[Jezioro Gwiazd] Konwent

1
Jezioro Gwiazd, poruszane wiatrem i przeczuciem, przelewało się konsekwentnie. Szemrząca cicho, ciemnoniebieska woda nie wiedziała bowiem, że pod koniec dnia zabarwi się na czerwono. Na razie rozleniwienie rozsiewało niemrawie ziarno po polach i brzmieniem rannego ptactwa rozbudzało poskręcane we snach drzewa. Przemożna nuda zasnuła marszczącą się toń kurzem oraz zerwaną przez powiew trawą. Znużone jezioro trwało w takim właśnie stanie od samego brzasku i bezustannie czekało...

Od dawna dudniono albo też szeptano po miastach, wsiach oraz puszczach, że wzgardzonym przez świat i własnego boga elfom trzeba się wreszcie rozmówić. Powszechnie uważano, że ta sprawa, nierozumiana przez inne stworzenia, gaszona w zarzewiu, ważna jeno dla ostrouchów ze wschodu, za nic nie dotrze do skutku. Ale znalazło się paru takich, co to wbrew rozumowi oraz naturze – bo ona również działała im na przekór – zechciało wszcząć trud w walce o nowe i dobre jutro. Zatruta żalem po stracie, zmęczona chorobą nienawiści brać wstała z przedwcześnie urządzonego grobowca i wzniosła się z kolan. Zwołano zatem wiec nad wodą. Równo we dwa lata od tamtego pogrzebu. W rocznicę Nocy Spadających Gwiazd. Zbudowano scenę – a na scenie postawiono mówców. Pod sceną, natomiast, zebrano nędzną masę złożoną z łachmanów, smrodu oraz smutku. To właśnie ta paskudna masa, będąca cieniem dawnego blasku i wrakiem dawnego królestwa, chciała słuchać o cudach od retorów bez boga.

Na początku panowała dość dobra aura. Przerażone twarze, nieznane sobie nawzajem i przez to obce, zmarnowane, stroniące od wrzasków. Potem ktoś dał się ponieść czarnowieszczeniu któregoś z oratorów i narada przeszła w chaos. Na szczęście, za pomocą czarów – w motłochu stało przedstawicielstwo stanu druidów – uciszono powstałą w ten sposób wrzawę. Potem ten sam precedens musiano powtarzać jeszcze parokrotnie. Choć moc druidów oraz samozwańcza straż czuwała nad posłuchem – niewiele to dało i w mrowiu wciąż szumiano. Podobnie szumiała też zawarta w brzegach jeziora woda, zdenerwowana zachowaniem ostrouchów.

Narodzie! Trzeba nam zmierzać na zachód!
Narodzie! Trzeba nam udać się do Turonu!
Narodzie! Trzeba nam prosić Sulona o przebaczenie!
Narodzie! Trzeba nam szukać innego piastuna!
Narodzie! Trzeba nam umrzeć, bo ratunku nie ma.

Co na zachodzie? Śmierć i ciemność.
Co u krasnoludów? Niechęć i odraza.
Co z Sulonem? Nie ma przebaczenia.
Co z bogami? Nienawidzą nas przecież.
Co to? Umrzeć? Nie, nie nie...

Mówiono.

Mariden sterczała tuż pod wzniesieniem. Słuchała domniemań oraz kazań, słuchała słów dużego oraz małego znaczenia. Swoim sposobem obserwowała uważnie otoczenie i sama również koncentrowała na sobie wzrok stworzenia poustawianego dookoła. Panna Isíriel stała bowiem prosto – a reszta nie. Posiadała dwie sprawne ręce, swe cudne tatuaże oraz twarz niezbrukaną brudem – a reszta nie. Prezentowała się dumnie i zdrowo – a otaczało ją echo suchotniczego rechotu oraz ponura nuta narzekań. Nieodrodna córa Isírielów nie zlewała się z tłumem. Dlaczego? Bo nie postradała szacunku do siebie. Bo nie zapomniała koszmaru. Bo poznała butność. Bo celowała pod niebo, chcąc zrzucić nieprawdziwego boga z tronu. Kto wie? Może to właśnie z tego powodu...

Olinus sterczał na wzniesieniu. Prawa dłoń w kieszeń. Lewa znalazła się na kosturze z hebanu — podobnie też ciężar ciała ostrouchego starca. Serce uderzało mu z mocą kowalskiego obucha. I równie miarowo. Po obu bokach mędrzec miał swoich ziomków oraz nieokrzesaną bandę przed sobą. Bandę chcącą zbawienia i zmian. Forum doskonałe. W woreczku u pasa, natomiast, Olinus chował ostatnie na Herbii ziarno nand'caleen. Ostatnie?

Nastała zawezwana zawczasu cisza.

Czarne kocisko sterczało w mroku pod drzewem, niedostrzeżone, niewidzialne. Jego uszom nie uszło żadne słowo ni żadne westchnienie. Jego oczom nie uszło żadne poruszenie ni żaden gest – choć bezustannie obserwował on kostur mówiącego właśnie starca. Choć wcale nie zainteresowała go sprawa roztrząsana podczas sabatu – co normalne dla kotów – to bacznie obserwował on całe zamieszanie. Czemuż to? Ponieważ to nie dla własnego poznania zamierzał przechować obraz zdarzenia znad Jeziora Gwiazd. Wcale nie dla siebie. Ruchem zwieńczonego sztorcem ogona oraz rogów dawał sprawozdanie z rozmów osobie ważnej dla nowego świata.

— Zobacz, Guede, co się tu odwala. Może cię to zaciekawić... — zamuczał zatem Majak.

Przerażone nadchodzącą nocą – mając w pamięci noc sprzed dwu wiosen – słońce zaszło i zabarwiło szemrzącą wodę czerwienią.



Proszę zachować tę kolejność, chociaż na razie:
1. Sylvius
2. Licho
3. Guede

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

2
Olinus przybył wraz ze swoimi ziomkami nad Jezioro Spadających Gwiazd. W końcu mogli wynieść się z niziolczych chat w Meriandos. Nie byli tam dobrze widziani. Oskarżano ich o wszelkie nieszczęścia. Za głód, za śmierć gospodarzy, za przedłużającą się zimę, za szkodniki wkradające się do spiżarni. Zostali przyjęci z litości, ale z czasem zostali traktowani jak kamień młyński u szyi. Oni również źle się czuli na czyjeś łasce. Poniżeni i bez godności, która przystoi elfom. Stworzenia, które zostały wygnane z własnego domu. Teraz starzec był świadomy, że Fenistea nigdy nie była ich rodzinnymi progami. Byli wiecznymi tułaczami. Nigdy nie odnajdą spokoju? Są niczym ludy nomadów, którzy wiecznie wędrują bez celu? Los był im przeznaczony zupełnie inny. Nie temu bogowi oddawali ukłony. Nie temu składali ofiary. Nie tego darzyli zaufaniem. Powierzyli swój los w dłoniach kapryśnego stwórcy, który nie czeka na swoje dziatwa. Siedział teraz i przyglądał się ich losom. Uczta dla jego zmysłów. Nędzna dola bezbronnych elfów. Opuszczonych i porzuconych przez wszystkich. Kapłan nie był jednak zasmucony ich położeniem. Nie był sam. Nie miał wraz z sobą tylko wiernych druhów, czy stojących przed nim zagubionych współbratymców. Była z nim przepiękna bogini Krinn, która prowadziła go od narodzin. Wyznaczała dłonią jego przyszłość. Nie było w nim żadnego lęku, ani wątpliwości. Paliła go w piersi siła, którą chciał oddać wszystkim zebranym na wiecu.

W chwili dotarcia na zgromadzenie poczuł pewne rozczarowanie. Widział szare widma dawnej świetności. Większość przybyłych była nędzną karykaturą prawdziwych elfów. Bez godności i potęgi. Ich największym przekleństwem stało się zagubienie wiary. Bez Sulona przypominali owieczki, zostawione na łące przez swojego pastucha. Teraz kapłan, który poznał sekrety starożytnych trolli, miał przynieść im nadzieję. Rozpalić na nowo dawny blask w oczach. Spoglądał na mijane twarze. Były kruche. Nie miały barwy. Jakby opuszczone przez duszę. On znał lekarstwo na ową przypadłość. Bez względna miłość. Hedonistyczna euforia. Chwałę popędów i pragnień. Oddanie kontroli zmysłom i instynktowi. Czar potężniejszy od pospolitych sztuczek magików. Sekret córki Drwimira.

Wchodzili na podest różni głosiciele. Młodzi i starzy. W każdym z nich widać było strach, obawy, pragnienia. Nikt nie był przekonujący. Drżące głosy, niepewne dłonie, rozbiegane oczy. Nie można przekazać losu elfów w ręce tych zalęknionych osób. Tak szybko zapomnieli tajemnej mowy dzieci drzew. Swój monolog skończył jakiś młokos, który przekazywał tragiczną wizję dla wygnańców. Śmierć. Stwierdził, że nie ma dla nich żadnego ratunku. Stoją między życiem jako robaki na ziemiach obcych ras, a odejściem z tego świata w godności. W swoich dłoniach dzierżył nóż, którym chciał rozpocząć rytualne samobójstwo całego zgromadzenia. Szaleństwo. Ktoś rozsądny wspiął się na drewniane podwyższenie i wytrącił mu ostrze. Był tak słaby, że nie potrafił z pełną siłą trzymać rękojeści sztyletu. Tak naprawdę bał się wizji końca. Czuł przerażenie również wobec przyszłości. Był doskonałym obrazem każdego z elfów. W ich głowach nie było jasnego obrazu jutra. Było bezsensowne egzystowanie. Chłopak został wygwizdany, wyzywany, kazano mu odejść. Niektórzy sugerowali mu, żeby dokończył swój pomysł i poderżnął sobie gardło. Owa drastyczna scena, która dodatkowo podkreślała mortus ludu z Fenistei, wzburzyła wewnętrznie Olinusa. Czy jeżeli elf upada, musi wymieszać się ze wszystkimi obrzydlistwami świata? Zatracić szacunek wobec siebie i własnych braci? Mężczyzna nigdy nie wyobraziłby sobie takiego zbiegowiska bydła, które depcze po własnym dorobku. Drgnęło coś w nim. Impuls. On nauczył się słuchać własnego ciała i duszy. Te dwa potężne pierwiastki, moc sprawcza wszystkich sfer, kierowały nim i nadawały istotę życia. Nastała cisza. Wszyscy jakby oczekiwali czegoś niezwykłego. Podczas wiecu nie było jeszcze tak bezgłośnie. Oczy wszystkich skierowane były w stronę jeziora, przed którym znajdowała się konstrukcja przeznaczona dla osób, które miały przesłanie dla ludu elfickiego. Nikt jednak nie był na tyle przekonujący, aby zjednoczyć większość z nich. Aby przegnać wątpliwości w głowach i pokazać nową ideę. To była chwila dla Olinusa. Starzec wierzył, że jego patronka zatrzymała głosy zebranych w ich krtaniach. Zwróciła ich uwagę na swojego wybranka, którego naznaczyła w dzień narodzin- darowała mu życie i śmierć za razem. Piętno i brzemię wraz z nieposkromioną miłością. Silną wolę.

Rozbrzmiało głośne stuknięcie drewnianej laski o drewnianą podłogę podestu. Dźwięk przypominał uderzenie młota sędziowskiego, które rozpoczyna obrady. Na podest z pomocą niewielkiej grupki wszedł mężczyzna o bardzo młodym wyglądzie i delikatnej rumianej urodzie. Jasne, niczym nabrzmiałe kłosy pszenicy chwiejące się na polach, rozpuszczone włosy. Zazwyczaj spinał je w kok, ale tym razem pozwolił kosmykom tańczyć na wietrze. Jego wygląd nie zdradzał prawdziwego wieku. Olinus roztaczał jednak aurę powagi, wiedzy i doświadczenia. Założone na swoje wątłe ciało miał obszerne szaty koloru burgunda z czarnymi obszyciami. Na dłoniach brzęczały bransolety ze szczerego złota, na których znajdowały się starożytne symbole. Wyglądały jak runy magiczne. Ozdoby nadawały mu pewnego egzotycznego charakteru. Największą uwagę jednak zwracał kostur, dzierżony w chudej długiej dłoni. Potężny rzeźbiony hebanowy drąg. Przedstawiał przepiękną kobietę o nieskazitelnej twarzy i nagim torsie. Dookoła niej znajdowały się węże, obnażone postacie oraz obfite grona winorośli. Na zgromadzonych ze spokojem patrzyły głęboko zielone oczy. Po chwili rozbrzmiał jego głęboki głos. Był przepiękny. Przypominał dźwięk wydobywany ze strun harf. Silny doniosły, ale również melodyjny. Brzmiał niczym zaklęcie.

- Patrzycie ze strachem i pogardą na siebie. Obcy to obraz. Jesteście rózni od elfów niegdyś mieszkających w Fenistei. Nędzne wspomnienia dawnej potęgi. Szukacie odpowiedzi na całe nieszczęście, które was spotkało. Szukacie ratunku. Nic nie widzicie. Zamykacie oczy na światło. Lepiej udawać ślepców. Nic nie słyszycie. Zakrywacie uszy na głosy. Lepiej udawać głuchoniemych. Błądzicie samotni we własnym smutku. Sami wybierając ten los. Ja wam odpowiem na wasze pytania. Brak pokory doprowadził nas tutaj! Brak miłości! Brak szacunku! To całe cierpienie jest dla nas darem, które powinniśmy przyjąć z pokorą! Nauką na przyszłość. Nową szansą!

Mocne i odważne słowa starca wzbudziły szum. Nikt jeszcze wśród zebranych nie odważył się wytykać im błędów. Wszyscy tylko zamartwiali się nad ich nędznym losem. Wszyscy wydawali się zlęknieni. Niepewni swojej przyszłości. Pragnęli uciec do nowego świata przed własnymi grzechami. Olinus był inny. Pewny siebie. Nie było w nim młodzieńczej lekkomyślności, ani zmęczenia starców. Kierowała nim jasna wizja przyszłości. W głębi jego źrenic dostrzec można było nadzieję. Ta sama iskra błyszczała się w oczach jego ziomków, którzy wpatrywali się w niego niczym w obrazek. Wierzyli mu. Powierzyli w jego ręce swój los. Czy będzie potrafił przekonać również innych?

- Cisza! – uderzył laską i nagle wszelkie rozmowy zostały przerwane. Na nowo twarze zebranych zwróciły się ku elfowi stojącemu na podeście- Widziałem całą śmierć, która nas spotkała, wiele lat przed jej nadejściem. Widziałem krew, ogień, krzyki i lamenty i łzy, które nie ugaszą naszego bólu. Ostrzegałem swoich braci, lecz nieliczni mnie wysłuchali. To z nimi opuściłem przeklęte lasy Fenistei przed dniem tragedii. Bogini Krinn, Pani Pokus, Władczyni Namiętności, Ta która w niewinnej krwi się kąpała wskazała mi drogę. Uratowałem owoc z drzewa naszych dziadów. Nasze jestestwo. I widziałem na własne oczy piramidę, która pomieści wszystkich nas. Zbudowana przez Trolle wiele wieków temu. Te ziemie obfite w owoce, zwierzynę i nadzieję, czekają na nas. Czekają abyśmy stworzyli tam raj. Powinniśmy myśleć o naszych dzieciach, potomkach o przyszłości elfów, a nie o swoich smutkach, żałobach, tragediach i niesnaskach. Jesteśmy dumnym ludem elfów, który przetrwał i nie będzie się bał stanąć na nogi wbrew woli Sulona, który odrzucił nas za naszą pychę! Ruszajmy na jedną z dzikich wysp archipelagu, gdzie zbudujemy dom dla naszych dzieci! Ja znam drogę ku przyszłości! Czas obudzić się z letargu, w którym trwamy od dwóch lat! Czas na nowo rozniecić ogień, który płonie w naszych trzewiach! Czas ruszyć w drogę bracia i siostry! Czeka na nas prawdziwy dom.

Ostatnie słowo rozniosło się po jeziorze echem. Dom. Największe pragnienie każdego z elfów. Symbol wszystkie co dobre. Całego ciepła, które otrzymuje się w dniu narodzin. Bezpieczeństwo. Miejsce, do którego zawsze można wrócić. Miłość i tęsknota. Właśnie tego teraz im brakowało.
Spoiler:

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

3
Mariden stała u samych stóp wzniesienia i nie miała nawet brody, żeby napluć w nią sobie za pomysł podejścia tak blisko mównicy. Kiedy zaczęły się z długa wyczekiwane dyferencje nad przyszłym losem Leśnych Elfów i zdała sobie sprawę, że każdy kolejny prelegent mówił jeszcze bardziej od rzeczy niż poprzedni, szaro-bure mrowie jej pobratymców ograniczało już pole manewru, uniemożliwiając strategiczne oddalenie się poza zasięg głosów dobiegających z kazelnicy. Elfka oparła się o gryf swojego drogocennego łuku, zajmując myśli czymkolwiek innym.

Prawie żałowała poświęcenia czasu na podróż nad Jezioro Gwiazd. Słowa kierowane do tłumu były absurdalne. Albo fanatyczne. Albo puste. Zastanawiała się, jakie rozczarowanie oraz konsternacja kłębiły teraz się w głowach tych biedaków, którzy spędzili resztki pozostałego im na uchodźstwie majątku na ten walny zlot, wierząc z desperacji lub z konieczności, że nad jeziorem zostaną naprawione ich życia. Mariden od początku nie wierzyła w cel gromadzenia się do obrad. To nie była sprawa polityki ani dyplomacji — to była przyszłość całego ludu albo jej brak. Słowa nie mogły nic naprawiać. Ale nikt jeszcze nie zdziałał nic na potrzebną tu skalę samemu, dlatego po rozejściu się wici Marie sprzedała u zamorskich kupców dwa pęki sobolowych futer, wspaniały płaszcz z wilka, kulbakę Atwy oraz pierścionek ze szmaragdem, żeby rymarz uszył jej na miarę nowe siodło. Sprzedała też swój stary łuk, o którym sądziła, że posłuży jej jeszcze wiele lat. W zamian za niego oraz resztkę gryfów, jakie miała, nabyła to sześćdziesięciocalowe, kompozytowe cudo, na którym właśnie wspierała się nonszalancko. Ramiona z naprzemiennych warstw ścięgien, wielorybich kości, rogu oraz białego dębu przy optymalnym ułożeniu strzał na majdanie pozwalały jej wypuszczać po płaskim locie szyp za szypem bez mrugnięcia okiem. Wykorzystane przez zamorskich rzemieślników elastyczne materiały sprawiały, że prawie nie czuła siły naciągu i nadal nadawały pojedynczym strzałom lekko trzydzieści funtów kopa.

Dzieciak w worku po mące z wyciętymi otworami na ręce gapił się na nią z półotwartą gębą. Jego matka o podkrążonych oczach i zapadniętych policzkach oraz niezdrowej, ziemistej cerze też się gapiła. Mariden posłała obojgu swój najbardziej upiorny uśmiech.

Atwa przeżywał w galopie drugą młodość i dotarli do celu grubo przed rozpoczęciem hucznie obwieszczonego zjazdu. Budzili małą sensację wśród zubożałych uchodźców, zaś uchodźcy budzili w elfce pomieszane ze zrozumieniem rozgoryczenie. Oni wszyscy przyszli tam, żeby zostać ocalonymi. Zrozumiała, jak dużo mieli szczęścia z trojaczkami w swojej doli po kataklizmie albo jak niewykonalne było to, czego wtedy ze swym losem dokonali. To roztaczało pozytywne perspektywy dla jej ambicji. Ale wiedziała, że słusznie przybyła nad Jezioro Gwiazd. Przybyła, bo ktoś coś musiał wreszcie z całym tym bałaganem zrobić. Jeśli miała znaleźć podobnie sobie myślących ludzi, którzy gotowi byli opracować plan i wykonać go za wszelką cenę, to właśnie wtedy, w tym miejscu.

Dłużył się ten cyrk. Histeryczna prezentacja jednego spośród zwolenników dosłownego ukręcenia sobie łbów w kołysce przegięła pałę goryczy i Mariden zaczęła torować sobie pomiędzy poszczególnymi osobnikami z bezwładnej elfiej mozaiki drogę do wyjścia, nie omieszkując korzystać ze swojego łuku jak pasterz z grubej lagi. Nagły dźwięk innej grubej lagi uderzającej o podest wniesienia rozległ się w dziurze pomiędzy wystąpieniami i sprawił, że tłum zafalował od pomruku. A Marie przystanęła, odwracając głowę w stronę zaimprowizowanej sceny. Godność z jaką jegomość wstąpił na mównicę rozbudziła w niej wątłą nadzieję, że może jednak rozlegnie się z niej dziś coś co, co nie będzie skończonym rzygnięciem. Do tego na swój sposób przypomniał jej Galathila swoją nieprzymuszoną dostojnością i jasnymi jak len włosami, postanowiła nie dać sobie formować przedwczesnych wyroków z powodu jego niewątpliwie kapłańskiej przyodziewy.

A potem zaczął monolog i cała nadzieja prysła.

A gdzie na jeziorze zacumowaliście flotę, która zabierze całą tę hałastrę na Archipelag? — Wszystkie głowy pod wzniesieniem jak na komendę zwróciły się ku młodej, czarnowłosej łuczniczce, wyprostowanej niemal łokieć ponad zgarbionymi lub przycupniętymi sylwetkami tłuszczy. Mariden zadarła głowę, spoglądając tylko na postać z kosturem. — Nosicie szaty i insygnia Krinn, córki Drwimira. Spod jednego buta pod drugi. Wcale zrozumiałe, skoro nie udało się powiesić na gałęzi, to pora poderżnąć sobie gardło. A, do kata z wami wszystkimi! — prychnęła ze zniecierpliwieniem. — Jednej racji nie mogę wam odmówić: jak słucham tego boskiego pierdolenia, to rzeczywiście, aż chce się wyruszać. Wyruszać jak najdalej stąd. — Elfka odwróciła się i omiotła skawalony w grupki tłum płomienistymi, zielonymi oczami. Podniosła głos. — Nie będę włazić na to ustrojstwo, bo mi się nie chce. Ktokolwiek ma choć krzty oleju w głowie albo wiedzy o tym, co się stało w Noc Spadających Gwiazd, albo po prostu zamierza w końcu coś sensownego zrobić, żebyśmy wszyscy nie poszli do diabłów, może rozmawiać ze mną! Reszta niech czyni, co chce. Będę czekać pod dębem.

Uczyniła, jak rzekła. Nie czekając, aż jacyś woźnice wstaną i zacznę klaskać, Mariden odwróciła się zamaszyście i torując sobie drogę rozłożystymi ramionami łuku, pomaszerowała w stronę, gdzie ciżba stopniowo się rozrzedzała.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

4
*** Samotna plantacja brzecznika rzecznego w zapuszczonej części wyspy, osiem staj od Portu Erola
Precz stąd! Won do piekła! Czarcie kaprawy! Skurwysynu diabelski! Siło nieczysta! — zawył wystraszony nagłym pojawieniem się demonicznego kociska Mancinella, marnując ścieżkę najlepszego popium i omal nie wydłubując sobie oka nożem, przy pomocy którego właśnie ją formował. Połyskująca, szklana kasza z rozbitego lusterka rozproszyła się we wszystkie strony, do spółki z chmurą białego pyłu, który dołączył do niej po chwili, przyklejając się pojedynczymi resztkami do zawilgłych desek werandy. Pełznący do tyłu na czworakach elf w lepiącej się do ciała, przepoconej, zielonej koszuli nie spuszczał przybysza z oka, sycząc i skrzecząc pod nosem wszystkie klątwy i egzorcyzmy jakie udało mu się kiedykolwiek podsłuchać od babki. Para obserwujących go oczu, przyglądała mu się z graniczącym z żenadą politowaniem. A raczej przyglądałaby się, gdyby widziadło, wzorem normalnego kota miało w miejscu jednolicie mlecznobiałych, lekko fosforyzujących gałek, tęczówki z pionową źrenicą. Gość machnął ogonem, demonstracyjnym ziewnięciem demonstrując pełną dziwacznych kłów paszczękę i rozwidlony język. Wszystko na użytek domyślenia się przez niższą istotę, jak mało robi sobie z jej bełkotu. Poza tym, nie otwierał pyska prawie nigdy, nawet wtedy kiedy mówił. Bo właściwie nigdy tak naprawdę nie mówił. A tym bardziej nie był kotem. Wszystko, co miał do powiedzenia elfowi, zawsze rozbrzmiewało wraz z echem w jego przestronnej, bo pozbawionej przynajmniej ćwierci mózgu czaszce.

To miał być miły dzień. Wspaniałe, złote popołudnie, na które zasłużył po całym dniu spędzonym w porcie na inwentaryzacji i dopełnianiu formalności związanych z przygotowaniami okrętów. Mancinella z pewnością nie należał do tych, którzy zasłużyli na zbawienie ale na święty spokój... No, powiedzmy, że już tak. Przemijającymi pięknymi chwilami tego ostatniego miał zresztą zamiar cieszyć się na swoim majątku ziemskim, na prywatnej plantacji z chatą i gospodarstwem, która lada dzień miała mu zostać odebrana. Zdążył odprawić już wszystkich robotników, oprócz Santany, dotrzymującego mu milczącego towarzystwa ochroniarza. Wszyscy, poza nim, spali już twardym, ciężkim i pozbawionym marzeń snem, w pełni zasłużonym po ciężkiej pracy.
Tymczasem wszystko, cała należąca do niego ziemia i uprawy, ostatnia partia towaru oraz (nielichy zresztą) fundusz emerytalny, który zarobił podczas ostatniego półrocza już wkrótce miały zostać przekazane w charakterze dobrowolnego datku na świątynię Tenatira. Ofiarę mającą zasilić skarbiec użyczającej mu wpływów oraz najemników Tygrysa kompanii handlowej. Tej samej, która wyłoniła go jako zwycięzcę przetargu na ekspedycję do Kattok.
Choć cena ta, będąca ratą i rękojmią jednocześnie, była słona, Mancinella nie przejmował się nią zanadto. Nie potrzebował od życia zbyt wiele, a to czego potrzebował, był w stanie, z powodzeniem wytworzyć sobie sam. Prawdziwe bogactwo poznać było można po niezależności i czasie, jaki mogłeś sobie za nie kupić. Mancinella wykorzystywał je jak mógł, przenosząc się do swojej innej, prywatnej choć nienamacalnej krainy. Do miejsca czarów i dziwów, pełnego jebniętych kapeluszników i zaczarowanych kotów. Problem w tym, że tych drugich nie cierpiał w szczególności.



Nie ciekawi mnie to! Nic a nic! Cokolwiek to jest! Rozumiesz? — krzyknął w kierunku utkanego z cienia kształtu nibyzwierzęcia, odpełzając jeszcze dalej i chwytając się przewróconego bujanego fotela. Zęby zastukały mu jak kastaniety z powodu strachu, chłodu i krążącego w żyłach narkotyku. Obrócił głowę, spoglądając na zasnute zasłoną koralików wejście prowadzące w głąb domostwa. Zaraz potem, lękliwie spojrzał na kota, ten jednak nie poruszył się o cal, nie zmienił nawet pozycji, trwając w odpowiednim oddaleniu naprzeciwko werandy. Uznając to za szansę, kilkoma susami znalazł się w środku, przeczesując rozklekotane szafki i kredensy w poszukiwaniu jedynej całej misy jaką tu posiadał, wolną ręką zgarniając po drodze butelkę przyprawianego rumu — również ostatnią ocalałą ze swojego rodzaju. Nim rozkołysane pierwszym przejściem paciorki zdążył się choć odrobinę uspokoić, z powrotem znalazł się na zewnątrz, odkorkowując flaszę i rozlewając jej zawartość do naczynia.


Masz — powiedział z drżącym głosem i równie drżącymi rękami, stawiając wypełnioną miskę na skraju werandy, tuż przy samych schodach, naprzeciwko kota. Podczas jego przeszłych wizyt, nie raz i dwa zdarzało mu się obłaskawiać diabolicznego sierściucha podobnym zabiegiem. Bydlę miało niezły spust. I podniebnie godne starego marynarza.
Tym bardziej zdziwił się, gdy kot na widok miski rozpłynął się w mrok pod postacią czarnego jak sadza dymu, nawet nie skosztowawszy zawartości. Mancinella nie pozwolił, by to uśpiło jego czujność. Wiedział, że zniknięcie z widoku wcale nie oznaczało tego, że bestii nie było już w pobliżu.
I gdy już uspokojony przedłużającą się ciszą (rozejrzawszy się wstydliwie i niepotrzebnie, w końcu w pobliżu nie było nikogo oprócz Santany) samemu zamiarował upić łyk ze stojącego na podłodze naczynia, omal nie posmarkał się z wrażenia.



Lustro płynu świeciło. I odbijało coś więcej niż jego nachyloną nad taflą, bladą i wytrzeszczoną mordę. Tłum ludzi. Elfów — poprawił się zaraz, tuż obok Jeziora Gwiazd — pomyślał, jako były mieszkaniec Stolicy Sztuki rozpoznając okolicę bezbłędnie. Patrzył na zgromadzonych elfów, na tłumy istot, które rozproszone po całej ziemi, znalazły się naraz w jednym miejscu.

Jest! Santana! Wpadli na to! W końcu! W końcu coś zrobili! — wydarł się pełen wzmocnionego hajem podniecenia do snującego się sztywno jak automat orka w słomianym kapeluszu z wielkim rondem, przechodzącego akurat koło werandy. Nie oczekiwał, że go to obejdzie. Zaraz zresztą wrócił do oglądania projekcji, która obejmowała również głos. Był w stanie usłyszeć to, co się tam dzieje, w sposób bardzo podobny do tego, w jaki słyszał słowa kota. W ferworze nagłej fascynacji nie zwrócił na to uwagi.

Jego uwagę, pochłaniał z kolei przemawiający teraz jegomość. Inaczej niż w przypadku jego przedmówców, Guede nawet przez moment, nie zagłuszał jego mowy krzykiem ani inwektywami („chędożenie!”, "pierdolnij się w łeb"!), choć zdecydowanie bardziej niż piękne słowa i czarowny głos retora z laską, zajmowały go detale jego ubioru i wyglądu.
Nie chodziło nawet o samą urodę ani bijącą od niego szczerość, Mancinella, wiedział, że po takich osobach można było spodziewać się wszystkiego, nawet najgorszego skurwysyństwa. Mimo spiczastych uszu, puścił też jego pieprzenie o pokorze, szacunku i tej trzeciej rzeczy, której nie był już w stanie nazwać inaczej, niż wyłącznie pustymi zgłoskami. Olał też wzmiankę o Krinn, której w życiu nie hołdował inaczej, jak poprzez rozpasanie i perwersję, przy której słowo „hedonizm” brzmiało jak milutki eufemizm z miękkim futerkiem.

Biżuteria, którą nosił blondas ewidentnie pochodziła z Archipelagu. Ćpun zaraz też przypomniał sobie opisy niektórych karczmarzy, którym kupieckie gildie zwykły dobrze płacić by pilnie przyglądali się przybyszom. Ktoś już mu o nim wspominał. Biegający po ruinach jak kot z pęcherzem badacz, studiujących stare piramidy. Mancinella przypominał sobie. I właśnie to liczyło się dla niego najbardziej.

Jeden, kurwa, mądry! Wyspy, Archipelag, wy niedorajdy! To jedyna szansa! — darł się w wizję samotny, przećpany elf, żyjący w otoczonej lasem chacie pośrodku niczego.


Gdy ostatnie ze słów, niesione przez jezioro, zdążyło przebrzmieć, obraz zafalował, ukazując inną postać, na której widok Mancinella omal nie zanurzył nosa w cieczy. Jak każdy elf, znał się na wyrobie łuków, a cacko to, choć było małym dziełem sztuki, w prywatnym rankingu kogoś jego pokroju nijak nie mogło konkurować z jego właścicielką. Wpatrzony w projekcję, oprzytomniał dopiero wtedy, gdy strużka śliny z półotwartych ust spadła do miski, zniekształcając obraz falami.

Nie czekając, zerwał się na równe nogi, gdy w końcu dotarło do niego to, co powiedziała. Gdy zrozumiał, że to było właśnie o nim. Przeszukując kieszenie, obrócił się kilkukrotnie w miejscu, przeszedł z jednego końca werandy na drugi i z powrotem. I jeszcze dwa razy. A potem popędził do chaty, zdecydowany i gotowy bardziej niż ktokolwiek i kiedykolwiek przed nim. Zebranie wszystkich potrzebnych rzeczy nie zajęło mu więcej, niż pół klepsydry, jako że popium i rozbudzona ekscytacja dodawały mu niezwykłej lotności. Zabierając ze sobą cały swój podróżny dobytek, zdecydował się dorzucić również do bagażu jedyną odświętną szatę jaką posiadał, jeszcze z czasów gdy pracował u Betelgezy oraz lekturę „Keron okiem Sałaty", pasjonującą księgę, z której stronic wychodziły piękne skręty do palenia róży.

Wybiegając przed chatę, popędził prosto do zagrody, gdzie pod zadaszoną częścią czekał na niego uwiązany Romero. Upychając po jukach wszystko co znalazł, czym prędzej wskoczył na siodło i ruszył w dżunglę, prosto na jedyną prowadzącą do Portu Erola ścieżkę. Musiał się tam dostać jak najszybciej Poinformować swoich mocodawców o tym, czego się właśnie dowiedział. Dać sygnał do rozpoczęcia, i jeśli będzie trzeba, załatwić sobie najlepszego specjalistę translokacyjnego w całej pieprzonej gildii magów, zdolnego wysłać go aż na kontynent. Potrzebował się tam dostać i skontaktować z tymi, których właśnie ujrzał. Potrzebował ich obydwojga.


Spowodowany pędem wierzchowca podmuch owiał przechodzącego obok Santanę, ostatniego strażnika na plantacji, strącając z jego głowy słomkowy kapelusz i odsłaniając kryjącą się pod nim brakującą połowę czaszki i pokryte bielmem, niewidzące oczy. Niedługo miało zmierzchać.

***


Flota? Mancinella ma flotę! — zakrzyknął, po dłuższej chwili zastanowienia ktoś z tłumu.
Ten od Betelgezy? Współwłaściciel zakładu pogrzebowego? — zdziwił się mężczyzna z lutnią na ramieniu, ewidentnie jeden z tutejszych artystów.
Ja go znam, to stary przewoźnik z bagien. Pływał łódką po Serathi — podchwycił białowłosy, poznaczony bliznami elf, weteran ostatniej wojny z Keronem.
Przecież to ćpun! W dodatku Wyspiarz! — roześmiał się przybywający z Ujścia pielgrzym w wystrzępionym płaszczu.
I cholerna ciota! — zawtórował mu stojący obok sąsiad o wyglądzie służbisty, do niedawna funkcjonariusz służby celnej.
Nieprawda! — zaprzeczyło chórem pięć kolorowych, wymalowanych panienek z drugiego rzędu, które za podróż tutaj zapłaciły ewidentnie czymś innym niż zastawionymi w lombardzie pamiątkami rodzinnymi.
Sichooo, hurwaa! On buduje arkę, która zabierze nas do ziemi obiecanej! — wydzierał się wiecznie pijany szkutnik Noa zanim wypchnęli go do tyłu.
Ja wiem! Od tygodnia zwołuje ekspedycję na Archipelag! — starał się przekrzyczeć coraz bardziej wzburzony z każdą chwilą tłum, niewysoki urzędnik samorządu gettowego z Nowego Hollar, wymachując świstkiem papieru i robiąc wszystko by go zauważono.

***

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

5
Od każdego z bohaterów motłoch dostał mnóstwo powodów do wszczęcia rabanu na nowo. I nie zamierzał tego wcale zmarnować. Nie bacząc na obecność stróżów bez namaszczenia, zaczęto ponownie rzucać się w nerwach. Nawet wichura uderzała teraz mocno i bezustannie, choć przed momentem muskała twarze ostrouchów niemrawo i od niechcenia. Drewniana scena zatrzeszczała cicho. Pewno chciała rozłamać się pod pretekstem przeprowadzenia zamachu na mówców – ale znaczna część retorów zeszła z podestu i zmieszała się z gawiedzią. Będąc anonimową mordą w masie mord bardzo snadnie jest deklamować obrazoburcze hasła. W końcu na wzniesieniu został jeno Olinus wraz ze swą bandą. Pastuch oraz wierna trzoda. Patrząc to na morze elfów przed sobą, to na zaczerwienione jezioro po stronach, staruch nastawiał bacznie uszu. W bezhołowiu znalazło się bowiem parę zdań, które powiedziano z sensem. Cała ta bezładna awantura miała pewne znaczenie. Do powiernika Krinn dotarło nazwisko Mancinella. Dotarła do niego również, nacechowana butą oraz pewnością swego, przemowa elfiego dziewczęcia. Przemowa ta dała mu wiele do zrozumienia. A na końcu doszła do niego także wieść o statkach oraz słabe wołanie skaczącego urzędasa z samorządu gettowego z Hollar. Dzierżona przez niego karteczka powiewała na wietrze – proporzec rodzącego się świata.

Mariden znalazła się pod drzewem. Nie zaobserwowała demonicznego kota siedzącego w mroku otoczonego korą odziomka. Stworzenie to nie chciało zostać dostrzeżone. Wraz z wronowłosą udało się paru desperatów. Nie spodobała im się przemowa żadnego z oratorów – w rozwadze oraz urodzie domu Isíriel szukano zatem szans. Panna zeń pochodząca spodziewała się może, że przez swe niespodziewane przeciwstawienie się staruchowi z kosturem weźmie za sobą nieco szerszą rzeszę pobratymców. Ale nic z tego! Nie zaproponowała ona rozwiązania problemów – nie poznała jeszcze owego. Nie dała im również nadziei. Łuczniczka sama potrzebowała zbawienia. Abo miana zbawiciela na własność. Na razie posiadała niewiele – swą broń, chęć zmian, Atwę wraz z zawartością sakw na karku oraz parę dusz pod sobą. Dusz, które oczarowała nie scenariuszem, a powabem.

— Co oni mówią? Flota? Ktoś ma statek — powiedziała anemiczna postać stercząca obok Marie.
— Chcą nas tam zabrać — zaszeptała zmizerniała panna i w odruchu złapała czarnowłosą za ramię.
— Tam będzie nam dobrze...
*** Romero poruszał się cwałem. Brakowało mu tchu, ale nie ustawał w trudach. Guede nie musiał go wcale zastraszać. Zwierz i tak obawiał się nadchodzącego z wolna zmroku, nie chciał zostać na ścieżce w ciemnościach. Trasa prowadząca do Portu rozlewała się przed nim w pomarańczu zachodzącego słońca. Brudnozielona koszula Czerwia powiewała na wietrze nad wierzchem wierzchowca. Zamroczona prochem świadomość konnego nie pozwalała mu na odczuwanie przerażenia związanego z szaleńczą robinsonadą. Nie pozawalała mu też na stosowne rozeznawanie się w otoczeniu – a na pewno na mierzenie staj.

Do celu Mancinella dostał się zaraz potem. Tłoczne od statków nadbrzeże posłało mu ciche westchnienie. Przemierzając portową część miasta machinalnie zerkał na zacumowaną tam Rosmertę. Swą cudną Rosmertę. Dmąca w twarz wichura mocno go przewertowała. Zakatarzone nozdrza i poruszane kaszlem ostrzela starannie pozbywały się ze wzburzonego ciała resztek popium oraz pozostałego draństwa. Guede wmaszerował do pomieszczenia celnego jak burza. Zastanawiał się czy może wparować tam wraz z koniem – dla zaoszczędzenia czasu – ale ostatecznie Romero został przed drzwiami. Narkoman spodziewał się zastać w środku swoich mocodawców. Przeczuwał ich obecność.
***

Santana nie zamartwiał się zachowaniem swego pana. Zabrał z werandy pustą misę i skoncentrował się na zamiataniu przedsionka...

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

6
Młoda krew. Pełna buntu i niepokorności. Dzieci, które myślą, że bawiąc się w życie, nauczyły się go. Heroiczne wyobrażenia, bulgocząca ekscytacja i lekkomyślność. Brak autorytetów. Siła walki. Tym wszystkim w oczach starszego elfa była dziewczyna, która otwarcie sprzeciwiła się jego wizji. Nie ganił jej w swoich myślach. Znał ten wiek, znał tą perspektywę patrzenia. Kiedyś sam był młodym pełnym świeżych idei chłopakiem. Nie musiał ścierać swoich wyobrażeń z doświadczeniami. Choć z pewnością nigdy nie doznał wolnej woli. Nie poznał smaku beztroskiego dzieciństwa. Od zawsze jego los był zaplanowany i jednym sposobem było oddanie się wiedzy, która pozwoli innym poczuć swobodę. Jego przyszłość była klarowna. On długi czas próbował nie dostrzegać w jasnych obrazach, swojej historii. Niegdyś nad jego kołyską pochylili się bogowie. Delikatna twarz dziecka. Wtedy jeszcze nie mógł zrozumieć magii, która musnęła jego skóry i wpłynęła w jego żyły. Spojrzał na twarz Mariden. Była prawdziwa. Wiedział, że nie przekona jej do swojego. Nie miał takiego zamiaru. Miała rację. Nie był przygotowany na przetransportowanie tak wielkiej grupy elfów. Potrafiłby opłacić swoją podróż, ale co z biednymi, którzy przyszli tutaj licząc na cud. Nie wiedział. Przecież wykonał zadanie, które było mu powierzone. Odnalazł raj, zebrał ostatni owoc życia i ruszył na wiec, żeby przekazać dobrą nowinę. Powierzył się zupełnie Krinn. Chciał zwątpić. Spojrzał smutnie na tłum, który znajdował się nad jeziorem. Osierocone dzieci, które przygarnęła jakaś młódka. Zziębnięte, wygłodniałe twarze z sinymi cieniami pod oczami i wklęsłymi policzkami. Ten wzrok, który był pełen wątpliwości. Czyżby Olinus również miał zarazić się tą wstrętną chorobą bezwiary?

Do jego uszu doszedł głos jakiegoś urzędnika, który wymachiwał jakąś kartką. Właśnie na ten znak czekał kapłan wyznaczony przez samą boginię na swojego wieszcza. Uśmiechnął się. Jego twarz stała się promienna. Jego modlitwy nie z były bezsensownym bełkotem, wymawianym do gwieździstego nieba. Chwycił mocniej swój kostur, aż jego kłykcie zbladły. W piersi czuł silne emocje. Zaczął się śmiać. Głośno. Bardzo często uwalniał z siebie wszelką energię, którą zarażał. Gniew, smutek, radość, pragnienia. Jego szczęście było teraz nieokreślone. Nie wiedział czemu się tak cieszy niczym małe dziecko. Czy to łaska bogini, która była dla niego matką, której nigdy nie miał? Czy to dlatego, że przedstawiciel elfiego getta z Nowego Hollar utarł nos dziewczynie?

- Bracia. Wiem, że jesteśmy ubodzy nie tylko duchem, ale przede wszystkim mieniem. Niektórzy z nas mają tylko worki z juty na sobie i garść łez. Nie licznym jednak udało się wywieźć z Fenistei swój majątek, albo dorobić się kilku gryfów po ucieczce z lasów. Prosiłbym was, żebyśmy wspólnie zebrali choćby najdrobniejsze pieniądze na podróż. – mówiąc to obracał się dookoła patrząc na swoich braci z uśmiechem. Miał nadzieję, że przekona ich do dzielenia się. – Jesteśmy braćmi. Musimy razem przetrwać te trudne czasy, aby jutro było wspanialsze, niż jakiekolwiek życie, które moglibyśmy sobie wyobrazić. Razem jesteśmy siłą, której nie przeciwstawi się żaden bóg, żaden lud, żadna siła natury. Jesteśmy wspólnie falą, która zniszczy brzeg. Nie możemy jednak działać chaotycznie i osobno. My jesteśmy elfami. Pamiętajcie.

Mężczyzna rozłożył na podeście materiał. Z nadgarstków zdjął złote bransolety i położył na środek.. Złote Kosma włosów Jego towarzysze również tak postąpili. Niektórzy z nich wrzucili dla wspólnego dobra mieszki z srebrnikami, inni medaliony, które były pamiątkami po zmarłych żonach i dzieciach. Następnie zachęcali resztę zgromadzonych, aby podzielili się swoimi skarbami. W tym czasie wierny wyznawca Krinn zszedł z drewnianego podwyższenia i ruszył przed siebie.

- Przepuścicie mnie do tego elfa! – rzekł donośnie Olinus, wskazując na urzędnika, aż jego głos rozniósł się echem po jeziorze. Ruszył prędko w jego stronę. Część jego ziomków, która pozbyła się resztek dobytku, pomagała mu przedrzeć się przez tłum, choć większość ustępowała mu miejsca. Po kilku minutach dotarł do niego.

- Witaj, mój drogi przyjacielu – uśmiechnął się do niego biorąc jego rękę między swoje i potrząsnął nią. – Nasze spotkanie nie jest przypadkowe. Mancinellę i mnie łączy ten sam cel. Ten sam kierunek i ten sam wiatr pcha nasze żagle ku Archipelagowi. Nie tylko nade mną stawała przepiękna Krinn i szeptała tajemnice. Jemu również wskazała tą samą drogę, choć nigdy nie widział jej, ani nie zapamiętał jej głosu. Słowa jednak utkwiły w głowie. Znasz go osobiście? Wiesz coś więcej na temat jego planów? Ja mam mapę archipelagu z wyznaczona drogą do opuszczonych i zapomnianych ruin trolli. Mają idealne położenie, żeby stworzyć tam nową cywilizację. Gotowa do osiedlenia piramida, która stworzona jak dla nas. Okolice pełne bujnej roślinności, zwierzyny i drzew, które gotowe nam służyć. I opieka bogini.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

7
Łucznika subtelnie wyślizgnęła się kościstym palcom dziewczyny, nie skomentowawszy nieśmiałych lamentów ani słowem, nie licząc nawet głów w grupce podążającej za nią jak rozgęgany drób pod sam dąb. Wystarczył jej na nich jeden rzut oka, żeby wiedziała, by nie zawracać sobie tym rzyci. Rozkulbaczyła szczypiącego trawę między korzeniami wielkiego, płowego byka, który całego walnego zgromadzenia nie zaszczycił wychyleniem poroża znad kępy, kulbakę rzuciła sobie pod siermiężny pień dębiny i ściągnowszy buty, klapnęła na tyłku, oparła łuk o łęk. Po sterczeniu w gremialnej duchocie rozpięła błogo i beztrosko dekolt lnianej koszuli, i z przymkniętymi oczami odchyliła wygodnie głowę, wieczorna poświata zalała jej gołą skórę między dwoma wypukłościami, a twarz skryła się w kojącym półcieniu. Musiała pomyśleć. Z dala od zgiełku i od strzygących boskich uszu.

Jej gąski zagęgały między sobą niepewnie. Jedna, najśmielsza, postanowiła wystąpić przed szereg i Mariden mogła tylko wyobrazić sobie zdesperowany wyraz żądania na usmolonej buźce. — Ejże, po co nas tu przyprowadzałaś?! — Poparł ją falisty pomruk. — Masz w ogóle jakiś plan czy tylko lżysz kapłanów?!

To jeszcze nie było dość, żeby dzielna łuczniczka uchyliła powiekę. Zbite w ciemną, przygarbioną masę nieliczne elfy usłyszały tylko westchnienie znad ocienionej przez gałęzie kulbaki.

Pytanie za sto gryfów i przyszłość jednej grupy gatunkowo-etnicznej: jak można zabić boga?

Martwa cisza zmącona jedynie przez rytmiczne odgłosy przeżuwanego w paszczy Atwy rdestu, liści i korzonków dała jej bardzo wymowny obraz osłupienia i konsternacji na wymuskanych, kociopodobnych z fizjonomii obliczach jej mniej fartownych pobratymców, którym zmagania życia codziennego nie pozostawiły zbyt wiele czasu nad refleksje nad tym, co doprowadziło w końcu nieuchronnie cały ich lud do punktu, w którym się teraz znajdował. A to Mariden określiłaby gdzieś między prawym a lewym półdupkiem Sulona. Spróbowała jeszcze raz, tonem zupełnego niezrażenia.

No dobrze, małymi kroczkami. Czy ktoś wie, jak można znaleźć boga?

Niemrawe gęganie, które nieudolnie próbowano zagłuszać pokasływaniem i szeptami, okazało się jedyną odpowiedzią.

Popierdolona jakaś.
Biedactwo, tyle się teraz takich po siołach widuje, skołowaciałe ode cierpień niebożę...
Po twoich rodzicach mamy jeszcze weksle w Nowym Hollar, może jak sprzedamy, to starczy na dwa miejsca na statku na Archipelag... Ktoś mówił, że ma statek...

Płyńcie. — Łuczniczka nadal nie kiwnęła palcem po nic innego, niż żeby się przeciągnąć albo oprzeć wygodniej o misternej roboty siodło. — Nie powiedziałam, że Archipelag to zły kierunek. Wasz herold pewnie ma nawet racje i czeka was tam nowe życie. Prawdziwy raj. Może nawet na ładnych kilka pokoleń. A teraz, sza, wolę myśleć w spokoju — rozkazała. — Chyba, że kogoś olśniła odpowiedź na pytanie zasadnicze albo wie, za który koniec łapie się brzeszczot i pisze się na ekspedycję badawczą wgłąb naszej Puszczy. Trudno rozwiązywać problemy, których się nie rozumie. — Mariden z każdym słowem mówiła coraz bardziej do siebie, niż do swojego przerzedzającego się stopniowo audytorium, z przyzwyczajenia. Po jakimś czasie spędzonym w towarzystwie może inteligentnego, ale niezbyt wygadanego jelenia jucznego człowiek, czy też elf, nabywał całą mnogość dziwnych nawyków.

Myślała intensywniej, niźli by na to cokolwiek wskazywało. Ją także nurtowało tamto rzucone w eter pytanie. Jak zabić boga? Jak w ogóle dosięgnąć boga? Umysł dziewczyny pracował niczym tryby golbińskiej machiny, z mnóstwem kłębów pary i okazjonalnym sapaniem oznaczającym coraz wyższe obroty. Już bardzo długo szukała odpowiedzi na podobne pytania, właściwie, to od kiedy zamieszkali z trojaczkami w południowej prowincji i szok oraz niedowierzanie po kataklizmie opadły. W jej poszukiwaniu zajechała też tutaj, aż nad Jezioro Gwiazd. Jak się okazywało, zdemaskowanie prawdziwej natury bogów to nie była taka betka i uczeni oraz magowie ze wszystkich zakamarków świata głowili się nad tym zagadnieniem, kiedy jej pra- pra- pra -pra... -przodkowie rysowali jeszcze patykiem na piasku fallusy. Przynajmniej tyle tylko mówiły jej wszystkie źródła, do których udało się jej dotąd dobrać. Same wierutne bzdury, bełkoty potłuczonych albo teorie. Marie potrzebowała planu.

I na swój sposób, miała plan, tak jak zawsze. To od planu wszystko się zaczęło.

Potrzebujemy takich, co piekła się nie boją. Pierdolonej drużyny Fenistei — oznajmiła elfka albo ostatnim zdesperowanym słuchaczom, albo Atwie. — Kiedy niebo zaczęło walić się nam na głowy, wszyscy byli zbyt zajęci uciekaniem jak dzicy przed siebie, byle dalej od lasu, żeby chociaż pomyśleć, co się właściwie dzieje. I to ich się nazywało „szczęściarzami”. Rok z hakiem, a dalej nikt nie wie, co się wtedy działo. Trzeba tam wrócić i się dowiedzieć — stwierdziła z przekonaniem. — Na dobry początek.

To przedsięwzięcie było oczywistością, zanim jeszcze w swoim rozmachu przyłapała się na koncepcjach o dobieraniu się do rzyci bogom. Nie potrafiła myśleć skromnie. Coś jej po prostu mówiło, nieomylna intuicja, że obrażony władca elfiego panteonu był z całym tym bałaganem nierozerwalnie związany i konfrontacja mogła okazać się nie do uniknięcia. Wtedy lepiej było samemu rozdawać karty, skoro już się miało w plecy za bycie zwykłym śmiertelnikiem. Nawet, jeśli takim gotowym działać z rozmachem. Oba sekrety zaprowadziły ją w to miejsce: tajemnica Fenistei i tajemnica bogów. Na swój sposób, popierała jednocześnie rozwiązanie czuba od Krinn, Archipelag był niezłym półśrodkiem i pewnie ostatnią deską ratunku dla uciekinierów na skraju klęski głodowej. Ale płynęła w niej krew Galathila, tacy nie postawali na półśrodkach. Wszystko miało dalszą perspektywę. Zdarzenia łączyły się niteczkami pajęczej sieci. Aż łeb pękał od przybytku. Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny, Mariden czuła się przekonana, że musiała, prędzej czy później, zbadać wyludnioną z życia Puszczę Fenistejską, że leżały tam odpowiedzi. I coś więcej.

Albo tylko śmierć.

Tak mogło się to zakończyć. Miała przecież dobry powód, żeby nie mówić o swoich szalonych planach Yevanowi i Faolinowi, bliźniakach, który za taką szansę na udowodnienie swojej wartości zgodziliby się nawet brać udział w ekspedycji w jej cieniu. Nadal się wahasz, głos ojca rozbrzmiał w jej głowie czysto niczym dzwon.

Nadal nie żyjesz — odburknęła mu pod nosem, bardzo cicho.

Wszystko gmatwało się jak wąż, który połykał sam siebie od ogona. Chciała szukać śladów boga-uzurpatora w Fenistei i zarazem poznać jego prawdziwą naturę wcześniej. Chciała wiedzieć, co stało się z ich domem i jednocześnie upewnić się, że uchodźcy przetrwają w tym „nowym”. Cały ten czas musiała zaś myśleć jeszcze dalej niż to, dalej niż Archipelag albo Puszcza. Musiała, jeśli jej lud miał wreszcie podnieść się z kolan i przetrwać, a ucieczka w dżungle wysp nie okazać się kupieniem sobie tylko kolejnych kilku pokoleń wymierania. Wiedziała, że nie uwierzą w tę szansę, dopóki sami nie zobaczą, iż ich wszechwładni bogowie potrafią krwawić i umierać, tak samo jak oni. Albo przynajmniej upadać jak oni.

Nadal nie znała odpowiedzi na tamto zasrane pytanie. Cały kontynent nie znał odpowiedzi na to pytanie. Sprawdzała. Cały kontynent.

Mariden poderwała się do pozycji siedzącej, mało nie obnażając z pośpiechu cycków przed każdym, kto miał jeszcze cierpliwość sterczeć z nią pod tamtym sypiącym się ze starości dębem. — IDIOTKA!

Najwidoczniej bardzo cierpliwa, chuda elfia panna spiorunowała ją wzrokiem.

Nie ty, ja! Na gacie Krinn...

Podskakując na jednej obutej nodze, zapinała koszulę i wiązała pośpiesznie skórzany kaftanik. Stary Atwa buchnął pytająco parą z obu nozdrzy, kiedy niespodziewanie znowu narzuciła mu na grzbiet podróżne siodło i zaczęła wiązać juki, zapinać klamerki sakiew i upychać w futerale swój drogocenny majdan. Niezdarnie przerzuciła mu wodze nad rozłożystym porożem i nie racząc zbaraniałej uchodźczyni żadnym satysfakcjonującym wyjaśnieniem, ruszyła u boku wiernego kompana w stronę, gdzie ostatni raz widziała wymachujących świstkami przewozowymi rzekomych urzędników kompanii morskiej.

Lepiej dla ciebie, jeśliś zrzucił zimowe futro, Atwa — w marszu zagadała do jelenia z nawyku. — Po takich krainach cię jeszcze nie nosiło...

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

8
Przechadzając się nadbrzeżem, wyłuskiwał z lasu masztów znajome kolory zwiniętych żagli i bander. Dziwnym nie było, że tą, która jako pierwsza przykuła jego wzrok była flagowa Rosmerta. Zwieńczona u szczytu stewy dziobowej wyobrażającym nereidę galionem, mająca cudownie wysokie, wykończone zdobieniami burty. Jej kształty były dlań tym, czym dla marynarza, który zawitał do domu po długiej podróży widok ukochanej czekającej na niego na brzegu. Oczywiście, rozpoznawał też inne okręty floty zacumowane w okolicy, codziennie pielęgnowane i w każdej chwili gotowe do wypłynięcia na otwarte wody. Jak chociażby niewiele ustępującą flagowemu holkowi, majestatyczną „Giltinę” o prostokątnych żaglach i trójkątnym bezanie znajdującym się na wyposażonym w osłonięte stanowiska strzelnicze rufowym kasztelu. Zdolną pomieścić na swoim pokładzie małą armię i roczne zapasy dla tejże w ładowniach pod nim. Albo „Teleute”, trzypokładową, czterdziestowiosłową, zmodyfikowaną galerę o smukłej sylwetce i głębszym niż u większości tego typu okrętów zanurzeniu. I w końcu „Muertesantę” i „Prozerpinę”, dwie wyładowane po brzegi drewnem i materiałami budowlanymi morskie barki, pękate niczym balie, którym niestraszne były żadne sztormy. Rozglądając się po okolicy, dostrzegł również inne, a jakże. Kilka nefów, trochę pomniejszych galeonów, trzy karaki, jedna zgrabna karawela o mieszanym ożaglowaniu. Również wyposażone i w razie konieczności, wyrychtowane do drogi. W porównaniu z resztą były jednak zaledwie przelotnymi miłostkami, ulatującymi z kart pamięci kochankami, oddelegowanymi do użytku wyłącznie na wypadek sytuacji, w której jego małe przedsięwzięcie względem Kattok okazałoby się większym, niż pierwotnie zakładał.

Mancinella przełknął ślinę, krzyżując i rozcierając smagane bryzą ramiona. Wiejącego od morza wiatru, nawet pomimo idącego wieczora, nie można było nazwać chłodnym, a jednak odczuwał dreszcze. Wiedział, co to oznacza. Głód, choć zdawałoby się, odległy niczym świtanie, dawał o sobie znać. Nie pozwalał zapomnieć, a sam Mancinella odczuł nagły przypływ ochoty, by zaspokoić lub stłumić go jak najszybciej. Dobiegające go z głębi portu odgłosy sprawiały, że aż mdliło go, by za nimi podążyć niczym bezmyślny nocny owad zwabiony pierwszym dostrzeżonym błyskiem ognia. Elf kochał noc i tętniące pośród niej życie całym swoim robaczym jestestwem. Siedząca w nim ćma tawernowa trzepotała w nim szaleńczo by, (choćby i tylko na jednego!) skierował swe kroki do „Pana Dzbana”, w którym dało się słyszeć już pierwsze refreny marynarskich piosenek urzędujących tam zalewajłów i gorzałkosiów, przepijających wypłaty po całym dniu roboty. Z kolei jego wewnętrzny mól burdelowy parł w kierunku światła czerwonych latarń wyłaniającego się zza rogu „Pod Gorsetem”, nęcąc jego bogatą wyobraźnię wizjami tych wszystkich odsłoniętych ud i kształtów, których nie powstydziłaby się zamontowana na dziobie „Rosmerty” nereida.
Nade wszystko zaś, ciągnęło go do „Wschodzącego Słońca”, będącej po trosze i lupanarem, i karczmą meliny, którą zamieszkiwał wraz z parszywym zwyrodnialcem Zoreillem i Nibo, tą męską dziwką i cwelem za dwie korony. Ze swoimi jedynymi i najlepszymi przyjaciółmi. Najlepszymi, bo jedynymi.
Co prawda, zdążył się z nimi pożegnać tydzień temu, w hucznej, zakończonej przedwczoraj imprezie, jednak wiedział, że tacy jak oni nie znali pojęcia czasu. Równie dobrze mógłby zjawić się tam po pięciu latach, a oni nie dostrzegliby najmniejszej różnicy. I powitali, jak zawsze.


Guede otrząsnął się, tym razem nie z powodu zimna. Mieląc w ustach przekleństwo i plwocinę, przyspieszył kroku. Musiał skupić się przynajmniej na tyle, by dotrzeć tam, gdzie powinien. I dokończyć coś, co obiecał sobie dawno temu. Jedyny w swoim życiu sen, który nie był kolejną, przedłużająca się hajem maligną.

Zatrzymał Romera tuż przed wejściem, poklepując go po wilgotnej szyi. Rzucając koronę przechodzącemu nosiwodzie, pozwolił zwierzęciu napić się z wiadra, gdyż — wiedział to od czasu niefortunnego zajeżdżenia Cravena, swojego ostatniego pupila — konie w przeciwieństwie do niego, nie furają popium i potrzebują niekiedy chwili odpoczynku, a uzupełnianie płynów jest ważne nawet wtedy, jeśli nie ma się żadnych nałogów. Zostawiając go przed drzwiami, samemu parując od cuchnącego, narkotykowego potu, wparował do środka.


Trzeba było przyznać, że Mancinella, od czasu swojego pobytu na Wyspach zdążył nauczyć się wiele. A na pewno obycia i zachowania względem kupców i możnych z lokalnych kupieckich koterii.
Wiedział już, na przykład, że do miejsc, w których zwykli się spotykać i ubijać interesy, nie należy wpadać w apogeum popiumowego haju, dosłownie wbiegając do środka i wskakując na stoły, by siadać na nich ze skrzyżowanymi nogami. Że zanosząc swoje supliki, w złym tonie jest wywrzaskiwanie ich w przetykanym przekleństwami słowotoku, przy jednoczesnym wymachiwaniu rękami i łapaniu bez pytania i zaproszenia po każdy znajdujący się w zasięgu puchar z winem. Nade wszystko zaś, nauczył się, że będąc wyprowadzanym przez ochroniarzy i wykidajłów nie należy kopać, wierzgać oraz ubliżać kobietom z ich rodzin do piątego pokolenia wstecz.
Oraz tego, że nim ponownie dopuści się do audiencji kogoś, kto już raz dał się poznać od złej strony, potrafi minąć bardzo dużo czasu.


Dlatego też, nauczony doświadczeniem, wchodząc, przedstawiał się z imienia i nazwiska. Przepraszając za późną porę, usprawiedliwiał swoje nagłe pojawienie się oraz prosił o użyczenie mu przez oficjeli gildii odrobiny swojego czasu, który bardziej niż dla kogokolwiek innego, był dla nich pieniądzem. Na koniec zdarzało mu się nawet kłaniać, choć dzisiaj akurat zepsuło to efekt całości, z powodu wielkiego wodnistego gluta, który wystrzeliwując z nosa petenta, rozbryznął się na podłodze z głośnym kapnięciem.

W gildii wiedzieli o jego uzależnieniach. Wiedziała o tym cała Erola i każdy, kto przyjrzał mu się na pięć przynajmniej sekund. Ale gildia miała również wiedzę o jego majątku ziemskim i znajdującej się na nim plantacji. O wychodzącym z niej towarze, którego wartości nie chciał lub nie potrafił w pełni wykorzystać, zadowalając się zaspokajaniem własnych potrzeb oraz kosztów utrzymania. O całej ukrytej fortunie, która z dnia na dzień przeszła w ich ręce po tym jak, sprawdziwszy jego zaplecze i prawdziwość plotek, zechcieli udzielić mu posłuchu od czasu złożenia przez niego pierwszej propozycji poprzedzonej niefortunnym nieporozumieniem zakończonym wyproszeniem.

O nie, nie mieli przed sobą kolejnego zwykłego ćpuna ani przybłędy. Stojący przed nimi elf nie był już wyłącznie napływową szumowiną tego miasta ani zdurniałym od popium wariatem. Dla nich, przede wszystkim, był Czerwiem. Legendą, o której mówiło się nawet za morzem, nawet jeżeli jej sława ograniczała się przede wszystkim do tej złego rodzaju.
W głębi pajęczyny jego przekrwionych oczu kryło się coś strasznego. Rodzaj determinacji nadającej groźby jego osobie, nawet pomimo wątłego i wysuszonego ciała. Pewności siebie kojarzącej się przede wszystkim z obsesją. Tej samej, która sprawiała, że jego prognozy i propozycje zwykle okazywały się sprawdzonymi. Takimi, które trudno było zlekceważyć, nawet jeśli wypowiadający je mężczyzna był trzęsącym się, usmarkanym oszołomem, który nigdy nie podawał swych źródeł.


Zupełnie jak teraz. Mancinella właśnie skończył mówić, pomijając to, w jaki sposób dowiedział się o najnowszych rewelacjach ( „wywróżyłem to z rumu po tym, jak nawiedził mnie udający sierściucha pomiot z koszmaru szaleńca”. Chcielibyście, co nie, kurwa?), z miejsca przechodząc do konkretów. Do znajdujących się na kontynencie wpływów gildii, jej filii i poruszanych jej sznurkami wspólników. Do możliwości przetransportowania drogą lądową uchodźców do najbliższego dużego portu, z którego zostaną przeprawieni przez morze na Archipelag po tym, jak już wyśle się tam okręty.

Mancinella mówił nieprzerwanie, a umilknął dopiero wtedy, gdy — całkiem przytomnie — zadano mu pytanie o tym, jak zamierza to uczynić, biorąc pod uwagę, że jedynym nadającym się do tego celu portem jest ten znajdujący się w wykrwawiającym się po wojnie Ujściu, ostatnimi czasy skrzętnie omijany przez karawany. Mancinella umilknął. Jak się okazało, wyłącznie po to, żeby okazać zaskoczenie.

To proste — powiedział, oblizując spierzchnięte wargi. — Odbijemy je.

Jeżeli można było o Czerwiu powiedzieć coś pewnego poza tym, że wciąga, to było to to, że ponad wszelką wątpliwość był nadzieją elfów. Może nie tą, której potrzebowali ale tą, na którą zasłużyli. Nawet jeżeli chrypiał i wyglądał nie lepiej niż stary nietoperz.

*** Wyglądało na to, że elfi urzędnik, wskazany i wyróżniony z tłumu przez samego elfiego kapłana Olinusa za chwilę zerżnie się w portki.

Li-limindell No-wy-wy-wyndar P-pochrustek — wydukał na widok sługi Krinn coś co najwyraźniej było jego imionami i nazwiskiem, uwalniając z jego uścisku dłoń o tak słabym chwycie, że konsystencją przywodziła na myśl śniętego śledzia. Na słowa o bogini, wietrze, drogach i tajemnicach zamrugał prędko oczami, szybko i nerwowo pocierając czubek długiego nosa.

Nie znam, panie — zaprzeczył skwapliwie na pierwsze zadane przez złotowłosego pytanie. — Tylko tyle, że ro-rozsyłają to do wszystkich dużych miast, w których żyją nasi, mościewy. Ja od burgrabi z Nowego Hollar — odrzekł, po czym wręczając pismo Olinusowi, wycofał się czym prędzej w tłum, umykając przed wywodem i onieśmielającą prezencją mężczyzny w szatach koloru dojrzałego wina. Zostawszy zauważony i spełniwszy swą rolę, czym prędzej zszedł ze sceny. Ustępując z niej na rzecz kogoś, kto o wiele lepiej miał odnaleźć się w tym temacie.

Ja znam — powiedział z całkiem bliska inny elf, ten z lutnią, który również krzyczał, jako jeden z pierwszych, dopchawszy się w końcu do kapłana. — Joni zwany Wronkiem. Tutejszy — przedstawił się uprzejmie wzorem poprzednika, choć bez zająknięcia. Tego, dlaczego był zwany tak, a nie inaczej, można się było wyłącznie domyślać, biorąc pod uwagę, że czuprynę miał rudą jak kot.

A właściwie znałem, choć przelotnie. Mieszkał tu zaraz po Nocy. Pracował w zakładzie pogrzebowym „Betelgeza i Mancinella”, potem trafiła mu się fucha w miejskiej trupiarni. Chcieli zamknąć go do jamy, bo wystawiał fałszywe orzeczenia zgonu. Pomógł w ten sposób kilku gangusom i flancom urwać się do Ujścia. Jak zrobiło się gorąco, to sam tam zbiegł. — Sięgając za pazuchę kolorowego kubraka z koronkowymi mankietami, wyjął z niej kilka pomiętych arkuszy, dorzucając je do trzymanego przez blondyna świstka. W większości były to konterfekty przedstawiające tego samego rozczochranego, elfiego mężczyznę o zapadniętych policzkach. Wszystkie z wyjątkiem jednego, wyjątkowo nieudolnego, narysowanego chyba lewą ręką i wyobrażającego coś w rodzaju kalekiego prosiaka. Mimo różnego poziomu artystycznego, wizerunki były jednocześnie listami gończymi opiewającymi na pół tysiąca gryfów nagrody. Wymieniającymi jak jeden mąż tę samą lub nieznacznie zmienioną listę przewin poszukiwanego jakimi były: fałszerstwo, grabież, oszustwo podatkowe, pomoc udzielaną wyjętym spod prawa, tudzież debosz, znaczy kurwiarstwo.

Na waszym miejscu uważałbym z tym — rzekł Olinusowi elfi trubadur, ruchem brody wskazując na wręczony mu przez Pochrustka papier. — Jeżeli to on maczał w tym palce, to sprawa prawie na pewno śmierdzi jakimś przekrętem.

Tymczasem, sama treść przekazu podpisana nazwiskiem wielkiego nieobecnego i opatrzona pieczęcią gildii handlowej, stanowiła, że każdy Fenistanin chcący przyczynić się do odbudowy ojczyzny, winien dobrowolnie wziąć udział w zainicjowanej z rozkazu miłościwego króla Fehmiego, a finansowanej przez gildię i będącej pod patronatem Syndykatu ekspedycji na Kattok. Jej ewentualne powiedzenie zakładało, że ochotnikom zostanie nadana część ziem w charakterze suwerennego lenna Królestwa Wysp, nie wykluczano także dożywotniego rabatu na towary sponsora. Chęć uczestnictwa należało zgłaszać w filiach gildii oraz u jej ambasadorów na terenie kontynentu, w Meriandos, Nowym Hollar i Ujściu. Poszukiwani osadnicy: farmerzy, ogrodnicy, hodowcy zwierząt, alchemicy, zawodowi rzemieślnicy. Żołnierze, myśliwi i wszyscy wdrożeni w wojennym rzemiośle potrzebni najpilniej. U dołu strony znajdował się również odręczny dopisek, wyróżniający się ewidentnie różnym od całości charakterem pisma, brzmiący: „goblinom wstęp wzbroniony”.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

9
Na podeście, na którym prezentowało się wcześniej wielu mówców, trwała teraz zbiórka wszelkich majątków, od gryfów po przedmioty, które miały jakąkolwiek wartość i można byłoby je sprzedać choćby za niewielką cenę. Wszystko koordynowała grupka elfów, która widziała w kapłanie autorytet. Część z nich zabrał on z Fenistei przed tragedią i już wtedy zadziałał na nich jego niezwykły czar, głos doniosły, który wkradał się do głowy i brzmiał w niej jeszcze przez kilka sekund. Inni zaś byli świadkami całej tragedii Nocy Spadających Gwiazd i dotarłszy do Meriandos, w którym skrył się Olinus, odnaleźli w nim otuchę i nadzieję. Wszyscy czuli się samotni, rozpaczając za bliskimi, odrzuceni przez bogów, nawet nie mieli własnego dachu nad głową. Mieszkali na łasce u niziołków, którym starali się zrekompensować udzieloną im pomoc. Mając za przewodnika kapłana, czuli się lepiej. Zajmował się on rozwiązywaniem ich konfliktów, rozmową z właścicielami i pocieszaniem. Jednoczył ich pod kultem krwawej Krinn. Na początku mało osób było przekonanych o owej wierze. Niektórzy nadal przepraszali Sulona za winy wszystkich elfów, choć większość odwróciła się zupełnie od bóstw. Dopiero słuchając swoistych nietypowych kazań mężczyzny, zaczęli po kryjomu modlić się do Pani Pokusy. Była to zupełnie inna religia, niż wcześniej praktykowana przez nich lub znajoma na ziemiach, które przyjęły uciekinierów. Kult został zapomniany i zastąpiony mniej drastycznym sposobem oddawania czci. Tutaj jednak było wszelkie pozbycie się granic, niezależnie od rasy, płci i wieku. Uwalniano się z emocji i myśli, dążyło się do zaspokojenia swoich potrzeb. Właśnie takiego patrona potrzebował ten lud wygnańców.

Mężczyzna wysłuchał, co miał do powiedzenia jego pierwszy rozmówca. Nie miał jednak czasu odpowiedzieć, ponieważ w rozmowę zaraz wtrącił się bard, który przekazał bardziej wartościowe informacje. Jemu również od razu nie odpowiedział. Podczas rozmowy jedynie z cicha przytakiwał, patrząc się prosto w oczy. Spojrzał na listy gończe i list związany z wyprawą na Kattok. Uśmiechnął się do siebie. Widział w tym duży potencjał i spełnienie jego wizji. Nie zwracał uwagę na ostrzeżenia. Zgadzając się ze wszystkimi wątpliwościami, które zostały wypowiedziane podczas konwentu, powinni zrezygnować z wszelkich wypraw i czekać potulnie na śmierć. Nawet odebranie sobie życia byłoby w tym momencie nieodpowiednie. Jednak wszystko układało się w jedną sensowną całość, której początki sięgają jego narodzin i silnych wizji. Szkoda było mu jednak, że wcześniej nie potrafił ich odczytać odpowiednio. Mogliby może zapobiec katastrofie w Fenistei, ale również mógłby uratować swoją ukochaną. Nie miał jednak czasu rozpamiętywać przeszłości. Czas na to miał dawno temu. Teraz starał się żyć przyszłością, czerpiąc największą siłę z przyjemności owej chwili, która nigdy nie przestawała trwać. Nie dostrzegał zła w rzeczach, które doświadczał. Wszelkie emocje, które mają wydźwięk pejoratywny traktował jako zwykłe stany organizmu, które są jego częścią. Tak samo uważał, że jego wady charakteru muszą istnieć, żeby i on mógł żyć. Bez swojej nadgorliwości i myśleniu ideologicznym byłby nikim. One właśnie go tworzyły i powodowały, że mógł cieszyć się życiem. Największą satysfakcję sprawiało mu realizowanie planu Krinn, swojego celu.

- Doskonale. Nie widzisz tego, że owy list jest odpowiedzą Pani Pokusy. Ona nas kieruje. Udamy się na Archipelag, a następnie wypełnimy wizję osiedlenia się na jednej z wysp, która została opuszczona przez trolle – wyjął z obszernego rękawa rulon z kilkoma kartkami, które po chwili rozwinął. Na jednej znajdowała się mapa przedstawiającą jedną z wysp Archipelagu, która wysunięta była najbardziej na południe. Był tam rysunek trasy, którą przebył niegdyś mężczyzna. Była to droga kręta i skomplikowana. Szlak, który przemierzył robił wrażenie na chaotycznego - jakby kapłan się zgubił lub wędrował bez celu. Byłą tam również zaznaczona czerwona linia, która wskazywała najkrótszą drogę do jakiegoś miejsca zaznaczonego kółkiem. Z pewnością była to lokacja, do której chciał zabrać swoich braci krwi.

Trzy pozostałe kartki przedstawiały rysunki wykonane węglem, które w zarysie przedstawiały ruiny jakieś egzotycznej cywilizacji. Fragmenty płaskorzeźb na potężnych ścianach, które w pewnym momencie zanikały, jakby były ukryte przez roślinność i ziemię. Gdzieś był obraz przedstawiający plac, na środku którego znajduje się wielki krąg z kamiennych płyt, na których wyryte były różne obce symbole. Najbardziej jednak charakterystyczny był ten przedstawiający ołtarz, na samym szczycie góry z ogromnymi kolumnami otaczającymi go i wgłębieniem w środku. Wewnątrz znajdowała się wielka misa z brązu pełniąca rolę stołu rytualnego, do którego zlewano niegdyś krew, co było dodatkowo oznaczone przez Olinusa czerwoną barwą. Dookoła były wielkie świeczniki i wizerunki Krinn, w większości zatarte przez czas. Jakoś rysunków nie był zbyt dobry, nie posiadały wielu szczegółów, a linie były koślawe. Sam kapłan wykonał je podczas swojej podróży.

- Znajduje się tam ogromna budowla, która wydaje się być górą, bo w większości jest przykryta ziemią i porośnięta bujną roślinnością. Są tam najlepsze winogrona, które jadłem kiedykolwiek w życiu. Przypomina to stożek o ogromnych schodach, w których wyżłobione są pojemne komnaty, korytarze, które można byłoby zagospodarować według naszego uznania. Zmieściłoby się tam więcej, niż jesteśmy w stanie zebrać żywych elfów, a moglibyśmy wybudować kolejne wspaniałe budowle na wzór owej. Widziałem w okolicy wielkie leje w ziemi. Były to za pewne kamieniołomy, lecz zostały z biegiem czasu zarośnięte. W okolicy płynie duża wartka rzeka o słodkiej, chłodnej wodzie. Lasy bujne są w zwierzynę i roślinność. Miejsce idealne do osiedlenia. Czekające tylko na nas – w jego potężnym głosie słychać było niezwykły entuzjazm. Podczas opowiadania o cudach swojego raju, wydawał się rozogniony niczym małe dziecko, które opisywało wymarzoną zabawkę. W nim jednak była wielka wizja. Może przed śmiercią chciał jeszcze zwrócić uwagę na siebie, być zapamiętanym przez swoich pobratymców. Przyjdzie mu przecież niedługo opuścić ten świat, bo miał już wiele lat.

Jego oczy spoczęły jeszcze raz na liście, który otrzymał przed chwilą. Zatrzymał się na miejscu, w którym jest opisane co trzeba uczynić, aby zgłosić swoje uczestnictwo. Chwilę wpatrywał się w jeden punkt. Robił wrażenie jakby czytał kilka razy ten sam tekst.

- Dobrze, mój drogi Wronku. – Miał on dobrą pamięć do imion. Był to dar niezbędny u wszelkich wieszczów i kapłanów, bo autorytet zdobywali dzięki traktowaniu innych jak swoich przyjaciół. Najpierw budowali zaufanie, później zaś szacunek. – Z tego, co mi wiadomo, najbliższym ku Archipelagowi portem jest Ujście, co leży w pobliżu zatoki Keronu, nad rzeką Prostą. Z tego, co doszły mnie również słuchy, ziemie te zajęte są przez zielonoskórych? A w owej notce znajduje się informacja, że proszeni są chętni zgłaszać się właśnie w Ujściu. Jak tam się dostać ? Czy orkowie i gobliny pozwolą nam wejść na ich ziemię i skorzystać z ich portu? Wątpliwa sprawa. Co myślisz o tym? Przydałoby się skontaktować z jakimś przedstawicielem gildii kupieckiej. Oni znaliby odpowiedzi na obecne w mojej głowie pytania.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

10
Na szare niebo naszła z zachodu szarsza nawet chmura i zasnuła cieniem wodę Jeziora Gwiazd – z dawien dawna wlaną weń przez pradawnego kreatora. Nieduża sterta kosztowności koncentrowała na sobie ostatnie promienie schowanego słońca i odznaczała się w ich aurze od powszechnego obrazu zabiedzenia, charakterystycznego ostatnio dla ostrouchego narodu. Na stosie znalazło się niewiele dobra. Leżało tam parę monet z brązu – nawet nie ze srebra, choć w Keronie to właśnie nim rachowano się za każdą rzecz niemalże. Na woreczku z bezwartościową zawartością położono złote bransolety trollowego pochodzenia oraz zdobną w szlachetne kamienie szatę. No i nic ponadto. Obcesowe zachęcanie ze strony poborców Olinusa nie zdało się na wiele. Sam staruch musiał nieco przecenić szczodrość zubożałego stada. Żaden z elfów nie chciał rozstawać się ze swoim dorobkiem, skoro musiał nań pracować ciałem abo często ciała trudem. Na uzasadnioną prośbę retora zareagowano szumem oburzenia oraz niezadowolenia. Zaczęto nawet szemrać, że potrzeba odwiedzenia koszmarnego Ujścia to bezsensowna bzdura. Mówiono, że Olinus nie ma rozumu, skoro chce się udać w samo serce horroru. Narzekano bezustannie, choć cicho. Zmartwieniom dał koniec bard Wronek. Truwer odezwał się bezceremonialnie, znowu racząc kapłana Krinn cenną radą.

— Proszę dostrzec, że macie tu, na wschodzie, również port w Heliar. Po co pchać się od razu w mrowisko?

— W Heliar pan Ma-man-cinella też ma sw-swą amba-ba-sadę — przekazał wieść urzędas Pochrustek.

Ta ciekawa rozmowa, choć wciąż niezakończona, nieco nareperowała elfom zniesmaczone zawczasu samopoczucie.
*** Ostrożne przetarcie zakatarzonego nosa rękawem powstrzymało resztę smarków Guede przed ucieczką z narzędzia powonienia oraz uwaleniem marmurowego pawimentu. Mancinella starał się zachować powagę. Dawał sobie, narkus, radę. Nie rzucał ani mięsem, ani wazonami – a miał ku temu sposobność, skoro pod oknem ustawiono porcelanową zastawę. Zachowanie Czerwia nie odstępowało za bardzo od norm, zatem bramkarz – stercząca w drzwiach rozwora – nie musiał wcale wdawać się z nim w mordobicie. Nie bez znaczenia okazała się tu niemal dworska maniera naszego narkomana. Obchodzenie utarczek z ochroniarzem zaoszczędziło mu nieco czasu oraz mnóstwa nerwów. Pomarszczona morda plantatora zdała się woźnemu znana, co również nie wcale ambarasowało. A może nawet troszkę mu tę sprawę uratowało. Grubas zastukał parokrotnie w odrzwia, nie racząc niespodziewanego gościa rozmową. Potem coś zawarczał. Brzmiało to podobnie do słowa kontrahent. Z wnętrza strzeżonego pomieszczenia odezwało się wesołe brzęczenie dzwoneczka. Bramkarz uznał to za umówione hasło – na rozkaz rozwarł szeroko wzmacniane blachą wrota i odsunął się na stronę. Czerwiowi prosto w twarz buchnęła kurzawa. Poznał on dobrze woń różanego towaru i ochoczo pomaszerował przed siebie.

— Toż to nasz robaczek — od progu rozbrzmiało canto pewnego zniewieściałego elfa wschodniego.

— Że też masz butność tu stawać — dodała ciemnoskóra panna ze skrętem w ustach.

Zaczęto hardo pertraktować.

— Przedawkowałeś? Chcesz rzucać się prosto na Ujście? Przecież wiesz, że z Portu do Varulae to rzut beretem. Z naszego doku można dostrzec ich obmurowania. Zrozum, Czerwiu. Staniesz się dla nich problemem, to zwalą się nam na głowę z zielonoskórą armią. Nie chcę nawet mniemać, co na to powie ten dureń, nasza królewska mość. Pewnie każe nas zamordować. A ostatnio spodobało mu się patroszenie. Możesz mieć w poważaniu swoje zdrowie. Ja sobie cenię własne i wara ci ode mnie.

— Co prawda, to prawda — powiedziała pannica z dmuchnęła chmurą w powietrze . — Syndykat ma teraz na głowie masę uchodźców z Fenistei oraz z Kattok. Obawiam się, że nie będzie w stanie ci pomóc. To ważne, Mancinella. Prowadzisz z nami rokowania biznesowe. Masz udział w dochodach i dostarczasz nam cennego towaru. Ważna z ciebie persona. Ale musisz brać w rozważanie to, że nasze przedsiębiorstwo stanowi branżę handlową. Nie orężną.

Nastała cisza bez żadnego stanowiska. Bierność przerwało coś nieoczekiwanego.

— Proszę dostrzec, że macie również port w Heliar. Daleko, bo daleko, ale za to bezpiecznie — zawarczał ochroniarz z zewnątrz.
*** Ponad szemrzące zamieszanie wzniosło się wrzeszczenie Marie oraz rżenie zdezorientowanego rogacza. Skonsternowana zbieranina ostrouchów cała na raz pozwracała się w kierunku, z którego doszło poruszenie. Choć zabawna kwestia o gaciach pewnego – ważnego z punktu widzenia przyszłych wydarzeń – bóstwa uszła uwadze mas – Mariden zebrała na sobie zainteresowanie wszech narodu. Doprowadzenie do porządku wierzchowca zaabsorbowało pannę z domu Isíriel tak bardzo, że z początku nie zaobserwowała ona setek par oczu na sobie. Przez huczenie krwi w uszach nie zanotowała również szumu szeptania. Atwa dumnie skłaniał tors oraz monarsze poroże, ale dał się oporządzać bezproblemowo. Co tu dużo mówić. Zwierz prezentował się niesamowicie w promieniach słońca, które na powrót pokazało się zza chmur. Nie on sam, zresztą. Wronowłosa, mierzwiąca mu z uczuciem sierść, równała się z wierzchowcem cudownością oraz powabem. Na ten obraz po motłochu przeszło nacechowane zdumieniem westchnienie. Gdzieś pod sceną zaczęto spontanicznie wiwatować. Ktoś roześmiał się rozkosznie. Przez brawa przedzierało się zdanie rzucane miarowo przez stado starego Olinusa: Krinn, to ona, to nasze zbawienie!

Mariden oderwała się sakw. Po momencie otumanienia nieśmiało zdała sobie sprawę z tego, że została uznana za uosobienie pewnego – ważnego z punktu widzenia przyszłych wydarzeń – bóstwa.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

11
Pomarszczona morda plantatora zmarszczyła się jeszcze bardziej, kiedy odprowadzany przez grubasa do odrzwia, stroił za jego plecami małpie miny, karykaturalnie poważne i parodiujące ponure wejrzenie cerbera.

Mancinella przekroczył próg, pomimo zatkanego nosa z miejsca rozpoznając nie tylko zapach, ale również odmianę, proporcje tytoniu i przypuszczalnego dostawcę. Odetchnął pełną piersią. Znajomy, duszny i wonny mikroklimat uspokoił go na tyle, by powstrzymał się od wypowiadania na głos tego, co cisnęło mu się na język po usłyszeniu komentarzy witającej go dwójki. No tak, właściwie o tej porze nie spodziewał się zastać nikogo, oprócz tej rozpuszczonej i napuszonej gówniarzerii.

Twój kutas jest robaczek — pomyślał, taksując katamitę w pierwszej kolejności. Śliczniutki jak panienka, na pewno przypadłby do gustu Nibo, a kto wie, z odrobiną szminki i pudru mógłby pracować w burdelu. Może nawet w tym samym, w którym udzielała się ta oliwkowa cizia ze źle skręconą marchewą — dodał butnie w myślach, nie mogąc nic na to poradzić. Po technice jej zaciągania dało się wywnioskować, że w jej ustach przez większość czasu spoczywało coś innego, niż skręty.

Guede stanął przed nimi w zupełnym milczeniu, z szerokim i najbardziej ludożernym uśmiechem, na jaki było go stać przy zaciśniętych wargach, podczas gdy jego zeszklone narkotykiem oczy patrzyły na nich z góry z taką wyższością i pogardą, której nie powstydziłby się nawet Majak, do diabła z tą przeklętą bestią.

Przystąpiono do pertraktacji. Hardych jak zatwardzenie po całonocnym ćpaniu. Coby nie mówić i nie wyzłośliwiać się — szczeniak przy wejściu miał nieco racji. Mancinella faktycznie czuł się trochę jak robak. Niczym zawieszona na haczyku przynęta, wrzucona prosto w bajor pełen grubych ryb. Zupełnie jak wtedy, gdy mieszkał jeszcze na bagnach i zdarzało mu się wędkować. Choć właściwie, to porównanie nie oddawało w pełni jego odczuć. Prawda była taka, że sytuacja, w której obecnie się znajdował przypominała mu o wiele bardziej dawne czasy w Meriandos, na przesłuchaniach u Vlada zwanego Pałownikiem, sierżanta tamtejszej straży o wyjątkowo ciężkim pomyślunku, w dodatku kompletnie pozbawionego poczucia humoru.

Problemy — zaczął z ciężkim westchnieniem, przytaczając powiedzonko innego, o wiele bystrzejszego przedstawiciela prawa, którego miał kiedyś okazję poznać — to moja specjalność.

Dlatego też, wasze miłości, nie uczcie ćpuna jak smarkać — dodał, mimowolnie zaczynając krążyć po pomieszczeniu. — I z całym szacunkiem, nic mi do waszego zdrowia. Pewnie mi nie uwierzycie, ale ja również mam je w wielkim poważaniu. — Mancinella ukłonił się raz jeszcze. Tym razem po to, żeby ukryć wyszczerz. Wyprostował się dopiero wtedy, gdy usłyszał przemawiającą pannicę. Odwrócił ku niej oblicze z zastygłym nań wyrazem rozbawionego zaskoczenia, zupełnie jakby właśnie zobaczył gadającą małpę. Skinąwszy głową, udał, że to wyłącznie wyraz uprzejmego zainteresowania.

Och. Ojej. Nie miałem na myśli walki zbrojnej, wielmożna — zaprzeczył nagle i zdecydowanie. —Wyłącznie bratnią pomoc udzieloną mieszkańcom Ujścia. Transport żywności do naszych odciętych od świata braci. Przymierających głodem i osłabionych zamieszkami, desperacko potrzebujących pomocy. Wiem co mówię, mieszkałem tam przed wojną. Tym bardziej... — Mancinella nachylił się nad rozmówcami, z trudem powstrzymując wyrywające się z gardła warknięcie. — Tym bardziej, że na pewno zdajecie sobie sprawę, że Ujście jest głównym rynkiem zbytu dla towaru, który pracowici plantatorzy z Wysp przerzucają na kontynent. Że wszystkie kupieckie ambasady, wszystkie statki i magazyny dzierżawione w porcie, składy handlarzy, w tym zapewne tych należących do waszej, tfu, naszej szacownej organizacji zostały zajęte razem z dobytkiem. Że zielonoskórzy trzymają swoje zielone łapy na ostatniej partii całego pierdolonego towaru, który spłynął tam tuż przed tą całą hecą. I że lokalne gangi i półświatek zarabiają na tym, jak nigdy. A pomyślcie, co będzie, jak zaczną to wyprzedawać. Z zyskiem, należącym się wszak nam, uczciwym przedsiębiorcom. — Elf przestał mówić, robiąc stosowną pauzę. Choć trudno było w to uwierzyć, wydawał się być bardziej spocony niż w momencie, w którym tu przyszedł.


Pieniądz otwiera wszelkie drzwi. — Mancinella machnął dłonią. — I może pozyskać każdego, kto zdolen jest utrzymać oręż. Rachunek zysków i kosztów pozostawiam wam. Z wkalkulowanym w to ryzykiem. Nie potrzeba nam armii, wyłącznie łapówek i wyspecjalizowanej grupy dywersyjnej. A co jak co, ale na tym... — w głosie byłego plantatora dźwięczała autentyczna i niezmącona duma — znam się równie dobrze, jak na problemach.

W ciszy, jaka zapadła dało się też usłyszeć dobiegający zza drzwi głos z rozwora. Mancinella zamyślił się. Zawsze był przekonany, że Hollar znajdowało się pośrodku kontynentu, a jedyne porty jakimi dysponowało, to te rzeczne, przeznaczone do spławu towaru i transportu osób rzeką Śnieżką. Przynajmniej jeden z nich zaniedbał geografii. Guede nie był pewien, który. Choć się domyślał.

Po krótkiej chwili, dotarło do niego, że się przesłyszał. Heliar, nie Hollar. Nie odzywając się przez dłuższy czas, obejrzał się na drzwi.

Prawda przemawia niekiedy ustami prostaczków — stwierdził sentencjonalnie, odwracając wzrok. — Zdaje się, że wysłaliśmy werbunkowych również i tam. Heliar... — powtórzył w zamyśleniu. — Fort-port. Smętna wiocha i ośrodek militarny. Miejsce w sam raz, żeby z niego odpłynąć. W dodatku, psiakrew, historyczne. Upierdliwość tamtejszych celników doprowadziła do wojny.


Elf zacukał się. Zamierzał urabiać gildyjnych by puścili go do Ujścia. Miał tam kilka niedokończonych sprawunków. Z Brigitte i jedną lokalną boginią. Dwa długi, jeden do spłacenia, drugi do odebrania. Ale w obliczu tego, czego właśnie się dowiedział, osobiste porachunki musiały zejść na dalszy plan. Ustąpić bezpieczeństwu i interesowi jego nacji. Tej samej, którą dwa lata temu byłby skłonny wyprzedać całą za marynowanego śledzia. A nawet nie lubił śledzi. Jego przywiązanie musiało dziwnie wyglądać z boku. Zupełnie jak gdyby robak wykształcił sobie kręgosłup. Lub — co przerażało go jeszcze bardziej — coś w rodzaju patriotyzmu. Z unoszącym się nad nim swądem ironii. Tej samej, która towarzyszyła mu przez całe życie, krążąca bez ustatnku nad wszystkimi rzeczami, których się podejmował. Zwłaszcza tymi, które można było uznać za noszące znamiona altruizmu.

Nie płacicie mu czasem za mało? — zastanowił się, przetrawiwszy słowa ochroniarza. — Może skurwiel powinien siedzieć tu i naradzać się razem z wami, zamiast cieciować po drugiej stronie? — Wskazał na drzwi. — Sprawy Ujścia nie uważam za zakończoną. Pierwsza fala osadników faktycznie może pójść przez Heliar. Poślijmy tam flotę. Będziemy też musieli zorganizować i zabezpieczyć transport. Konieczne będzie wysłanie kogoś na miejsce, oczywiście zgłaszam się na ochotnika. — Jego zmysł planisty, żywy niczym wyjęty z wody piskorz, uaktywnił się natychmiast każąc przejść mu do nakreślenia nowej strategii, niemal od razu i z łatwością charakterystyczną dla kogoś, kto nie będzie musiał za to płacić. — Muszę się dostać na kontynent, do Meriandos. Możliwie szybko. I dyskretnie — dodał natychmiast przypominając sobie, że wciąż był tam persona non grata. — Będą mi potrzebne glejty, upoważnienia i weksle. Mogę wyruszać natychmiast.
Ostatnio zmieniony 26 lis 2015, 21:41 przez Guede [Bot], łącznie zmieniany 2 razy.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

12
Oklaskiwana łuczniczka zamarła wpół kroku i obrzuciła falujący tłum spojrzeniem zazwyczaj zarezerwowanym dla wyskakujących z ciemnych zaułków dolnego miasta ekshibicjonistów; spojrzeniem pełnym szoku i oniemienia spowodowanym widokiem tak absurdalnie nieprawdopodobnym, że nawet jej wcale otwarty na dziwy tego świata i lotny umysł potrzebował chwili, by przedrukować to, co właśnie zaszło na jej oczach na logiczne, łatwo przyswajalne fakty. Ta gromada biednych idiotów uznała ją właśnie za inkarnację Krinn, przedrukowała sobie. Ktoś nawet to wykrzyczał.

W żyłach Isírielówny zawrzała krew. Ta dziwka jeździ na fiutach, nie na jeleniach, wy kołtuńska zgrajo matołów!

Była zbyt osłupiała, a ta tragiczna pomyłka gawiedzi zbyt irracjonalna, żeby kłócić się z taką profuzją kolektywnie obłąkanych indywiduów, głodnych, wystraszonych zdesperowanych, gotowych uczepić się każdego cienia nadziei jak tonący kawałka dryfującego drwa. To był motłoch. Nadal jej lud, ale w tamtej chwili też zwykły spędzony w jedno miejsce motłoch, a motłoch nie myślał. On podążał. Ktoś rzucił im mrzonkę o nowym bóstwie-zbawicielce i uchodźcy chwycili ją bez ułamka chwili zawahania, teraz nie miało już znaczenia, gdyby Mariden osobiście tym kalumniom zaprzeczyła. Mogłaby rozkrwawić sobie płuca, zapluć się i zasmarkać, wrzeszcząc: „NIE JESTEM ŻADNĄ KRINN!”, a oni usłyszeliby najwyżej „jestem” i „Krinn”. Zdołała jedynie nabrać rumieńców na policzkach ze złości, a trochę z upokorzenia, że dotąd każdy punkt tego głupiego zgromadzenia toczył się wbrew jej górnym-durnym planom na ocalenie swoich pobratymców i zabezpieczenie ich przyszłości. A oni utrudniali realizację tych planów, jak mogli. Odnosiła narastające wrażenie, jakby ktoś jej wręczył pasterską lagę i kazał zawracać cały tabun spłoszonego bydła, które uparło się pędzić w stronę klifu. Tylko było gorzej, bo ona sama sobie tę lagę wzięła. I wcale nie miała pewności, czy nie była nadal jedyną, która widziała tamten klif.

Atwa zawtórował owacjom jak pies kościelnym dzwonom, wydając z siebie długi, agonalnie brzmiący ryk, który gdyby jakiś nieszczęsny mieszczuch usłyszał nocą w środku puszczy, posrałby pięty ze strachu, że gdzieś w krzakach przeistacza się wściekły likantrop. Kociokwik powitany został podmuchem urzeczonych westchnień, w szczególności niewieścich głosów. Czyli wpadli jak goblińska nierządnica na spowiedź.

Zanim pierścień zmamionej ciżby zacisnął się wokół nich, Mariden dosiadła wierzchowca jednym skokiem i dziabnęła go piętą w bok. Byk sadząc sprężystego susa, pokłusował na przełaj pola, buchając z nozdrzy białymi obłokami pary i unosząc łeb wysoko ponad głowami elfów. Rzeczywiście, był z niego kawał majestatycznej bestii, z szeroką piersią, z porożem jak korona bukowa i długimi, czarownie wysmykłymi nogami niosącymi ich gibkim chodem. Kiedyś lud z Puszczy Fenistejskiej hodował takie zwierzęta stadami i widok rosłego jelenia jucznego z siodłem wytłoczonym w ornamentalne wzory na grzbiecie oraz cienką jak łańcuszek tranzelką na rogatym łbie nikogo nie dziwił, choć zawsze budził zachwyt. Dzisiaj poczciwy Atwa awansował do miana boskiego atrybutu.

Prostując się w siedzisku, jego właścicielka zamarła na chwilę, nie mogąc dostrzec pomiędzy ruchomymi sylwetkami reprezentanta urzędowego. Dostrzegła za to kapłana z mównicy w towarzystwie kilku pachołków i niepocieszona uznała, że lepsze to, niż utknięcie w epicentrum hołdującej jej hałastry.

Hej, wy! — Atwa zatrzymał się z głośnym chrapnięciem, nie omieszkając parsknąć plwociną na wszystkich trzech elfów z rozdętych nozdrzy; czasem Marie przysięgłaby, że czytał jej w myślach. — Tamten urzędnik, człowiek Mancinelli, jest tu jeszcze? Mam sprawę do jego ekspedycji. — Uwadze elfki nie zdołał umknąć pomruk wibrujących w powietrzu szeptów, które zawrzały, gdy się zatrzymała. Spiorunowała wzrokiem źródło, w jej przekonaniu, wszystkich pomylonych plotek na tym nieszczęsnym zlocie. — A jeśli wam nieśpieszno — wycedziła przez zaciśnięte wąsko usta — wyprowadźcie z manowców swoje zbłąkane owieczki.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

13
Mężczyzna spojrzał na jąkającego się urzędnika. Przez chwilę jego spojrzenie wręcz świdrowało jego głowę. On zamyślił się. Analizował wszystkie przedstawione mu informacje. Planował już podróż. Tłumy zmierzających elfów na północ nie były zbyt przekonującą wizją, ale przecież musieli jakoś poradzić sobie z ową wyprawą. Najważniejsze teraz było zapewnienie wszystkim posiłku oraz prowizorycznych namiotów i okrycia w przedwiośnie, które nastało dopiero w środku astronomicznego lata. Z pewnością wszyscy uznawali pogodowe anomalię jedynie za nieszczęście. Olinus jednak dostrzegał w tym o wiele więcej. Mieli czas na przemyślenie. Na odnowienie resztek sił w swoich mięśniach. Teraz czas był, aby wraz z przebudzeniem, wziąć życie w swoje ręce. Utrzeć nos bogowi, który wyrzekł się ich i wygonił z miejsca, które uważali niegdyś za dom. Teraz czas było zbudować własną, prawdziwą i bezpieczną ostoję. On wykonuje wolę Pani Pokusy, ale nie zawarł z nią paktu. On jest nie tylko jej narzędziem, ale również bronią, która została wymierzono prosto w serce Sulona. Nikt jednak nie spodziewał się, że wśród stwórców jest prawdziwa rywalizacja oraz równie poważne konflikty, jak u istot ziemskich. Krinn nie zamierzała zniewolić elfów, lecz dać im wolną wolę, wzniesienia cywilizacji. Potężniejsze od tej, którą wcześniej reprezentowali. Bogini chce udowodnić, że nawet zwykły śmiertelny lud, potrafi przeciwstawić się potędze Najwyższych.

- Nie można było tak od razu? Rozwiązania same nasuwają się pod nasze stopy. Czas więc ruszyć, a nie parzyć się na tej polanie przed jeziorem nazwanym dniem naszej zmiany. Naszego rozwoju. – zwrócił się do swojego rozmówcy. – Najpierw z niewielką grupą ruszymy do Meriandos i za zebrane pieniądze zakupimy tyle ile będziemy w stanie zdobyć na wyprawę. Potrzebne nam jedzenie, zapasy wody, jakieś materiały, z których zrobimy namioty oraz ciepło na ogrzanie. Chcesz się przydać nam? Poszukaj silnych mężczyzn. Poza tym zrób listę elfów, którzy znają się na polowaniu, łowieniu ryb, powożeniu, szyciu i wszystkie inne czynności, które mogą przydać się w naszej podróży.

Odwrócił się w stronę zaciętej elfki, która przerwała jego wzniosłą wypowiedz. Ostudziła jego zapał. Z pewnością nawet mocne i przekonujące słowa, które padły z ust kapłana, podważyły wiarę w misję odbudowy nowego świata. Za każdym razem, gdy otaczała go wątpliwość, coś podsuwało mu wskazówki rozwiązania problemu. To zaś jeszcze bardziej wzmacniało go. Spojrzał na nią pełne pewności w wygłoszone dzisiaj idee. Zastanowił się nad słowami, które posłyszał, podczas rozmowy z Pochrustkiem. Ktoś okrzyknął ją uosobieniem Krinn. Nadawałaby się idealnie, aby poprowadzić ich ku nowemu lądowi.

- Widzę twoją niepokorność i własną wizję. Rozbijając poczucie jedności, jedynie osłabiasz swoich braci. Nie zaprowadzisz ich nigdzie. I moje działania stają się nikłe. Wyprowadźmy razem zagubionych z ciemności i dajmy im nadzieję na lepsze jutro. Chcesz zepchnąć ich beznamiętnie z klifu, aby truchło ich rozbiło się na skałach? – starszy elf miał w zwyczaju często używać zbyt barwnych metafor, ale wiedział również, wobec kogo może je stosować, aby zostały odpowiednio odebrane – Połączmy siły. Razem mamy większą szansę niż osobno. Chcemy tego samego dla naszych braci i sióstr, choć widzimy naszą przyszłość zupełnie inaczej. Co stałoby się, gdyby oba obrazy, wykreowane w naszych głowach, stały się jedną historią? Tobą kieruje młodość, której brakuje mi. Nie jestem już równie żwawy, jak kiedyś. Moje kości są bardziej zastałe niż niegdyś. Ja zaś mam opatrzność Krinn, która prowadzi nas na łono, które nie tylko będzie ziszczeniem naszej wiary, ale potęgą, której będą bali się bogowie. Nie przemawia przeze mnie pycha, lecz miłość i nienawiść, które zupełnie akceptuję w nas.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

14
Mariden ściągała czarne brwi, zmarszczyła subtelnie nosek, zmrużyła duże, przydymione jak u kociska oczy, jej twarz w miarę rozwoju monologu kapłana przybierała wyrazy wahające się od różnego stopnia złości, po równie zróżnicowane stopnie zwątpienia. W jednej chwili nieledwie rozwierała szerzej powieki, tylko po to, żeby zaraz musieć upewniać się, że słyszy, to co słyszy i żaden kornik pod dębem nie wlazł cichcem jej do ucha. Nie dowierzała. Że w jakimś ułamku sekundy konfuzji ujrzała wcześniej w tym elfie podobieństwo do Galathila.

Mało zręczna cisza przedłużająca się po pauzie w kwiecistej wypowiedzi kapłana nieuchronnie zwiastowała, że czekał na odpowiedź. Łuczniczka udzieliła jej sucho i zwięźle. — Nie. — Czuć było w tonie wibrujący gdzieś gniew, dużą dozę wysiłku włożoną w to, by nie dać się mu ponieść. Dumny wierzchowiec, którego dosiadała elfka zagrzebał nogą w ziemi i głośno wciągnął powietrze przez nozdrza, wyczuwając zdenerwowanie z jej napiętego niczym cięciwa ciała.

Jeśli wasza „bogini” tak bardzo chce prztyknąć w nos Sulona i resztę swojej zakichanej konfraterii, to na pewno dopomoże wam bez mojego udziału. Widzicie, przystałabym nawet. Ale ten tu, Atwa — elfka wskazała ruchem nogi w strzemieniu na głowę jelenia, tkwiącego w błogostanie ignorancji — utknął sobie poroże za młodu w bukowinie i odkąd gałąź spadła mu na łeb, na dobre skretyniał. Dwóch oszołomów na jednej łodzi to gwarantowany kataklizm. Nie omieszkam upewnić się tedy, że popłynę inną. A teraz, wybaczcie i nawołujcie dalej swoje owieczki, ja mam do pogadania z przewoźnikiem oraz kciuki do trzymania, że na Archipelagu ktoś dysponuje faktycznymi odpowiedziami. Albo logiką.

Brzmiała zimno, nieczule, gniewnie i gdyby grono jej świeżo oświeconych wielbicieli słyszało te słowa, Krinn długo musiałaby spierać tę plamę na reputacji. Mariden brakowało zawsze wrażliwości Neeny, jej taktownego wyczucia i pobłażliwości. Siostra łuczniczki, gdyby tam była, rozrywałaby się właśnie między dzieleniem chleba na kawałki dla głodnych dzieci, łataniem rannych, odziewaniem zmarzniętych a pocieszaniem tych rozmazgajonych i obłaskawianiem awanturniczych. Marie przez większość swojego życia za szczyt dyplomacji uznawała zderzenie dwóch braci łbami, zanim kłótnia przeszła na noże i wbijanie im pazurów w karki, dopóki się nie poprzepraszali. Zatęskniła za śliczną buzią Neeny, ale nie żałowała ani chwili, ani odrobiny, że nie było jej tutaj. Neena była dobra, czuła, zwłaszcza na cierpienie. Nad Jeziorem Gwiazd było go dla niej za dużo. I Mariden wiedziała, że dopóki jej sprawa — albo sprawa kapłana, albo kogokolwiek, kogo jeszcze obchodziła ta zgraja wyrzutków — nie ujrzy końca, będzie go jeszcze więcej. Bez względu na ilość wysiłku, jaki zamierzali włożyć w zapewnienie uchodźcom choćby tymczasowego ratunku. A to łuczniczkę jedynie jeszcze bardziej determinowało.

Re: [Jezioro Gwiazd] Konwent

15
Pasterzom ani się śniło nawracać stado owieczek ze źle obranego szlaku, skoro on również miał je zwieść na usiane zieloną trawą pola. Uznana wszem i wobec za Krinn wcieloną Meriden zdawała się niezadowoloną z obrotu spraw. Isírielównie nie spodobała się niezasłużona boskość oraz to, że została przez ostrouchą brać skomasowana właśnie z wszeteczną Panią Pokus. Po oderwaniu się od planów starego wieszcza, a stała się wnet ich elementem, wronowłosa nie miała co ze sobą zrobić. W oczach zdesperowanego motłochu awansowała do miru konkretnego bóstwa i nie zanosiło się na żadne zdewaluowanie. Dobrze, że stała z dala od zbiorowiska, bo omotana możnością zbawienia hurma przesuwała się z wolna w stronę dumnie kroczącego po trawie wierzchowca. Zaprzeczanie słowom przekonanego o prawdziwości swoich domniemań narodu nie miało sensu. Może zdeterminowana Mari miała znikomą szansę na przemówienie im do rozumu – skoro Olinus tak nie zamiarował – ale okazała się nieszczerą przecherą. Wmawiała sobie od dawna, że chce uchowania dla elfiego rodowodu, ale teraz, stercząc przed nim w charakterze oswobodziciela – chciała uciec i samotnie szukać nowego domu, do wrót którego mianowana została kluczem.

Ze-zebranie zapasów n-nie będzie pro-oo-blemem — powiedział nieśmiało Pochrustek. Nie udzielało mu się podniecenie spowodowane pseudo-boską obecnością uosobienia Krinn. — Dam znać panu Ma-aa-ncinelli i wra-wraz ze statkiem dostar-starczą nam do portu to, co po-oo-trzebne. Mus nam uda-dać się do Heliar, do biu-uu-ra, poustalać ważne kwe-westie z zarządem, obracho-chować pasażerów... — mamrotane planowanie kroków przerwało mu donośne narzekanie.

Ruszać? Jak to? A co z nią? — Wrzasnęło parę osób pod podestem, zwracając twarze na Mariden.

Zostawić naszą panią? Tak nie można... — dopowiedziała reszta ostrouchów.

Doprowadzanie do skutku powinności, a także realizowanie nakazów oraz zachcianek Patronki wzbudzało u Olinusa nieco trudności. Zwłaszcza, że całość zaczęła się trochę motać. Jedna sprawa rozwiązana przez staruszka prowokowała powstanie dwu obostrzeń. Dostał świetną wieść o kampanii na południe, ale za to zbieranie kosztowności nie udało się za dobrze, a dodatkowo ta butna pannica z sierściuchem odmawiała porozumienia. Co za szkoda! Retor musiał obecnie sam nieść na swoich barkach – a te miał sterane – brzemię odpowiedzialności za powodzenie przedsięwzięcia oraz losu wszech narodu. Gromada owieczek potrzebowała – poza pastuchem – wodza. Ta odważna i nierozważna zarazem dziewucha stanowiła materiał na czarną owcę dowodzącą resztą stada. Stada rozproszonego nad Jeziorem Gwiazd w oczekiwaniu na cuda.
*** Guede stał boso na posadzce z kamienia w centrum namalowanego czerwoną mazią kwadratu. Przez pradawne zimno twardego pawimentu zachciało mu się szczać, ale nie za bardzo miał teraz sposobność do oddania moczu bez wzbudzania niesmaku u sterczącego przed sobą czarownika. Na krawędzi czworoboku leżała sporawa sakwa – schowano doń chudobę narkomana. Dziad z siwą brodą dokańczał nakreślanie znaków na obrzeżach doskonale odmierzonego rombu. Potem zabrał się za rozkładanie w pomieszczeniu świec z barwionego czernią wosku i wertowanie paru woluminów. Rozniecanie knotów szło mu akurat dość mozolnie, a to znów zmuszało Guede do miarowego popuszczania oraz wcierania szczochów w uda. Ta niezawodna metoda zawsze sprawdzała się w takich kazusach. Ponadto, uratowała Mancinelli skórę. Choć mag obiecał przenieść interesanta do Heliar bez uszczerbku na zdrowiu i nawet odebrał za to swą nieskromną należność, to zmoczenie starannego wzoru cienkuszem mogło spowodować pewnie anomalie lub niechciane konsekwencje. Na razie, na szczęście, czarowanie działo się psim swędem.

To na pewno bezpieczne? — Dociekała panna o ciemnej cerze.

Bez obaw — zapewniał czarodziej. — Wasi ludzie w Heliar postawią katalizator?

Jasne. Na pewno...

No, to nie ma się co martwić. Powinno go tam przerzucić.

Powinno?

Ano.

Czerw może nawet chciał coś powiedzieć, ale nie dano mu na to szans. Na rozkaz siwego czerwonawe obramowanie kwadratu zaskwierczało i buchnęło w powietrze amarantową chmurą oraz skierkami. Posadzka pod podeszwami Guede również obrała ten kolor i wkrótce potem znienacka postradała swe normalne właściwości. Zimna, twarda, stateczna, zmieniła się w dziwnie niestałą maź – a ta bez ostrzeżenia zabrała się za pochłanianie narkusa. Kolana, krocze, ramiona, a na końcu również czerep. Będąca przed momentem kamieniem masa okazała się dość obleśna w kontakcie. Mancinella na oczach swego przełożonego z wolna się dematerializował. Echem o obmurowania bastionu uderzało brzmienie deklamowanego przez siwobrodego czaru. Wieża Błaznów drżała w posadach. Czarowana podróż trwała sekundę. Może dwie.

Jedna - podobna do śmierci.
Druga - podobna do narodzin.

Pod koniec przenoszenia Guede czuł się jak w noworodek podczas porodu. Z łona na świat. Z amarantu w melanż barw. Nawet po dawce przesławnego, niebieskiego duszka nie doświadczał tak poważnego otumanienia. Teraz leżał na trawie, prawdopodobnie. Dostał z powrotem wzrok, węch, słuch, ale nie świadomość. Powietrze nad Jeziorem śmierdziało ozonem. Coś zaświszczało nieznośnie. Ktoś zawirował i poleciał na ziemię. Atwa skakał w panice, niemal zrzucając czarnowłosą z wierzchu. Coś zawrzeszczało. Ktoś temu czemuś zawtórował. Olinus z trudem stał w pionie – nieznana moc wręcz rozsadzała mu łeb i nie pozwalała na zebranie oddechu. Coś zaszumiało. Ktoś wskazał palcem na Pochrustka. Nastała cisza i trwała sekundę. Może dwie. A urzędas stał pod sceną z katalizatorem w ręce. Z metalowego sześcianu emanowała czerwona poświata. Obok nierozgarniętego notariusza, wśród ostrouchego, przerażonego mrowia znalazł się sam Czerw. Z boku widniała skulona postać starego retora. Skonsternowana biurwa natomiast sterczała w bezruchu, chcąc zrozumieć, co właśnie zaszło. — O cholera. Przecież miałem to oddać któremuś z magów w ambasadzie. Dostałem zadanie. Oddać katalizator. Kurwa, kurwa, no nie! Teraz to na pewno mnie zwolnią... — lamentował w duchu.

Nikomu nic się nie stało? — Powiedział w trosce, a na skutek czarów abo szoku przestał się zacinać. Nie ma więc tego złego!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wschodnia prowincja”