wydobycie go z pochwy, a co za tym idzie udowodnienie, że to faktycznie prawdziwa broń a nie atrapa. - Może Pan wrócić do klasy... - Sulon nie miał już siły. To było zbyt głupie. Zbyt absurdalne by mogło być prawdziwie...

- Jeżeli Pan dyrektor pozwoli, udam się do domu. Ten przeciąg z otwartego okna, zawiał mi plecy i odczuwam nagły atak korzonków. Musze się położyć. Pojawię się jutro... Chyba, że złapię grypę.

- Tak, tak... Wybąkał tylko dyrektor, gdy Mordred skierował się ku wyjściu, teatralnie kulejąc i grzechocząc zbroją, a gdy zamknęły się za nim drzwi, Sulon opuścił twarz w dłonie, by się wreszcie wypłakać.
III miejsce: Nekomimi
Nekomimi pisze:Zabrzmiał gong. Przez zasłonę, zrobioną z drewnianych paciorków naplecionych na sznurki, wybiegł chłopak. Cały czerwony na twarzy, spocony... z czarnymi, kocimi uszami.
- O rany... Czemu się na to zgodziłem? - zapytał sam siebie. Po przebiegnięciu pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów stanął, by ochłonąć.
- Z tego co pamiętam, chciałeś wiedzieć gdzie znajdziesz diabelstwa podobne tobie. - usłyszał jakiś głos tuż za sobą. Odwrócił się, i zobaczył mężczyznę, na oko pięćdziesięcio-letniego. Ubrany był w zieloną szatę, a na jego twarzy widać było znak elfiej krwi. Gdyby ktoś spotkał go na ulicy, stwierdziłby: "Ech, kolejny druid", i poszedł dalej... A jednak Ardran dobrze wiedział, że jego rozmówca był starszy. O wiele starszy.
- Sulon! – krzyknął zaskoczony, i złożył ręce szykując się do ukłonu...
Dłoń mężczyzny wylądowała na jego czole, uniemożliwiając mu ten gest.
- Ardranie, miałeś się nie kłaniać podczas pobytu tutaj. – stwierdził – Wierz mi, gdyby Drwimir to zobaczył, twoje zajęcia fizyczne byłyby jeszcze gorsze.
- Proszę o wybaczenie! – powiedział, zanim się zastanowił. Sulon tylko westchnął, po czym zapytał:
- Dlaczego tak biegłeś?
- Nigdy... nie pomyślałbym, że zajęcia z moją b... z Krinn... będą takie...
- Umowa brzmi: "W zamian za zdobycie tej wiedzy, spędzisz miesiąc ze swojego życia na nauce wśród nas". Czyżby coś było nie tak?
- Nie, tylko... dlaczego uczy mnie akurat kwestii życia w rodzinie? – tu podniósł głos, myśląc o tym co robił przed minutą. Nie wystarczy, że czynił to przez dobre kilkanaście lat w świątyni?
- Bo jedyną inną osobą na to stanowisko była Osurella, która raczej...
- Tak, wiem, nie musisz kończyć, o Sulonie. Gdzie teraz mam się udać?
- Z tego co wiem, Ul cię oczekuje.
Ardran nie odpowiedział. I diabelstwo, i bóg dobrze wiedzieli że Ul ostatnio nie słynie z dobrego nastroju. I nie cierpi, gdy chłopak się spóźniał...
- A więc zdążyłeś. – głos niósł się po całej sali, zniekształcony, jakby dobiegał... właśnie, spod wody.
Ul był straszny. Ze zniecierpliwieniem czekał, aż kotouchy założy ubrania – tak to już jest, że jeśli spędzasz czas z Krinn, szansa na wyjście w czymkolwiek na sobie jest dość niska.
- Dlaczego właściwie uczę się pływać w ubraniach? – zapytał raz Ardran. Podczas pobytu w świątyni otrzymał ubranie, będące świetną repliką tego, które kiedyś nosił.
- Dlatego, że kiedy lewiatan zatopił łódź, którą płynąłeś, nie przeżyłbyś nawet minuty bez pomocy Usala. – stwierdził bóg mórz. Jego broda zdawała się być zrobiona z wodorostów, a szaty utkane z fal. - Nawet tamta kobieta radziła sobie lepiej. Teraz wskakuj i nie marudź.

Świątynny basen był obszerny, i do tego bogato zdobiony. Jak na ironię, akurat to nie była część poświęcona bóstwom – po prostu tutejsi kapłani i kapłanki chcieli mieć miejsce, które pozwoli się zrelaksować. W końcu to nadal byli ludzie.
Kiedy chłopak wszedł do wody, ta zaczęła się poruszać, coraz szybciej i szybciej.
- To co zawsze. Przepłyń na drugi koniec, a będziesz mógł odpocząć. – usłyszał, i westchnąłby gdyby nie wszechobecne fale. Jego babcia, Krinn, przynajmniej uczyła go czegoś nowego. Ul po prostu kazał przepłynąć basen. I tak co dwa dni. W końcu, z trudem, ale jednak mu się udało.
- Czynisz postępy. Możesz iść. – powiedział bóg. Coś takiego z jego ust było jak oklaski na stojąco... Ale Ardran był zbyt zmęczony by się z tego ucieszyć, więc po prostu wymamrotał jakieś podziękowanie i poszedł. Po wyjściu z pomieszczenia przeszedł dwadzieścia kroków i po prostu padł... ku swojemu zdumieniu stwierdził, że zamiast podłogi była tam starannie umieszczona poduszka.

Podniósł głowę, i zobaczył przed sobą chłopaka, może trzy-cztery lata starszego. Ubrany był w skórzane, zniszczone ubrania. Pochylił się nad Ardranem i powiedział cicho:
- Wiem, jak to jest być samotnym. Wytrzymaj jeszcze trochę.
Nim kotouchy zdążył zapytać, kim on jest, tamten odwrócił się i odszedł. Na plecach miał zawieszone narzędzie, którego chłopak, spędziwszy całe życie na Archipelagu, nie rozpoznał.
Poleżał tak kilka minut, po czym wstał i udał się do czarnych wrót. Kiedy świątynia była zamieszkana przez kapłanów, za nimi znajdowało się wejście do mauzoleum. Teraz... cóż.
- Nie śpieszyłeś się.
- Przepraszam, przed chwilą miałem zajęcia z...
- Nie przepraszaj. Prędzej czy później i tak każdy do mnie, pośpiech nie jest wskazany. Herbaty?
Chłopak tylko kiwnął głową. Kiedy po raz pierwszy spotkał swojego rozmówcę, był oszołomiony. A więc to on go uratował? To stanowczo nie pokrywało się z jego wyobrażeniami...
Wysoki, ciemnowłosy, wyglądający na dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Ubrany na czarno, z piórami tworzącymi dodatkową warstwę ubrania. Miał zaskakująco ciemną cerę, tak niepasującą do reszty.

Wtedy, podczas pierwszego spotkania nie miał pojęcia, kim mógł być ten mężczyzna. Przeszedł powoli przez te czarne wrota, ujrzał go... "Witaj, Ardranie", usłyszał.
Chłopak pomyślał wtedy, że jest straszny, a jednak widok tego mężczyzny przynosił też swego rodzaju spokój.
- Witaj... kim jesteś?
- Nie domyślasz się? No cóż... Może na razie napijemy się herbaty?
Chłopak był zaskoczony, ale zgodził się. Bogom lepiej nie odmawiać...
Kiedy mężczyzna nalewał płyn z czajnika, powiedział:
- Pobyt tu ci służy. Kiedy płynąłeś na Amaydzie, wyglądałeś o wiele gorzej.
- Widziałeś, jak płynąłem na Amaydzie? – zapytał, zdziwiony. Jak mógł zwrócić na siebie uwagę boga, po prostu płynąc?
- Powiedzieć, że widziałem, to mało powiedziane. Pilnowałem cię, a kiedy wypowiedziałeś moje imię...
Chłopak wreszcie zrozumiał, z kim miał do czynienia.

Zajęcia z panem zmarłych były zaskakująco przyjemne, nawet jeśli nie dotyczyły... miłych rzeczy. Usal wyjmował tych, którzy już znajdowali się pod jego władzą, a następnie pokazywał Ardranowi różne tajniki ludzkiego (i nie-ludzkiego) ciała. Chłopak ze zdumieniem stwierdzał, że serce orka wcale nie jest większe od elfiego, a spiczaste uszy mają taką budowę, jak zwykłe, i różnią się tylko czubkiem.
- Dziś, Ardranie, pokażę ci coś ciekawego. – powiedział, gdy już wypili herbatę.
Zaciekawiło to chłopaka. Choć straszne, wszystkie zajęcia były też interesujące – a więc co mogło być takie zdaniem Usala?
Poszedł za bogiem, i obserwował jak ten wyjmował kilka zniekształconych ciał.
- Diabelstwa? – powiedział ze zdumieniem.
- Owszem, diabelstwa. Niektóre organy wewnętrzne są u was bardzo interesujące...

Po godzinie chłopak wyszedł stamtąd z bladą twarzą. Interesujące? Owszem. Traumatyzujące? Jak najbardziej! Na szczęście było to już ostatnie spotkanie dzisiejszego dnia...

Idąc, myślał o rozmowie, odbytej po pierwszym dniu nauki tutaj.
- O Sulonie...
- Po prostu Sulonie. Spędzisz tu trochę czasu, nie zapominaj.
- Dlaczego mam spędzić ten miesiąc akurat na nauce?
- Nie mów innym bogom... – powiedział, kładąc rękę na plecach chłopaka. - To był pomysł twojej babci.
- Znaczy... Krinn? – zapytał zdziwiony chłopak.
- Zgadza się.
- Ale... Dlaczego?
- A jak myślisz? Po pierwsze, jesteś częściowo jej podległy. Po drugie... to o wiele lepsza... osoba... niż się wydaje.
- Pewnie tak... ale dlaczego akurat nauka?
- A powiedz mi proszę, nauczyłeś się czegoś przydatnego w życiu, kiedy byłeś w jej świątyni?
Chłopak zrozumiał. Pozostawało uczyć się dalej... w końcu czekała go nagroda.
Pozostałe prace: Marcus Ernest Lüwe
Marcus Ernest Lüwe pisze:Dzień w którym rozpoczynał się nowy rok szkolny nigdy nie był czymś przyjemnym. Oczywiście nie jeden uczeń czekał z wytęsknieniem aby spotkać się ze swoimi znajomymi i podzielić się przeżytymi przygodami i wrażeniami z wakacji. Nie chodziło też bynajmniej o nauczycieli, którzy choć potrafili zajść za skórę i tak nie mogli pierwszego dnia nauki wyrządzić zbyt wiele krzywd. Prawdziwą katorgę i ból duszy powodowała konieczność wczesnej pobudki. Na domiar złego zima ani myślała odpuścić i młodzi uczniowie oraz żakowie zmuszeni byli torować sobie ścieżki w świeżym śniegu, uważać na czyhające pod białym puchem zamarznięte kałuże oraz chronić głowy przed spadającymi soplami.
Ernest, który większość drogi przebył szybkim krokiem, omal nie wyrżnąwszy przy tym orła na śliskiej kostce brukowej, wbiegł zasapany do głównego holu Pałacu Magicznego. Wewnątrz po jednej stronie korytarza zdążył zrobić się już niemały tłok. Czarodziej zignorował kłębowisko ludzi i nie zwalniając kroku ruszył na wprost.
-Hej ty! Stój! A gdzie identyfikator?! – zawołał do niego donośnym głosem portier i Ernest szybko zrozumiał dlaczego wszyscy zebrani grzebią nerwowo w swoich torbach.
-Panie Usal, przecież mnie pan zna. Zaraz się spóźnię…
-Co powiedziałeś?! Myślisz, że interesują mnie twoje marne wymówki?! – Ulos jeszcze bardziej podniósł głos, a jego sylwetkę otoczyła mroczna, budząca strach aura.
-Dobrze już dobrze – odpowiedział szybko młodzian kucając i próbując wymacać głupi dokument między księgami, pergaminami, przyborami do pisania i alkoholem. Po kilku chwilach w geście triumfu podniósł wysoko w zaciśniętej pięści glinianą tabliczkę, tak aby portier wyraźnie ją widział. Ulos oszczędnie kiwnął głową dając znać, że może iść dalej. Głupota – myślał – każdy co bystrzejszy bez problemu mógłby załatwić sobie podobny przedmiot. A portier nawet nie sprawdzał co jest na nim wypisane. Zziajany wdrapał się na trzecie piętro budynku i wszedł do sali nr 307.


-Engels!
-Obecny!

-Feuerschwert!
-Obecny!
– odpowiedział ciesząc się jaki ma fart.
-Gebels!
-Jestem!

Młody mag przeciskał się między rzędami ław i rzeczami kolegów aby w końcu dostać się na swoje miejsce, które oczywiście ktoś już zajął. Ernest przeklnął pod nosem i usiadł w innym, jego zdaniem dużo gorszym miejscu niż rok temu.
-Masz szczęście, że Loliusz przyszedł na zastępstwo za Tenatira bo miałbyś na start spóźnienie – zagadnął go Borys, kolega z którym od teraz miał siedzieć w jednej ławce.
-Tak wiem, zaraz byłaby gadka w stylu: czas to pieniądz, punktualność jest duszą interesu, kto późno przychodzi sam sobie szkodzi albo…
-Dobrze, proszę wstać idziemy na apel – zarządził nauczyciel.
Naraz wszyscy zaczęli szurać krzesłami i opuszczać kolejno komnatę udając się w luźnych grupkach na obowiązkowy element odbywający się regularnie co roku. Jego magnificencja rektor Turonion czuł na swoich barkach wielką odpowiedzialność względem młodych adeptów magii. Był przekonany, że jego misją jest wychowanie ich na prawych obywateli królestwa, znających rządzące nim prawa oraz świadomych konsekwencji jakie czekały tych, którzy je złamią. Oprócz wychowania patriotycznego, które ustanowił zajęciami obligatoryjnymi, uraczał swoich podopiecznych co jakiś czas swoimi pouczającymi wystąpieniami, a te odbywające się na rozpoczęcie i zakończenie roku szkolnego stanowiły jedne z jego ulubionych.
-[…]Dura lex, sed lex! Dlatego właśnie na naszej uczelni za ściąganie karzemy bez wyjątku wydaleniem ze studiów! Dlatego właśnie za spóźnianie się na zajęcia karzemy pracami społecznymi na rzecz uczelni. Dlatego właśnie za spożywanie alkoholu na korytarzach karzemy jego konfiskatą. Dlatego właśnie […]


-Szykuj się, zaraz poczujesz siłę złego dotyku – zakrzyknął Fabio po czym wystawiając ręce przed siebie zacisnął pięści i wykonał biodrami kilka mocnych pchnięć do przodu jednocześnie odciągając do tyłu ramiona. W tej samej chwili w stronę Ernesta poszybował z dużą prędkością kij od szczotki. Czarodziej przeklną i zaczął inkantować zaklęcie ochronne, zamaszyście przy tym gestykulując:
-Armatura rocken brauchen, keine Tote hier wir… kurwaaa! A do dupy z takim czarowaniem! – krzyknął młody czarodziej przyciskając dłoń do niewielkiej rany na ramieniu, z której wypłynęła mała stróżka krwi. - Jaki sens trenować to zaklęcie w takich okolicznościach skoro wiadomo, że potrzeba na nie chwili. A walce zwykle nie ma na to czasu.
-Słabi zawsze tak mówią – odpowiedział wesoło Fabio – ale ja mogę zrobić z ciebie prawdziwego mężczyznę. Możemy umówić się wieczorem na małe…
-Feuerschwert, Pappilon co to miało być?! – powiedział donośnym głosem Sakir – Czemu macie na sobie strojów ochronnych?
-Śmierdzą jak chuj profesorze – odrzekł Fabio
-Bez przekleństw mi tutaj nie jesteśmy na boisku! Feuerschwert, idź do pielęgniarki, potem jak wrócisz to przebiegniesz razy dookoła placu treningowego. Pappilon ty możesz już teraz zacząć biec.


-Och bogowie, a cóż takiego ci się przytrafiło przystojniaku? Czyżby sprzeczka z dziewczyną? Wygląda jak rana od paznokcia, co takiego przeskrobałeś? – zapytała wesoło Krinn, uśmiechając się zalotnie.
-Po pierwsze dobrze pani wie, że nie mam dziewczyny – odpowiedział krzywiąc się – po drugie rana jest od zaklęcia, to znaczy od kija rozpędzonego przy pomocy zaklęcia. Sam nie wiem jak to możliwe aby zranić się od czegoś takiego, ale najwyraźniej takie moje szczęście.
-Ooo nie dąsaj się już tak mój drogi. Na pewno znajdziesz sobie fajną dziewczynę. Która byłaby na tyle głupia i nie chciała chodzić z młodym, pełnym energii czarodziejem – zaśmiała się i kilkakrotnie otarła jedną nogę o drugą sprawiając, że jej krótka spódniczka odsłoniła jeszcze większą część ud.
-Bardzo śmieszne.
-No dąsaj się tak. Chodź tu i usiądź obok mnie, założę ci opatrunek

Ernest usiadł na wskazane przez pielęgniarkę krzesło, które znajdowało się tuż obok niej samej i zapach perfum Krinn nasilił się.
-W porządku, teraz obmyję ci rękę wilgotną szmatką, wyciągnij ją w moją stronę, dobrze, a teraz połóż ją tutaj i nie ruszaj przez chwilę – dodała wskazując na swoje uda. Gdy nachyliła się aby założyć bandaż młodzieniec miał chwilę aby rzucić okiem na obszerny dekolt pielęgniarki.
-Skończyłam. Wygląda nieźle. Ale sądzę, że skoro już tu jesteś to mogłabym cię przepadać. Tak profilaktycznie, żeby mieć pewność, że doznasz żadnej kontuzji na zajęciach.
-Nie, nie. Nie ma takiej potrzeby. Jak już przeszedłem rozgrzewkę u profesora Sakira to znaczy, że dużo gorzej już być nie może – odpowiedział Ernest udając się do drzwi i mając w myślach obraz Ronalda, który dał się skusić na tego typu badanie i przez tydzień nie mógł usiąść bez krzywienia się z bólu.
-No trudno – odpowiedziała ze smutkiem Krinn – ale pamiętaj że zawsze tu jesteś mile widziany.


Wracając po zajęciach do siebie Ernest pomyślał, że znowu wrócił do tego wariatkowa, ale przynajmniej bardzo dobrze znał ten psychiatryk, innych pacjentów i lekarzy, którzy próbowali zrobić z nich porządnych ludzi, nadających się do życia w społeczeństwie. Ale czy którykolwiek czarodziej jest tak naprawdę do końca normalny?
Zuris
Zuris pisze:– Nie, nie! Cholera, źle! Ile razy mam ci jeszcze powtarzać?!
– Przepraszam mistrzu, to się więcej nie powtórzy.

(Salę wypełnia ogłuszający huk i swąd palonych szat)

– Faustus! Pomyl jeszcze raz, choć jeden, maleńki znak, a na wieki zamknę cię w ciele bardziej pasującym do twojej durnoty!
– Dobrze, błagam o wybaczenie mistrzu... ekhm... Chyba niechcący podpaliłem ci skraj szaty...
– Faustus! Ja cię poćwiartuję!


***


Bycie uczniem boga śmierci nie jest tak straszne, jak może się wydawać. Tak naprawdę, jest znacznie, znacznie gorzej.
Mówi się, że należenie do grona demonów chaosu jest jednym z najwyższych zaszczytów. Sam pan śmierci, Usal, osobiście wybiera i szkoli kadetów tak, aby jak najlepiej wypełniali jego wolę. Aby zostali panami zniszczenia, nieszczęścia i śmierci. Aby zostali najgorszymi z najgorszych. Najniebezpieczniejszymi z najniebezpieczniejszych... By nieśli śmierć i pożogę... Et cetera, et cetera. Mówi się wiele propagandowych bredni. Tak naprawdę, nikt za cholerę nie chce zostać wybranym. Właściwie to po cichu, na zapleczu społeczeństwa uważa się, że wybrani mieli nielichego pecha. Przecież kto, z własnej, nieprzymuszonej woli, pragnąłby stanąć twarzą w twarz z Usalem?
Co gorsza, widzieć tą twarz dzień w dzień?
Uwierzcie mi, wiem co mówię.
Nazywam się Faustus i jestem pechowcem.


***

Coś z brzękiem rozbija ci się koło głowy, z sykiem osnuwając teren smrodliwym, fioletowym dymem.

– Drzemkę sobie uciąłeś?! – Ryczy nad tobą potężny, schrypnięty głos. Głos, w którym słychać zapowiedź prawdziwej i nieokiełznanej furii, przysługującej z tytułu bogowi śmierci...

– Mówię do ciebie! – Kolejna retorta o włos omija twoje ucho i z głośnym hukiem wyrywa spory kawał ściany za tobą.

– Proszę o wybaczenie mistrzu – krzywisz się wewnętrznie słysząc swój głos, pełen paskudnej, lepkiej ugody – zastanawiałem się usilnie nad tym zaklęciem śmierci – kłamiesz gładko – jak to możliwe, że serce nagle się zatrzymuje?

Przez kilka, trwających wieczność, sekund patrzysz maślanymi oczami w pełne gniewu źrenice mistrza. Zastanawiasz się, czy tym razem jednak nie przegiąłeś. Twój umysł obrazuje ci już kolejną fiolkę, z trzaskiem rozpryskującą ci się na twarzy, a magiczny ogień już zaczyna trawić twoje ciało...

– Ech, ty głąbie. – Mistrz wzdycha i kręci głową. – Przecież mówiłem wam o tym kilka dni temu. Serce ofiary zostaje ściśnięte za pomocą magii, przez co nie ma możliwości rozkurczu. Samoistnie staje dopiero po kilku chwilach, w zależności od organizmu. Dla tego tak ważne jest, aby trzymać to cholerne zaklęcie do czasu, aż nastąpi zgon. A skoro już o tym mowa, to patrzcie co się dzieje, gdy...

Ale ty go już nie słuchasz. W duchu gratulujesz sobie wygranej. Nigdy nie chciałeś być demonem zagłady. Tak właściwie to tylko udajesz głupka. Ledwo udaje ci się powstrzymać chichot na wspomnienie „wypadku” podczas ostatnich ćwiczeń. Wystarczyło dodać kilka przypadkowych gestów i szata tego nudziarza zajęła się ślicznym, różowym płomyczkiem.
Kawały! To jest właśnie to, co daje ci siłę, aby nie roznieść tego wszystkiego w drobny mak.
Ale drobne żarciki to nic, wobec tego co przygotowałeś. To będzie hit. Prawdziwy rarytas!
Wystarczy tylko, że ten stary pryk otworzy dziś stary kufer, klekoczący cichutko w rogu jego gabinetu...
Nie możesz się powstrzymać, twoje usta wykrzywia złośliwy uśmieszek. Pewnie wywalą cię na zbity pysk, ale masz to gdzieś. Tak właściwie, to będzie ci to nawet na rękę.

A Usal? Przecież nie zamieni cię w dziecko.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Prace konkursowe – zbiór dzieł”