Re: Wschodnie Skrzydło

16
Wyleciał łysy na bruk, nie czując swych płuc ani nóg. Czuł za to chuchającego mu w potylicę rycerza, decydującego się podążyć jego śladem. I chociaż do tej pory nawet mokry śnieg był mu milszy od niego, tak długo jak tamten pozostawał za jego plecami miast stać na jego drodze, nie uznawał za celowe przejmować się jego obecnością. On sobie, tamten sobie. Zważywszy na jego obecne problemy należało to uznać za całkiem korzystny obopólny układ. Jego nadzieje, pomyłki, porażki rozbiegły się na skrzyżowaniu, pozostawiając go samego, tuż nad biegnącą przed nim rzeką dusz. Rozbiegł się jego wzrok, próbujący odzyskać utracony przez oczy szlak nieomylnej drogi. W końcu rozbiegł się i on sam, skacząc przy końcu rozbiegu na niską ścianę najbliższego budynku, przylegającego do dachu sąsiadującego z nim wyższego domostwa. Pomagając sobie ostrzem jak czekanem, wdrapywał się nań z zamiarem kontynuowania pościgu na wysokości, dającej mu lepszą perspektywę na wyłowienie kogokolwiek z tłumu. Szczególnie ścigającego dziewczynkę napastnika, który w obecnej ciżbie górował nad nią wzrostem i był zdecydowanie łatwiejszy do wypatrzenia.
Nigdy nie lubił wchodzić do rzeki i płynąć z prądem, zwłaszcza jeśli mógł się przebiec jej brzegiem.

Re: Wschodnie Skrzydło

17
Za łysym wleciał ten hojniej obdarzony przez naturę włosiem na czerepie. Czarny pancernik z włosami. To dopiero byłoby dziwo. Ale nie czas teraz wkurzać uczonych, już dość mają stresu z dziobakiem.

Mordred obrzucił obszar wzrokiem i zacisnął zęby żeby nie zakląć głośno. Nie mógł nawet wysłać Mandy na zwiad powietrzny, bez zwracania uwagi. Szczęśliwym (chyba) trafem, poprzedzający go mężczyzna także uznał słuszność wyższego punktu orientacyjnego i wspinał się na dach ujawniając kreatywne zastosowanie swojej protezy. Niestety Mordred siłą rzeczy podążyć nie mógł. Siłą ramion tez nie, bo nie miał wątpliwości, że potrzebowałby nadludzkiej krzepy by podciągnąć się w swoim pancerzu.

Ale nie wszystko stracone. Jeżeli będzie miał na oku drugiego mężczyznę, którego samotnie na dachach nie będzie trudno wypatrzyć, będzie miał nadal jakiś punkt zaczepienia. Poza tym... Tłum jest niczym pies. Drapie się tam gdzie go swędzi, tym intensywniej im bardziej gryzie pchła i nie nie jest przy tym dyskretny. Uciekające dziecko i goniący je mężczyzna, jeżeli są w tłumie i kontynuują pościg na ile pozwoli im ciżba, muszą wywołać poruszenie. Obracające się głowy lub jakieś przekleństwa lub sprzeciwy, poświadczą o zakłóceniu spokoju pielgrzymki. Nawet z poziomu do którego był ograniczony, powinien dostrzec niepokoje i rozdźwięk w jednostajnej fali ludzi. To drugi punkt zaczepienia jakiego sam mógł się uchwycić.
Jestem wybrykiem natury. W pogoni za głosem serca, przemierzam doliny i góry, smagany po plecach batami szaleństwa.
Obrazek

Re: Wschodnie Skrzydło

18
Punkt widzenia zależy od punktu patrzenia, powiadają mieszczuchy i mniej zacni erudyci po kilku głębszych kuflach miodku. Opancerzony taran próbował dopatrzeć się nieprawidłowości w tandemie wykreowanym przez napierających z okolicznych wiosek dzikusów. W ich naturze leży krzyk, chamstwo a także rozbójnictwo. Nie dziwota, że co rusz wprawne oko nawołuje farsa stłumionych codziennością szaraków. Obdarowane wylewającym się znad portek sadłem babska toczą zaciętą dysputę o niestosowny akt przemocy, jakim po uważniejszym przysłuchaniu okazuje się jątrzące szturchnięcie. Matka - równie krępa, co poprzedniczki - zgubiła w tłumie czwarte dziecko lub przynajmniej jedno z wielu, albowiem w tym trącącym pospólstwem gronie jak po grudzie doliczyć się migających przed oczyma chłystków. Migrująca fala, co rusz wywołuje mniejsze, to większe awanturki i cyrki. Wszystko płynie, stale modyfikując pierwotnie przyjętą przez marsz konformację.

W następstwie dziczy, którą prezentują mieszkańcy Thirongadu, a również tutejszych osad, próba doszukania się pożądanej nieprawidłowości umyka w eter, jak porywany przez górski wiatr smród Thirongadzkich mężów. Nadzieja w rękach - ręce i kikucie, dłoni i stali, najzwyczajniej kończynach - tegoż po dziś dzień bezimiennego osobnika. Jegomość zaszczuty kłamstwami, którymi mąci wodę, tak, że dalekowidząca wieszczka nie uchyli rąbka tajemnicy o przeszłości. O niczym.

Nasączone wilgocią płyty wpuklają się do wnętrza domostwa pod naciskiem lichych onucy. Chociaż stare, trzymają się jakoby zaklęte urokiem dobrej wróżki. Kilka stóp nad ziemią, nieco ponad stragany przydrożnych handlowców wystarczy, ażeby bacznie rzucić okiem na zgraję wiernych. Tabun odzianych w skóry kobiet i mężów, starców i noworodków w koszykach oraz chustach, zdrowych i chorych. Wszyscy zmierzają ulicami do miejsca pielgrzymek, dziedzictwa kulturowego Thirongadu. Osadzony na kilku skałach kamień z czarnego tworzywa jest miejscem modłów doglądających go z osadzonej naści stopni niżej polany. Tam właściwie zmierza rozruszany tłum. Tłum, na którego czele wyróżnia się prowadzona przez degenerata dziewczynka o blond włosach. Nasza zguba, Liszka.

Re: Wschodnie Skrzydło

19
Wznosząc się ponad hałas i zamieszenie, Morholt ujrzał swoją zgubę. Z początku tylko tą małą, jasnowłosą i niemetaforyczną.

Poddawane ciężarowi dachówki trzeszczały jak stary tetryk w środku tyrady na temat dzisiejszej młodzieży. Sam zresztą brzmiał podobnie, gdy przekleństwa oraz para opuszczały jego usta podczas krótkiego i karkołomnego boju o to, by z kilku stóp nad ziemią nie znaleźć się dokładnie sześć pod nią. Boju, w którego trakcie wspiął się więcej niż tylko na dach, bo na wyżyny swoich akrobatycznych umiejętności. Na potrzeby chwili udało mu się wypracować chwiejne porozumienie pomiędzy oszalałym biegiem a rozważnym i metodycznym stawianiem nóg w miejscach, które można było uznać za konstrukcyjnie spolegliwe. Nie wiedział jak mu się udało. Czuwająca nad architektoniką dobra wróżka musiała szczerze nie znosić swojej stomatologicznej konfraterki, pozbawiając ją okazji do pomnożenia swego dostatku kosztem jednorękiego śmiałka.

Był o mały włos od skręcenia karku. Otoczył ten fakt łagodną akceptacją, nie mając na zewnątrz czerepu niczego, co mogłoby mu posłużyć za punkt odniesienia. Ani niczego wewnątrz co funkcjonowałoby prawidłowo i pomogło mu uświadomić powagę sytuacji.

W międzyczasie krótkiego biegu po dachach rozwalił komuś strop, zasypał stragany w dole wszystkim co utrzymywało dachy w ich względnie stabilnym kształcie i omal nie zakutał w jakąś białą szmatę, którą ktoś wywiesił za oknem. Pozbywając się powiewającej za nim tkaniny, miał szczerą nadzieję, że w panującym w dole rozgardiaszu nikt nie zwrócił na niego uwagi. Biegający po dachach dorosły mężczyzna z ostrzem w miejscu ręki. Jeżeli instynkt samozachowawczy nie był wystarczającym do tego, by przerwać tę farsę, powinny zakończyć ją resztki godności.

Chyba one sprowadziły go skutecznie na ziemię, gdy rujnując komuś elewację, znalazł się w płynącej w kierunku miejsca kultu rzece dusz. Płynąc stabilnie i z namysłem, starał się ograniczyć korzystanie z łokci do niezbędnego minimum oraz nie wyróżniać na tyle na ile było to możliwe. Wszystko by dotrzeć do celu i nie rozdrażnić potwora o stu głowach, stu nogach i stu kułakach, który w jednej chwili mógł zniweczyć jego szanse na szybkie i dyskretne przebicie się na przód ciżby.

Re: Wschodnie Skrzydło

20
Marsz ponad głowami zdawał się być tańcem szaleńca. Skrzeczące deski, śliskie dachówki oraz spaczona zielonym mchem skóra lub inny typ materiału, jakim mieszkańcy Thirongadu wzmacniali dachy domostw w mieście. Wszystko uginało się, trzaskało, odlatywało pod naporem prowizorycznych onucy jednorękiego wariata, Morholta.

Jak belki wpadały do środka chałup, tak i mąż opuszcza wyżynę na rzecz tłoczącej się rzeki wiernych. Wpadł w nią z pluskiem, który rozmywa się pośród gwaru . Trącony łokciami, przedramieniem bądź nawet nogą musi przedostać się na czoło frontu. Z trudem udaje mu się prześlizgać pomiędzy mniej i bardziej gorliwymi wyznawcami. Z każdym kolejnym krokiem zdaje się przybliżać do kresu. Do taszczonej na plecach Liszki. Pochwyconej i przetrzymywanej wbrew woli, przez spaczonego demonicznym kłamstwem tubylca. Dziecko przestało nawet wierzgać, Morholt próżno trudził się dostrzec w niej życie. Jak ta rzeka wiernych, tak bezbronne dziecię poddało się woli zaborcy.

Był o krok od nich, aż poczuł coś, o czym niemal zapomniał, że istniało. Ten dziwny dym o kształcie zdeformowanej ludzkiej czaszki. Wypełnił jego pole widzenia, mimo że przed oczyma winien mieć śpieszące na miejsce kultu staruszki. Trzepotanie rzęsami, opuszczanie powiek na nic się zdały wobec niebotycznych figlarstw umysłu. Dotychczas objętego niepamięcią, dziś pełnego niewyjaśnionych urywek ubiegłego żywota. Ta sama wizja, która nawiedziła go w Rybich Grzbietach, gdzie rozprzestrzeniła się zaraza żywych truposzów. Ten sam ból i to samo uczucie bezwładności. Odzyskał wzrok, lecz zamiast wiernych ujrzał ich martwe ciała. Splamione juchą, rozkładające się przy cieple wszechobecnego ognia, wszakże którego źródła nie mógł zlokalizować. Ulica miasta zdawała się przypominać królestwo Garona, służące do straszenia dzieci, aby zachowywały się należycie. Niebo, nawet niebo było czerwone, jakoby ktoś dolewał oliwy do ognia. Śnieg zastąpił popiół. Było go coraz więcej im wyżej się wspinał. Krocząc przed siebie zmieniało się położenie, lecz nie otoczenie. Martwe ciała wciąż otaczały Morholta. Tak samo ułożone, zachowywały spójny wzór. Pod stopami miał szary popiół palonych kości. Czerwień ginęła w nim bezpowrotnie. W końcu podniósł łysy łeb, tym samym znajdując źródło płomieni. Ogniste języki sączyły się z gigantycznej skały, a za nimi nienależące do tego świata istoty. Okropne, zdeformowane byty stworzone na podobieństwo... Niczyje. Co galopem wylatywały z krwisto czerwonej tafli, promieniującej nad czyimiś ciałem. Związane pasożytniczą więzią wrota wypłukiwały siły witalne...

Poczuł lekkie kłucie w kikucie. Szara wydzielina pociekła z łokcia, dalej zamarzając na ostrzu. Coś wniknęło w świeżą ranę, coś zaczęło się babrać. Wciąż otaczał go tłum pielgrzymów, lecz był już na miejscu. Nieopodal wystawnego wzniesienia, gdzie usytuowano czarną skałę. Tłum gorliwie wznosi ręcę w jej kierunku, modląc się w nieznanym obcemu języku. Dookoła załamującego światło minerału stoi kilkoro tutejszych arcymistrzów. Szamani, znachorzy otaczają górski twór w bliżej niesprecyzowanej formacji. Z daleka zaś wyłania się Liszka, niesiona przez znanego Morholtowi gacha. Bezsilna, spętana zmęczeniem wzbudza niepokój pośród wiernych, którzy mimo wszystko nie przerywają wołania. Śpiewają za plecami mężczyzny, jaki w niezbadany sposób pojawił się na czole wiernych. Tuż pod wzniesieniem, gdzie szamani prowadzą egzortę.

Re: Wschodnie Skrzydło

21
Zatrzymał się, wpadając na kogoś idącego przed nim, a ktoś z tyłu na niego. Zachował pion, nie mając gdzie upaść, podczas gdy obezwładniło go znajome uczucie utraty wszelkiego czucia. Wszelkiego poza bólem, ostatniej rzeczy, która pozostawała prawdziwą. Zacisnął powieki, a potem podniósł, rozumiejąc w końcu co miał na myśli facet, który ukuł powiedzenie, że piekło to stan umysłu. Zupełnie jak gdyby ktoś otworzył mu we łbie ostatnią pieczęć. Wczeluśćwstąpienie dokonujące się tuż na jego oczach. Jako w piekle tak i na ziemi. Przyklejony do powiek odjazd, którego nie powstydziłaby się naćpana Maria Elena.

Szedł i patrzył, starając nie deptać po ciałach na tyle na ile było to możliwe. Ich kompozycja nadawała miejscu specyficzną, trudną do podrobienia atmosferę. Nie miał czasu, żeby się przyglądać, podążając za rozpaloną łuną na horyzoncie. Za ognistym językiem, wyłażącym prosto z paszczy podnoszącego swój kaprawy łeb zła. Zajrzał w Otchłań, a ona odmrugnęła mu porozumiewawczo.

I choćbym, szedł ciemną doliną.
Nie zniszczycie mnie.
Nie weźmiecie mnie.
Będę walczył z wami pod krwawo czerwonymi niebiosami.
Ziemią i wodą, kurwa wasza mać.


Otrząsnął się zlany potem, wpadając na coś po raz kolejny. Tym razem była to konkluzja. Dziwne wizje, starożytne przepowiednie traktujące na twój temat, ratowanie ludzi z opresji i banda debili wierząca w to, że jesteś wybrańcem. I ty sam, jak kretyn wchodzący w tę rolę. Nic tylko wziąć i umrzeć za czyjeś grzechy. Albo znaleźć solidną ścianę i uderzyć w nią z całej siły durnym łbem.
To ostatnie zanotował sobie w myślach na później. Jego limit czasu był znacznie ograniczony, podobnie jak cierpienia, które postanowiło się odezwać w okolicach łokcia. Obejrzał go pobieżnie, nie zwalniając tempa i nie dziwiąc się zanadto. W końcu to świeża rana, w której tkwiło dobre kilka funtów hartowanej, barbarzyńskiej stali.

Znajdował się na przedzie, wybił z tłumu, wyszedł przed szereg. Samotny, niczym ryczący lew tłumie potakujących. Było za późno by zawrócić, zarówno siebie jak i bieg ludzkiej rzeki, która wyrzuciła go tutaj. Swoimi falami przygnała na skałę, na której miał się rozbić.

Nim dociera do niego sens jego własnych ruchów, wspina się pod górę. Zagradzając drogę porywaczowi staje pomiędzy nim a egzortą. Gotowy bronić dzieciaka na każdy głupi i odważny sposób. Tak jak potrafi.

— Postaw małą na ziemi, albo tak ci wpierdolę, że będziesz srał zębami — mówi, gdyż historia zawsze pamięta, że wielkim i bohaterskim czynom zawsze towarzyszą wielkie, pełne podniosłości słowa.

Re: Wschodnie Skrzydło

22
.
Obrazek
Wędrowiec, wieczny tułacz, żeglarz zagubiony na bezkresnych morzach wśród archipelagu miejsc i czasów. Właściciel wielu imion, wielu osobowości. Spaczony przeszłością żywot, operatywnie pokonuje skalne wypuklenia. Jak w tańcu uskakuje pomiędzy okutymi wiecznym lodem północy głazami. Skorelowane twory matki ziemi kreują bliżej nieregularny trakt na sam szczyt religijnego wydarzenia. Dziewiczy cokół zajęty przez pochłaniający światło dnia skalisty relikt, przez tutejszych znachorów oraz przez żołdaka z kruszyną na plecach. Scena, na którą skierowane są oczy setek wyznawców. Mieszkańców Thirongadu, jak i okolicznych wiosek.

W jego centrum on z przemową godną zapamiętania. Cwałował na złamanie karku, chcąc ochronić niewinne istnienie. Na szczycie zaś poczuł nadciągające widmo skrępowania, jakoby realnie odgrywał sztukę teatralną. Wpierw dochodziło wołanie z tłumu, niewyraźne odgłosy zdumienia. Nagle ścichły, głuszone narastającym w głowie bębnieniem. Wokół uniósł się kwaśny, żrący gęsty i kleisty smród, nie dający się określić. Był to - tego był pewien - smród siarki i rozkładu. Trupi cuch palonych zwłok, ostatecznej degeneracji i degradacji. Prawie zgiął się w wymiotnym odruchu, lecz nim tego dokonał, spojrzał na uniżony tłum za plecami. Wszyscy, bez wyjątków, starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, piękni i szpetni spoglądali w jego kierunku. Nienagannie usytuowani z lekko podniesioną głową, jakby jednym ciałem wpatrywali się w osobę z ostrzem zamiast dłoni. Ich oczy były czarne, pozbawione wyrazu. Twarze zaś popielate. Przypominali marmurową armię posągów, nie zaś tabun wyznawców w trakcie pielgrzymki - odwrócił wzrok.

Zniknęli. Agresor wraz z nieprzytomną dziewczynką na barkach przepadł. Miejsce, w którym stali zaś podświetlone niewyrażoną czerwoną łuną, jak gdyby stłumionym pożarem. Biło od niego niepojętym ciepłem, jakiego trwoga szukać na tej ziemi. Kolejny fint zdawałoby się. Kolejny psikus obłąkanego wnętrza Morholta? Nie.

- Jak ręka? - zapytał przeciągle zakotwiczony w pamięci mężczyzny głos. Kuszący, ale ciężki. Chropowaty, lecz dźwięczny jak syczenie podrzędnego gada. Wysycony erotyzmem, nawołujący do grzechu. Nie musiał zmienić pozycji, by rozpoznać właściciela owego języka, mimo to stanął z nim twarzą w twarz. Oczy miała dzikie, przekrwione i straszne. Inne niż podczas pierwszego spotkania nad brzegiem zamarzniętego jeziora. Ona, on - ten byt - stał jak zawsze niewinnie, chwiejąc się na boki. A stała pod czarnym głazem o idealnych proporcjach, bez skazy, do bólu równie martwym i nudnym, jak przydrożny kamyk - miejsce kultu ludu północy, ich święty relikt.

Nieopodal, nieco dalej zastygnięci kultyści a pośród nich Liszka. Równie zamarznięta, co rzesza wyznawców pod stopami, tak samo martwa. Coś zakrzywiło czas, potężna anomalia lub celowe działanie nieludzkich istot. Widział ich na horyzoncie, za Ate i za srebrzystoczarną skałą. Zbliżali się do niego lub on do nich. Kątem oka dostrzegał zmianę swego położenia. Demon bez wątpienia o kobiecych kształtach i płonącym czerepie przyciągał go do siebie. W końcu przymaszerował. Jak za dawnych lat stał przed nią. Rozluźnioną, nieskrępowaną boginią słodkich słówek, która z odsłoniętym śródpiersiem uśmiechała się zadziornie. Chełpliwa postawa, być może nadto. I tak stał przed nią na wyciągnięcie ręki... Ręki, o ironio!

Re: Wschodnie Skrzydło

23
Smród. Duszny i słodkawy odór palonych zwłok, który poznałby nawet w piekle, tylko utwierdzał go w optymistycznym przypuszczeniu, że oto właśnie znalazł się w jednym. Optymistycznym, bo tak naprawdę to ono znalazło jego, podążając za nim.

Nie oszalałem — pomyślał z ulgą pośród nienaturalnej ciszy zalegającej wśród górskich wyżyn, patrząc na zgromadzony w dole rząd bez dusz, rzeszę pogrzebaną za życia. To wszystko dzieje się naprawdę.

On sam zesztywniał w jednej chwili, gdy wsączona mu w ucho znajoma trucizna, spłynęła mu w dół duszy. Ożywiając wspomnienia świeże niczym krew z kikuta bryzgająca na śnieg. Historia lubi toczyć się kołem, nawet jeżeli jest to koło zupełnie błędne. Nie kłamała, Czeluści faktycznie na niego czekały. To pocieszające, że na tym świecie można jeszcze polegać na czyimś słowie. Zwłaszcza, jeśli w twoim życiu nie było ani jednej stałej i pewnej rzeczy poza twoim własnym końcem. I to właśnie dlatego powitał ją w duchu z otwartymi ramionami. O ironio.

Znamy się? — cofnął się o pół kroku, unosząc głowę. A w jego oczach było zimno całej Północy. I wszelka obojętność tego świata. — Bo jakoś sobie nie przypominam. — I tylko nikły zarys uśmiechu na jego twarzy, pękniecie w lodowej szczelinie zdradzały, że jest inaczej. Pogarda. Pogarda jest rozkoszą bogów. Utrzymywał pewien dystans na wypadek, gdyby chciała odświeżyć mu pamięć.

Re: Wschodnie Skrzydło

24
Płonący czerep, tląca liliową czerwienią łepetyna, zawrzała. Płomienie uniosły się, kropiąc dookoła resztkami ogników. Czyżby śmiertelnej istocie, okaleczonemu głupcowi znikąd, udało się wyprowadzić z równowagi plugawe nasienie Usala? Wszystkie znaki na niebie potwierdzały jego chwilową wyższość nad Ate. Wielce owo podejście nie przypadło do gustu towarzyszce polemiki. Jednakoż ulewny deszcz schłodził czarci temperament. Falujące na północnym wietrze płomienie wracały do stanu wyjściowego. Istota nie z tego świata ściszyła jeszcze bardziej odgłosy sparaliżowanego tłumu wiernych. Zgłuszono wszystko i wszystkich poza obecnym rywalem z ostrzem zamiast dłoni. Jej szept rozległ się po śniegu, niczym lawina.

- Rada jestem z dopisującego ci humoru. - szalona wędrówka spojrzeń zakończyła się na trącącym szarozieloną wydzieliną kikucie. - Umrzesz okutany smrodem swego podgniłego ciała. Dlaczego więc walczysz? Odejdź, by powiekach powrócić oczyszczony i lepszy. Ten świat gnije, jak ty. Pozwól mu zatoczyć koło. Zakończ to tu i teraz.

Re: Wschodnie Skrzydło

25
Pośmialiśmy się — przyznał, z twarzą stężałą w kamiennym grymasie. — A teraz do rzeczy — Ustawiwszy się bokiem do czarta, przeszedł się kawałek po okręgu, kilka razy poruszywszy barkiem z psującym się właśnie kikutem. Grał na zwłokę, rozglądając po okolicy i śniętym tłumie. Wypatrując jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych przejawów przytomności.

W rzeczywistości nie pragnął niczego bardziej niż tego, by pójść za radą demona, odejść i się oczyścić. Najlepiej podczas porządnej kąpieli w balii z gorącą wodą, w towarzystwie dziewek łaziebnych. Co najmniej dwóch. Wyłożyć na wszystko lachę i zabrać stąd swoje okutane smrodem ciało. Choć jeżeli miał być szczery, to dopóki nie pojawiła się tu jego rozmówczyni, smród był jeszcze do zniesienia.

Dlaczego więc walczył?

Tylko to potrafię. — Ostatecznie zastosował się do jej drugiej rady, do tej by zakończyć wszystko tu i teraz. Skróciwszy dystans, w jednym, płynnym ruchu przeszedł do wypadu, wyciągając okaleczone ramię, by dosięgnąć ją ostrzem. Celując odruchowo w odsłonięte śródpiersie, wręcz zapraszające do częstych odwiedzin wszystkie ostre przedmioty jakie akurat znajdowały się pod ręką. Co całkiem dobrze się dla niego składało.

Re: Wschodnie Skrzydło

26
Coś się kończy, coś się zaczyna Ostrze sykiem przeleciało, nie wiedzieć skąd. Strażniczka spod cmentarnej skały nie zauważyła ekspansji swego ciała. Nie zaalarmował krakaniem, nie krzyczał, fajtając kończynami. Spojrzała mu prosto w oczy, gdy zapanował ścisk. Coś krzyknęła nagle cicho, coś zaklęła, coś westchnęła. W milczeniu wskazała jego gruboskórną mordę. Dłoń, jak roztrzaskana trebuszem wieża, snuła się ku upadkowi. Maczany w krwistym mięsiwie metal zanikł. Natrafiwszy na kręgosłup, rozłupał go, jak wcześniej płuco czy żebra. Coś gruchnęło, coś strzeliło. Teraz wiedział, że były to kości. Ukryty kolec wartko przebił ofiarę, wyłaniając się z pleców. Dyndała na nim, niczym martwa kukiełka na prowizorycznym stojaku kuglarza. Raptem spostrzegł, że coś dzieje się z jej twarzą. Lewe oko, znacznie mniejsze od prawego, mrugało, latało i kręciło się jak dzikie w pomarszczonym i sinym oczodole. Widok był koszmarny. Z dziury w piersi nie pociekła żadna posoka. Brakło karminowych wężyków, cienkich strumyków i obfitych plam juchy. Nic.

- Ach - jęknął nisko demon - różni głupcy i mistycy próbowali dopasować cię do bajęd, legend i przepowiedni. Myląc niebo z gwiazdami odbitymi na powierzchni stawu, mistycznie założyli, żeś zbawiciel z archaicznej przypowieści. A prawda o ileż jest banalniejsza, o ileż bardziej prozaiczna. Organicznie prozaiczna. - zaśmiała się nerwowo Ate, a w kąciku ust zabielała jej plamka gęstej piany.
- Wspaniałomyślnie przywiodłam tu twoje brudne dupsko. Miodem, słodką patoką dla mej uciechy miałeś być. Wedle sprofanowanej przepowiedni zarżnąć obdarowaną eterycznym darem dziewicę miałeś. Ach - zajęczała po raz kolejny, bo ból był nie do zniesienia - nieposłuszny i niepokorny. Nasączona magią krew niewinnej duszy zdoła otworzyć bramę. Byliśmy tak blisko nowego początku, byliśmy... - krzyknęła, szarpnęła się, ale trzymano ją mocno. Płomienie na głowie podwoiły swoją objętość, a oczy wypełniła mroczna poświata. Patrzył na nią, kiedy prawe oko pulsowało i nagle, bez ostrzeżenia wybuchło. Z oczodołu trysła smolista wydzielina, plamiąc mężczyźnie twarz oraz ramiona. Ate drżała. Ogień zaczął zajmować pusty oczodół, dalej wargi i uszy. Płonęła żywcem. Momentalnie zajął się tors i wszystkie kończyny. Wszystko odgrywało się na jego dłoni, lecz nie czuł płynącego z płomieni ciepła. Nim przełknął ślinę, potępiony byt sczeznął na popiół.

Szary proch odleciał wraz z chmarą przybyłych wron. Jednym ciałem wzbili się pośród Thirongadzkich wiatrów i odeszli. Więc to tu, pomyślał, rozglądając się dookoła. Tu wszystko się zaczęło. Magia Ate prysła, pielgrzymi wracali do życia. Na ich buzie wrócił różany kolor, a w dłonie dawna siła. Serca zabiły jednym rytmem. I Liszka żyła, wiercąc się pośród podsztych ogłupieniem znachorów. Stali jak zbłądzone, oszukane pisklęta. Ktoś z tłumu ochoczo krzyknął - Κυριάκου!

Nie dostrzegł tego wcześniej. Wtargnąwszy z impetem w cherlawe ciało demona o kobiecych kształtach, zatopił się głębiej. Znacznie głębiej. Klinga tonęła w mrocznawym głazie. Jak wyznała przed śmiercią Ate, nie był on historycznym miejscem kultu, lecz najprawdziwszą bramą, stanowiącą przejście do tego chłodnego świata. Odpowiednio poinstruowana mogła służyć wypuszczeniu plugawych istot i zasianiu chaosu zdolnego roznieść doczesny ład.

W swoim świecie nabroił nieco i namieszał w przeznaczeniu. Wiedział jednak, że ten wybryk nie obejdzie się bez echa. Z tłumu rzucano sporadycznie - Κυριάκου! - wskazując na Morholta palcem. Nie ważne, jak zasłużył się dla tych ludzi, czarna skała zaczęła go pochłaniać. Momentalnie rozrastała się na ostrzu nie poprzestając. Czarny minerał pokrywał ręce, tors a także stopy i szyję. Gruba warstwa dotarła do głowy. Chociaż dygotał nie groziło jej pęknięcie. Zajęła wargi, blizny, uszy i oczy. Przykryła czoło i czaszkę. Niebo ściemniało nagle, nad miastem zakłębiły się chmury. Zrobiło się diabelnie mroczno. I powiało zimnem. Zmieszany lud długo wpatrywał się w figurę mężczyzny, który po kres świata będzie częścią wielkiej skały. Ten symbol przypomina, że w każdej chwili, w każdym zdarzeniu kryją się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Każde odejście jest zarazem powrotem. Coś się kończy, coś się zaczyna...
*** [z/t]

Re: Wschodnie Skrzydło

27
Wędrował pośród śnieżnych szczytów dalekiej Północy walcząc i przelewając wiele krwi, tułając się bez świadomości celu czekającego na niego u końca drogi. Był zbiegiem, zbiegiem okoliczności, które złożyły się na niezawinione bohaterstwo.
Wyzuty z przeszłości bohater bez pamięci. Zupełnie jak gdyby narodził się tylko dla tej jednej chwili. Ostrze przeznaczenia, któremu na imię było śmierć.

Zorientował się dopiero po chwili. I przyjął to nad podziw spokojnie. Nie krzyczał, ani nie próbował wyrywać uwięzionego w postępującej skale ramienia. Zrobił sobie tylko krótki rachunek sumienia, wiedząc że jest już za późno, by wyjść bez zapłaty. Miał trwać na granicy dwóch światów, przywrócony do życia przez tutejszych człowiek okaleczony przez demona. Przypadkiem wpasowany w tryby czegoś o wiele większego i starszego niż on sam. Zastygły w uderzeniu, które zamierzał zadać samemu piekłu. Ciosie wymierzonym oku cyklonu.

Morholt. Nazywam się Morholt. — Brama pochłaniała go błyskawicznie na oczach rozbudzonego w dole tłumu ludzi. Mogąc poruszyć już wyłącznie szyją, spojrzał po raz ostatni na błękitne, nie karmazynowe niebo. Znając już wynik sporządzonego w duchu rachunku.

Jesteśmy kwita — wypowiedział swoje ostatnie słowa, nie wiada czy do zgromadzonych pod nim ludzi czy prochów pokonanego demona, zanim skała zamknęła się nad jego czaszką.
Spoiler:

Re: Wschodnie Skrzydło

28
Mordred


Niebawem po wydarzeniach spod czarnej skały życie w Thirongadzie wróciło na dawny tor. Ludność zyskała nowy obiekt kultu, którego etiologię badali tutejsi i okoliczni szamani. Wiele pozostało niejasności po bohaterskim czynie stalorękiego, okrzykniętego przez lakoniczne kroniki - Kyriakou.

Mordred wraz z Mandy zaszyli się w najobrzydliwszej i najtańszej z karczm, gdzie nikt nie nastawiał uszu pod drzwi izby, skąd niemalże każdej nocy dobiegały gorejące odgłosy piekielnej uczty kochanków. Dzień po dniu, tak mijały tygodnie. Śnieg, jak nigdy trzymał i nie chciał puścić ni krzty, przeto łowcy wciąż pozostawali na terenie twierdzy. Niepokój ponownie zagościł pośród mieszkańców Thirongadu. Wywołany wizją głodu, podnosił ceny, tym samym rujnując wieloletnie przyjaźnie tudzież układy handlowe. I dla Mordreda zaczęło być tu ciasno, aż do tego dnia.

Opuściwszy łoże usłyszał dziwny szept i nie było to wołanie okutej łuskami salamandry. Zmierzał tam, gdzie udawał się każdy mąż o poranku, gdy szept stawał się coraz wyraźniejszy. Nie tłumiła go poranna toaleta, ni brzdęki przyodzianej zbroi. Zauważył, jak donośny pisk intensyfikuje się. Nim kruczowłosemu wojownikowi udało się zlokalizować infernalne głosy, z szuflady wysunęły się wszystkie kosztowności, a w śród nich rozpalone rubiny, których resztkę zachował po bestialskim frymarczeniu. Klejnoty uniosły się na wysokość wzroku, zawisając w przestworzach. Ułożone w pięcioramienną gwiazdę rozpraszały kolejne to porcje światła. Wtem usłyszał - Valar Dohaeris!

Wziął wdech, a potem zniknął wciągnięty do środka.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Twierdza”