Niebawem po wielkiej katastrofie w bibliotece Oros. Na terenie uniwersytetu, jak i całego miasta znacznie zwiększono liczbę stacjonujących Sakirowców. Czarne płaszcze stały się liczniejsze, niż patrole straży miejskiej. Infiltrowali gospody, domy publiczne oraz ośrodki skupiające mieszczaństwo. Wysłannicy wiary – chociaż nieproszeni – potrafili wkroczyć na prywatną posesję, o ile doniesiono im o jakimkolwiek magicznym skażeniu. Jak podają lakoniczne hasła; całe Oros trzęsło się przed obliczem wybawicieli z zachodu. Jednym słowem wszyscy ci, którzy pałali się magią lub im sprzyjali, byli na świeczniku najświętszego Zakonu Sakira.
Życie za murami akademii nie należało do najłatwiejszych. Tym bardziej, jeśli byłeś magiem nieludzkiego pochodzenia. Kataklizm, którego sprawcą okazał się spiczastouchy czarownik, definitywnie przyczynił się do naznaczenia pobratymców. W następstwie tego wszystkie elfy traktowano drugorzędnie, nierzadko nieludzko. Nagminne stały się nocne przesłuchania elfich czarodziejek za zamkniętymi drzwiami zakonnej agentury. Nikt jednak nie odważył się podważać autorytetu Sakirowców. Władze uczelni, jak i miasta były bierne. Odwracając wzrok bagatelizowano problem nadużyć ze strony inkwizycji.
***
Guedulina Manicielowa trafiła do Oros niespełna trzy wiosny temu, kiedy za sprawą rektor Pogody przeniesiono ją z elitarnej akademii w Nowym Hollar. Tej samej, w której uczyła się największa czarownica ostatniego stulecia – Callisto Morganister. I tej samej, w której połowę życia spędził klejnot światowego collegium czarodziejów – Wielki Członek Wielkiego Rodu Ao. Guedulina urodziła się w Fenistei, jako pierwsze dziecko wpływowego druida i lotnej kapłanki. Od najmłodszych lat Guedulina i jej młodszy brat byli nierozłączni, będąc sobie najlepszymi powiernikami i przyjaciółmi. Przez całe dzieciństwo była rozpieszczana przez swoich rodziców, którzy uważali ją za swoją dumę i szczęście, obdarowując miłością i prezentami. Brat nie był jednak przez nich tak bardzo kochany, przez co żywił żal do siostry. Pomimo goryczy wynikającej z faworyzowania czarnowłosej piękności, rodzeństwo nadal się uwielbiało. Zawsze, kiedy Guedulina otrzymywała prezent od rodziców, pytała dlaczego braciszek także go nie otrzymał. Dziewczyna znacznie wyróżniała się swoją wiedzą, więc często wspierała młodszego elfa w nauce i pomagała mu zawsze wtedy, gdy zostawał w tyle. Mijały lata i chociaż czas zmienił wiele, siostrzane serce wciąż żarzyło się tym samym płomieniem.
Opuszczenie Fenistei przebiegało w pełni zamętu. Istny chaos z niebios posunął leśne elfy do ucieczki, pozostawiając wszelkie dobra na pastwę istot z kosmosu. Rodzice wraz z najukochańszą pociechą wydostali się z lasu bez szwanku. Udało im się nawet uratować znaczną część majątku. W przeciwieństwie do reszty uciekających odzyskali wiele dóbr. Kosztem młodszego z potomków, którego porzucono w imię eligijnych szat czy też kunsztownych figurek elfich bożków. Guedulina nie mogła pogodzić się z rozstaniem. Obwiniała rodziców, lecz ci skupili się wyłącznie na rozwoju córki. W tenże sposób oddelegowano ją do Nowego Hollar, dalej Oros.
***
W wieku jedenastu lat Vesperandos de Chalone był świadkiem, jak jego starsza siostra przeobraziła się w plugawą kreaturę. Przypominała ofiarę pożaru bez skóry, ze spalonymi mięśniami i wywleczonymi wnętrznościami. Pakt zawarty z demonem sprawił, że istota nie z tego świata opętała bezmyślną dziewuchę, w konsekwencji przejmując kontrolę nad jej umysłem, a także ciałem. Potężny duch nakazał sekutnicy wymordować całą rodzinę. Zbieg okoliczności sprawił, że młodego Vesperandosa odnaleźli zakonnicy. Tuzin zbrojnych spierał się z nikczemnym bytem aż do ostatków sił, nim nie pokonali bestii. Przeżył wyłącznie mały chłopiec. Zwerbowany w szeregi Zakonu Sakira jest niechętnie nastawiony do magów, ze względu na to, że jego siostra poddała się woli demona.
***
Po raz drugi tej samej nocy, która zapowiadała się na bardzo długą, Vesperandos de Chalone i jego partner Jevlan, pukali do akademickich drzwi. Do świtu nadal pozostało kilka godzin, a niebo ledwie poszarzało nad horyzontem. Stal rękawicy Sakirowca zadudniła o drewno. Raz. Drugi. Żadnej odpowiedzi. Vesperandos westchnął, spojrzał na ciemne okna posiadłości. Brakowało mu cierpliwości na takie rzeczy.
—
Może nie ma jej w domu. — Podsunął Jevlan. Młody się denerwował. Był w straży zaledwie od tygodnia i nadal gubił się w zleceniach inkwizycji; zdecydowanie zbyt świeży jak na sprawę elfki oskarżonej o wspieranie nielegalnego ugrupowania magów odstępców.
—
Ukrywa się. Czuję zapach zgaszonej świecy. — Wskazał starszy z zakonników. —
Zamknęła wszystkie okiennice. Od miesięcy nikt jej nie odwiedzał. Brak wzmianki w raportach. — Kolejny raz załomotał w drzwi, głośniej.
—
Powinniśmy sprowadzić kapitana. — Jevlan wiercił się pod ciężkimi naramiennikami. Vesperandos zapomniał już, jak źle leżała zbroja nowego. Właśnie zamierzał powiedzieć młodemu, gdzie może ją dopasować, gdy drzwi się otworzyły.
—
Wejdźcie, moi panowie! — Odparła drobna elfka o długich czarnych włosach i ostrym nosku.
Wciągnęła ich do środka i dalej w głąb izby. W każdej komnacie panowała ciemność. Blask księżyca nie przenikał przez zamknięte okiennice. Ich drogę oświetlała jedynie przysłonięta latarnia w ręku inkwizytora. Ten zatrzymał się dopiero, gdy dotarli do drugiego pokoju bez okien, a następnie zamknął i zaryglował drzwi za sobą.
—
Jesteście oskarżeni o wspomaganie ugrupowania odstępców spod Oros. — Odparł chłodnym tonem, przystawiając lampion do twarzy kobiety. Wtedy ujrzał ją w całej swej doskonałości. Była piękna. Drobna twarz o nieskazitelnej cerze. Pełne ciemne oczyska, które mieniły się w blasku świecy.
—
Z pochodniami byłoby łatwiej. — Wtrącił Jevlan, komentując wszechobecny mrok. Jednakże Vesperandos przemilczał zbędne słowa. Był zajęty obiektem przesłuchania, któremu nie mógł zadać żadnego pytania. Coś nieosiągalnego ścisnęło gardziel, wyrywając resztki tchu. Serce załomotało bijąc o pierś i solidny napierśnik o metalicznym połysku. Ramiona zdrętwiały, a przez stopy przeszło stado mrówek. Kobieta przytaknęła. W słabym świetle latarni Vesperandosa poczęła tłumaczyć, że wsparła głodujących czarodziejów chlebem i i ciepłą strawą. Próbowała rozwinąć temat, lecz w pewnym momencie zamarła. Tuż po tym, jak Jevlan zrzucił z ramion ciążące naramienniki z czarną peleryną. Potem dobrał się do pasa, który również spoczął na dębowym parkiecie. Usłyszała przeraźliwe dyszenie wraz z mlaskiem oblizywanych warg. Szczęściem światła było niewiele, więc oszczędził jej widoku swego ,równie obleśnego co on sam, kurasia.
—
Nie ona! To coś większego niż zwykłe śledztwo. — Syknął, zerkając na drzwi. Odstawiwszy lampion kucnął zbierając manele młodszego inkwizytora. Padło kilka niemiłych słów, po czym Jevlan opuścił agenturę.
—
Wybacz, pani. Młodzik nie rozumie… — Usilnie próbował tłumaczyć współpracownika.
—
Wasze przesłuchania są słynne w Oros. — Przerwała raptownie. Po głuchej ciszy, którą wywołał srogi komentarz, podjęła dalej. —
Lecz jestem wdzięczna za twą troskę.
Kobieta miała oczy koloru topazu i ciemne włosy, które opadały jej na plecy niczym ciosy miecza. Wstała idąc do salonu z tak dostojną elegancją, że Vesperandos przez kilka minut nie zauważył, że jest ubrana w podomkę, nie w balową suknię. Sięgnęła po wrzący nad płomieniem ogniska czajnik, następnie zalewając dwa blaszane kubki.
—
Jaka kara przewidziana jest za pomoc ubogim? – Zapytała, wręczając gorącą herbatę mężczyźnie. Nie mógł odpowiedzieć, ponownie zabrakło mu języka w gębie. Głucho uśmiechał się, błądząc wzrokiem po ciemnym pokoju, jakby w mroku leżały odpowiedzi na niewygodne pytania. Rzucił coś głupiego. Na tyle nieskładnego i pozbawionego sensu, że elfka zaśmiała się roniąc kilka kropel napitku na podomkę.
—
To moja wina, pani. – Odparł. W mgnieniu oka odstawił swoje naczynie, by czym prędzej klęknąć przed niewiastą. Z rumieńcami na policzkach objął część płótna w nadziei, że szybkie dmuchanie wysuszy okrycie. Zasiedli więc przy kominku. Jedne z płomyków wysokie były i mocne, świeciły żywo i jasno. Inne zaś były malutkie, chwiejne i drgające, a światło ich ciemniało. Na samym końcu był jeden płomyczek maleńki i tak słaby, że ledwie się tlił, ledwie pełgał, już to rozbłyskując w wielkim trudzie, już to gasnąć niemal zupełnie. Tak oto minęła im cała noc na dowcipach, komplementach i spornych kwestiach, które zdawało się, że scaliły te dwa odmienne światy.
Wiele można było powiedzieć o inkwizytorze, ale Vesperandos się nie ceregielił. Kolejnego dnia zamaszystym krokiem przemierzył korytarz i trzasnął drzwiami do gabinetu Gueduliny, nie zwracając uwagi na mijanych w ten strażników czy studentów. Różę bez kolców rzucił na półkę. Bez powitania, ukłonów i miłych słówek. Objął ją w talii swymi masywnymi łapskami. Otulona bardziej, niż przez diabelskie sidła poczuła, jak spierzchnięte wargi delikatnie muskają jej chudą szyję. Fala rozkoszy przeszła pod postacią ciarek. Od stóp po spiczaste uszy. Drżała z każdym kolejnym pocałunkiem. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Pancerz, suknia wylądowały na krześle. Książki spadały, jak szalone, kiedy Vesperandos obijał Gudeuliną o biblioteczkę. W krótce o barek, a w dalszym ciągu łoże, na które opadał kaskadą podwieszany u sufitu, półcienny baldachim w odcieniu cegły.
Ledwie zaczęło świtać, a Vesperandos już był zagrzebany pod górą dokumentów wyższą niż wieża w Księstwie Petram. Inkwizytor widział jedynie jej ognistą naturę i wściekłe spojrzenie, które zatrzymałoby niejednego kieszonkowca na gorącym uczynku. Długie pobyty w towarzystwie umiłowanej czarodziejki sprawiły, że narobił sobie zaległości. Mimo to mężnie radził sobie z przeciwnościami, dzieląc czas pomiędzy obowiązki i przyjemności. Znalazł nawet chwilę na odwiedziny tutejszego jubilera, u którego zaopatrzył się w cienką obrączkę z drobnym klejnotem w kolorze ust Gueduliny. Tego dnia pragnął oświadczyć się kobiecie. Nie bacząc na konsekwencje był zdeterminowany w swym dążeniu do szczęścia. Zgodnie z umową, elfka miała zjawić się w bujnych ogrodach pod akademią o zmierzchu. Pot skapywał z czoła, zahaczając o garbaty nos i wysunięty podbródek. Zęby biły o siebie, a ich klekotanie obudziłoby całą armię. Czekał długo, bardzo długo, lecz Guedulina nie zjawiła się na miejscu.
Wmaszerował do czarodziejskiej izby bez przyzwolenia i ostrzeżenia.
—
Dlaczego się nie zjawiłaś? — Takim tonem można by zwracać się do małego urwisa, gdy pytający zna już odpowiedź i chce tylko przyłapać winowajcę. Wtedy ujrzał, jak istota iście boska chwiała się pod przejrzystą okiennicą. Zwrócona plecami do rozmówcy, spoglądała gdzieś w nieznane. Dalej i dalej. Na sobie miała białą suknię z aksamitu. Zakrywała prawie całe ciało, zaś jej blask napawał ponury pokoik otuchą. Vesperandos odetchnął z ulgą. Dystans między kochankami zmniejszał się, aż ostatecznie znikł. Chwycił ją od tyłu, przeplatając dłonie przez szczupły brzuch. Okryta silnym ramieniem tonęła w ukochanym. Powiadają, że nie nauczysz się latać, jeśli nie skoczysz. Pan i Pani musieli więc skoczyć bardzo głęboko, bo szybowali na skrzydłach miłości.
—
Kocham cię. – ledwie wypowiedziawszy te słowa, Vesperandos obrócił ukochaną w swoją stronę. Zamarł. Pchnięta na ścianę biała dama uderzyła o stary obraz, który raptownie spadł na ziemię. To nie była jego ukochana. Ktoś, coś przybrało jej twarz. Cienka skóra zwisała płatami z obcego lica. Fragmenty krzywo wypreparowanych policzków nie przylegały do żuchwy. Krew świeżo ściągniętej powięzi ściekała po szyi. Chociaż przyszyto ją do skóry czaszki, karminowe wężyki zdawały się żywo wyciekać spod powierzchni i okolic oczodołów. Jakoby twarz Gueduliny wciąż wlokła żywot.
—
Nie kochasz mnie? — W tych ustach brzmiało to jak trzask opadającej kraty. Szum. Buzujące krew prawie rozsadziła mu łeb. Nie wiedział, nie rozumiał. Wnet przebieraniec poprawił zgniecioną wskutek uderzenia suknię ślubną. Rozłożył ramiona i rzekł.
—
Nie chcesz mnie, prawda? Ona zawsze miała wszystko. Prezenty, przyjaciół i rodziców. Mnie nie kochali, o nie.. Ale teraz jestem nią. To ja, Guedulina! — oznajmił entuzjastycznie brat dziewczyny.
—
Nie? — Zapytał ponownie, gdy Vesperandos ledwie trzymał się na nogach. —
To wracaj do niej! Wracaj, o tam! — krzyczał wskazując palcem za inkwizytora. Oczy miał dzikie, przekrwione i straszne, ale to nie przeraziło Vesperandosa. Obrócił się więc na pięcie w kierunku wskazanym przez obcego. Pod szafą leżała ona. Naga i bezbronna. Idealna. Chciał do niej podejść, gdy głowa mimowolnie zsunęła się w bok. Widok był przerażający. Wybałuszone gałki bez okrycia. Poharatane mięśnie, jakby szarpane przez wygłodniałego wilczura. Rozdęte wargi i zawijające się płaty pokrytej krzepnąca juchą skóry. Po prawym stronie już chodziły muchy, składając larwy na przepysznej mięsnej pożywce. Smród uniósł się wysoko. Gęsty i żrący odór rozkładu. Trupi cuch definitywnej degradacji i degeneracji. Odór rozpadu i niszczenia… Vesperandos zgiął się w wymiotnym odruchu, a wkrótce potem odpłynął.