Dzieci, dzieci, dzieci... - prace konkursowe

1
Poniższe pracy zostały wysłane z okazji konkursu zorganizowanego z okazji Dnia Dziecka:

Hontharon - miejsce I [quote="Hontharon"]Śmierdzący pot cienkimi strużkami spływał po obnażonym karku ciemnoskórego mężczyzny. Bezlitosny znój zdążył już wydrapać na jego czole kilka głębokich zmarszczek. Spieczoną słońcem twarz pokrywały okrągłe blizny - brzydkie ślady po wyskubanych brudnymi palcami krostach. Spracowane, umorusane ziemią dłonie zaciskały się kurczowo na drewnianym trzonku wyszczerbionego rydla. Szpic łopaty uderzał z impetem o suchą, twardą ziemię, mozolnie krusząc piaszczystą powłokę. Ignorując zmęczenie, mężczyzna nawet na moment nie przerwał pracy. Miał pokaźny dług do odsłużenia oraz dom na utrzymaniu, w którym czekała na niego schorowana żona. Dziecka nie posiadał. Marzył o potomku, ale starość już dawno odebrała mu szansę na cieszenie się własnym przychówkiem. W wiosce pełno było cudzych dziatek, lecz śród tych rozwrzeszczanych dzieciaków żaden nie nosił jego krwi. Niewdzięczny los posyłał litościwe uśmiechy tylko tym, którzy sobie na to nie zasłużyli.

Jaśniejący dysk wisiał już nisko nad horyzontem i z każdą chwilą przygasał coraz bardziej. Przepełnione wieczornym ciepłem promienie kładły się na spokojnych drzewach. Czarne pnie przecinała złocista łuna. Światło spełzało leniwie ze wzgórz, zalewając gorejącym blaskiem wszystko to, co leżało u ich stóp. Zwierzęce zagrody i chruśniaki stały pod wzniesieniami jak poddani, którzy skłaniają głowy przed obliczem dostojnego władcy.

Mężczyzna odrzucił łopatę na bok, by utonęła w gąszczu wysuszonej trawy. Biegnąc przed siebie, ostrożnie lawirował między zarośniętymi grzędami, nie chcąc przydeptać żadnego z wijących się po ziemi pędów. Skacząc nad zagonem kapusty zauważył, że jedna z warzywnych główek różni się nieco od innych. Okryta grubymi liśćmi kula była znacznie większa niż pozostałe. Zaskoczony, stanął w miejscu, a potem pochylił się nad przerośniętą rośliną. Dotknął pomarszczonej powierzchni poczerniałą dłonią i wtedy otulające ją liście zaczęły wolno opadać. Kapusta zrzuciła z siebie zieloną szatę, ukazując swoje niezwykłe wnętrze. W środku, zamiast okrągłego głąba, leżał przykryty białą chusteczką dzieciak.

Szkrab był jeszcze bardzo młody, wyglądał jak niemowlę. Jego mlecznobiałą skórę zdobiły w niektórych miejscach wąskie, czerwone ślady. Zapadnięta klatka piersiowa wznosiła się i opadała równomiernie, prezentując szereg wystających żeber. Drobne usteczka brzdąca drgały niespokojnie przy każdym oddechu. Gdy powietrze wypełniało maleńkie płuca, błoniaste powieki odsłaniały jego groszkowe oczka. Wiatr zadął mocniej i zdmuchnął z niego chusteczkę. Kruche ciałko było bardzo blade, jak gdyby odlane z porcelany. Nabrzmiały brzuszek malca zwieńczony był guzikowatym pępkiem, z którego odchodziła długa, poskręcana latorośl. Rozciągnięta łodyga drugim końcem tkwiła gdzieś głęboko w ziemi. Między nogami dzieciaczka kołysało się obwisłe prącie. Chłopczyna dychał ciężko, miarowo, bardzo niespokojnie. Ni stąd, ni zowąd, raptownie otworzył ślepia i uderzył w płacz. Wrzeszczał, tocząc pianę z ust, a histeryczny szloch rozbrzmiewał w całej okolicy.

Dziwne zakłopotanie ogarnęło zrazu mężczyznę, ale niedowierzanie szybko zostało zastąpione przez niewypowiedziany strach. Smutna groza malowała się na jego steranej pracą twarzy. Narastający skowyt jasnoskórego pędraka tylko potęgował gorączkę dziadowiny. Przerażony, nie wiedział, co ma począć. Wiedziony bardziej instynktem niźli własną wolą, nie zwlekając długo, poderwał dzieciaczka z ziemi i przycisnął go ostrożnie do piersi. Malec w jednej chwili przestał zawodzić i zacisnął różowe wargi w prostą kreskę. Mężczyzna zrobił kilka kroków do tyłu, trzymając szkraba w czułym objęciu. Przyczepiony do jego brzuszka pęd odczepił się od skóry i wylądował na piachu. Brzdąc zajęczał cichutko, ale nie zaczął znowu ryczeć. Delikatną jak u filigranowej laleczki buzię rozświetlał teraz uroczy, pełen wdzięczności uśmiech.

Drzwi skrzypnęły niegłośno, gdy mężczyzna z malcem na rękach przekroczył próg domu. Wychudłą twarz jego żony zaćmił anemiczny cień niepokoju, kiedy zobaczyła maluszka po raz pierwszy. Upiorny wygląd niemowlaczka z początku napawał ja odrazą, która jednak szybko przemieniła się w najzwyklejsze, niekłamane współczucie. Ze szczerej litości miała już wkrótce powstać zdolna do największych poświęceń, matczyna miłość.

Dziecko trafiło pod opiekę mężczyzny i jego oddanej małżonki. Oboje bardzo mocno, całym sercem angażowali się w to, aby je dobrze wychować. Stary każdego dnia chadzał do roboty i pracował nawet ciężej niż dotychczas. Nie czuł już nigdy więcej zmęczenia, bo wiedział, że swoją krwawicą zapewnia chleb dla całej rodziny. Chłopczyk przepędzał mnóstwo czasu z mateczką, która pieściła go jak swoją własną pociechę. Zamiłowani rodzice rozrzynali sobie żyły, aby jak najlepiej przygotować maluszka do późniejszego życia. A on, w podzięce za ich trudy, rósł jak na drożdżach i chował się zdrowo.

Dnie, miesiące, lata - czas uciekał w zastraszającym tempie. Staruszkowie co raz niżej skłaniali czoła do ziemi, a ich włosy z każdą chwilą przykrywała gęstsza białość. Dzieciak został podrostkiem i dostał imię Creofant. Rodzice nazwali go tak po włodarzu, którego uprawy oporządzał jego ojciec; widać, że wróżyli synkowi równie świetlaną przyszłość. Młodzieniaszek pomagał zgredom tak, jak tylko potrafił. Wyręczał matkę w kuchni, albo przy sprzątaniu chałupy, a ze starym często wędrował do lasu. Sprawował się tak dobrze, że starzy mieli z niego mnóstwo uciechy.

Osiem wiosen przeminęło, odkąd chłopaczyna trafił pod ich strzechę. Różni ludzie odwiedzali skromny, zapuszczony domek na wzgórzu, ale nikt nie wiedział, że malec w istocie wziął się z kapuścianej grzędy. Goście nie zadawali nigdy pytań, a starzy zawsze trzymali to w sekrecie. Bywało tak, że nieraz sami zapominali o niezwykłym pochodzeniu swego syna, ale wtedy jedno spojrzenie jego groszkowych oczu wystarczało, aby dawne wspomnienia wróciły ze zdwojoną mocą. A trzeba wam wiedzieć, że wracały za każdym razem.

Przyszli po niego którejś nocy, gdy dwa księżyce wspólnie dzieliły niebo. Wszyscy mieli na sobie baranie kożuchy, albo zbrązowiałe, wytarte skóry. Powtarzali, że chłopczyk jest ich ukradzionym ziarnem, jedyną i ostatnią nadzieją. Bez przerwy kazali nazywać siebie druidami, a ich gęby wyglądały naprawdę parszywie. Z początku udawali życzliwych, ale to w ogóle nie pomagało. Chcieli zabrać go ze sobą, zawieść nieboraka gdzieś w głąb puszczy. Matka nie stawiała oporu - pewnie gdzieś w duszy czuła, że taka chwila musiała prędzej czy później nadejść. Ale ojciec nie dał łatwo za wygraną. Ogarnął go potężny gniew, który nie tylko mącił mu w głowie, ale także sprawiał, że krew zaczęła w nim wrzeć. Zagotowała się, a potem niespodzianie wybuchła. Starzec nie zdążył nawet runąć z pięściami na intruzów, bo jego serce nie wytrzymało ogromu rozpaczy - pękło w suchotniczej piersi, oddając mężczyznę w czarne szpony Usala.

Podróż przez las była długa i bardzo męcząca. Usiana korzeniami droga wiodła między gęstymi krzami, przecinając co jakiś czas kolczaste zarośla. Wóz nie skakał na wybojach tylko dlatego, że jego wąskie koła dobrze wpasowały się w wyżłobione na ścieżce koleiny. Słońce zdążyło umrzeć i zmartwychwstać cztery razy, zanim drużyna dotarła wreszcie na miejsce. Chłopiec ostrożnie zeskoczył z furmanki i stanął na miękkiej trawie. Znalazł się w samym centrum wielkiej polany, której granice wyznaczały ustawione po okręgu drzewa. Ich zielone czuby sięgały wysoko ponad chmury, szarpiąc delikatnie błękitną płachtę nieboskłonu. Ubrani w futra mężczyźni traktowali Creofanta z szacunkiem, czego on sam nie potrafił zrozumieć. Dla niego druidzi byli zwyczajnymi porywaczami. Myślał o nich źle, bo odebrali mu matkę, ojca, dom oraz szansę na odnalezienie prawdziwego szczęścia.

Z każdym dniem spędzonym w leśnym obozie rosła w chłopcu nienawiść. Na szczęście, jego złość miała nigdy nie wydać swych plugawych plonów. Obcowanie z przyrodą i ciągłe podziwianie jej wdzięków nawet największego barbarzyńcę nauczyłoby pokory. A młodzieniec nie był nawet jednym z Uratai. To natura wydała go na świat, dlatego tylko ona mogła rozporządzać jego życiem. Druidzi nauczyli chłopca wielu przydatnych rzeczy, pokazali mu całkiem odmienną rzeczywistość. Czas przestał mieć dla niego znaczenie, zatrzymał się wtedy, gdy po raz ostatni pocałował matkę w czoło i przytulił twarz do jej zapłakanej piersi.

Pobyt w druidycznym kręgu pozwolił mu lepiej poznać własną istotę oraz opanować potężne, uśpione moce. Kapłani nie bez kozery nazywali go ziarnem - to słowo doskonale oddawało jego zdolności. Zrodzony z rośliny, mógł dawać innym życie. Ruchem dłoni sprawiał, że niewielki pęd w kilka chwil przeobrażał się w gigantyczne drzewo. Jednym gestem czarował owoce na krzakach i wywoływał dzikie zwierzęta z ogarniętego mrokiem buszu. Wszyscy mieszkańcy leśnych ostępów byli mu posłuszni jak najwierniejsi dworzanie stacjonujący na królewskim zamku. Rządził nimi łaskawą ręką, chcąc przywrócić równowagę w naturze. Kwiaty rozkwitały tylko na jego zawołanie, kiedy rozpościerał zieleń wszędzie tam, gdzie została zniszczona. Szybko stał się dla druidów jedyną nadzieją w ich odwiecznej walce. Nikt inny nie mógł stawić oporu postępowi, który w swych destrukcyjnych zapędach wdzierał się coraz głębiej w ciało prastarych puszczy i przesiąkniętych pradawną mocą zagajników.

Ogromne brzemię spoczęło na małych barkach Creofanta. Życie dostarczało mu wiele znoju oraz cierpienia, ale obecność natury zawsze podnosiła go na duchu. Nie był w tym wszystkim sam - czuwali przy nim druidzi, którzy wszelkimi sposobami dbali o dobro swojego brata. Chłopiec był jeszcze młody, ale dźwigał na plecach pokaźny bagaż doświadczeń. Nigdy nie zapomniał o swoich rodzicach, ale wiedział przecież, że to natura została jego prawdziwą mateczką. To jej gorzkie mleko sączył, leżąc na dnie kapuścianej kuli. Szum liści zawsze szeptał mu do ucha miłe słowa, tłumiąc tęsknotę za domem. Nauka w kręgu trwała nieprzerwanie.
Ziarno zostało zasiane.

.[/quote]
Kalkstein - miejsce II [quote="Kalkstein"]Dobra.... Jedziemy, jak zwykle deadline i jak zwykle spóźnienie. Yay! ^^
Szkoda, że nie zabrałem się wcześniej, no ale mądry po szkodzie.

Istniejące ponad zatopionym miastem bagna Serathi nie zamarzały nawet podczas najsroższych zim dotykających Fenisteę. Zawsze unosiły się tutaj resztki starożytnej magii bijącej od samych podtopionych iglic zalanego grodu, ciepło gnijącej i powstającej materii, istot rosnących i starzejących się w błotnistej wodzie... Paradoksalnie ten uznawany za pełen śmierci fragment lasu tętnił nieustannie odradzającym się życiem. Do czasu. Od upadku gwiazd natura przestała działać jak powinna. Coś zaburzyło odwieczny porządek rzeczy i sprawiło, że nawet drzewa zapomniały o wzrastaniu i pozwoliły się przepełnić nienawiścią do elfich mieszkańców puszczy. Nie słyszało się śpiewu ptaków, ni chrobotania owadów. Tylko cisza.

W tej ciszy zaś zabrzmiał tupot stóp. To chłopiec o imieniu Sha'len. Uciekał właśnie przed czymś, czego nie był w stanie opisać. To coś napadło kilka miesięcy na jego rodzinną wioskę, opętało bydło i stratowało dziadka. Potem sprawiło, że ojciec został rozszarpany przez myszy, a kiedy zdawało się że już znalazł z matką ochronę w druidzkim kręgu zaatakowało za pomocą drzew. Być może tylko on zdołał uniknąć pierwszego ataku, kiedy matka własnym ciałem zaśłoniła go przed drewnianą pięścią ożywionego drzewca.

Teraz zaś uciekał przed watahą wilków o migoczących tęczą oczach. Zaszczuty, coraz mniej przerażony i coraz bardziej wściekły na naturę, która tak odwdzięczyła się jego rodzinie za szacunek. W końcu zrozumiał, coś mówiło mu, że nie zdoła uciec bestiom nasłanym przez gwiazdy. Biegł ścieżką między sadzawkami z których wystawały wieże zatopionego niegdyś miasta. Zdawałoby się że bez celu, choć jednak ciągle w jednym kierunku. A kiedy dotarł do jednego ze zbiorników obejrzał się za siebie i podjął decyzję, że nie pozwoli się dopaść i prędzej sam ucieknie. Już się nie bał. Skoczył do wody.

Tam... Nie wiedział czemu, ale płynął. Nie wiedział nawet po co i nie widział choć na cal w bagnistej wodzie, lecz cały czas uciekał w dół. I kiedy już miał tracić oddech wypłynął ponad powierzchnię wody. Zatopiona wieża, której kamienie zdołały zachować w sobie powietrze, schody pozwalające na zejście wgłąb budynku i świecący bladą zielenią wąż. Na górze szczerze znienawidzone gwiazdy, zaś na dole niewiadoma. Wiedział, że nie może wrócić. Sha'len nie miał nic do stracenia. Poszedł w dół, a gad prowadził go na rozstajach.

Mijał wiele skrzyżowań. Widział freski i na wpół zawalone domy. Widział świecące wciąż magiczne latarnie rozmieszone w mijanej piwnicy. Widział trupy ludzi padłych z głodu po zalaniu miasta. Wyschnięte, więc mniej przerażające niż to, czego doświadczał na powierzchni. Wąż prowadził ciągle w dół, ku katakumbom. Kiedy zaś chłopiec przekroczył prób jednych z zardzewiałych wrót coś w rozświetlanej przez węża ciemności się poruszyło.

Oto ruszył na młodego elfa posąg, niczym jeden z tych, jakie opętały gwiazdy. Tym razem jednak nie zdołał chwycić i zgnieść żadnej osoby. Zabrzmiały słowa w dziwnym języku, zalśniło znikąd zielone światło i golem zamarł w bezruchu. Nie był jedynym i na swej drodze wąż i chłopiec mijali ich tuziny. Wszystkie bez wyjątku musiały poddać się niezwykłej magii. Sha'len szedł i szedł przez otwarte na oścież wrota, aż doszedł tam, gdzie powinien. Tego miejsca strzegły golemy i to miejsce wzywało także chłopca.

Komnata na planie okręgu, a na jej środku stojący, zamknięty sarkofag z biegnącymi odeń pasami jedwabnej tkaniny. Ściany komnaty z niezwykłymi przyczepami na te dziwne, jedwabne sznury, pokryte świecącymi znakami i glifami, dokładnie takimi samymi, jakie elf widział kiedyś na kamieniach pogrzebowych.

Wypuść mnie...

Głos dobiegał jednocześnie zewsząd, ale także było jasnym, że mówca znajduje się w trumnie na środku pomieszczenia. Głos dziwnie złowieszczy, lecz jednocześnie niosący obietnicę ulgi. Głos cierpliwej matki i jednocześnie władczej matrony gotowej na coś więcej niż tylko słowa. Tylko głos, nic więcej nie dobiegało z sarkofagu zamkniętego na pieczęć z laku barwy bieli.

Widziałam, co bogowie uczynili na tym świecie. Widziałam, co gwiazdy uczyniły twojej rasie, rodzinie. Niegdyś rzuciłam wyzwanie bogom, chciałam mieć ponad sobą jedynie niebo, a pod sobą tylko ziemię. Za to bogowie zamknęli mnie tutaj, w tym więzieniu, bo nawet Usal nie zdołał mnie pozbawić życia.

Moc, której użyłam by cię tu sprowadzić i związać pułapki jest na wyczerpaniu. Wiedz jednak, że widzę twoje smutki i twoją nienawiść. Wiem kogo pragniesz odzyskać i tylko ja mogę tego dokonać. Znam zawiłe ścieżki po których wędrują dusze. Przywrócę twoją rodzinę zza grobu, pomogę elfom odzyskać lasy.


Wtem coś poza komnatą szczęknęło. To puściła magia wiążąca na miejscu golemy, które natychmiastowo rzuciły się ku intruzowi w pomieszczeniu z trumną. Zatrzasnęły się ciężkie wrota odgradzające dobijające się konstrukty od chłopca i trumny. Nie na długo, bowiem siły kamiennych pięści nie zatrzymają stare drzwi.

Twój wybór, Sha'lenie. Zginiesz tutaj, lub się odrodzisz razem ze swoją rasą. Odejdziesz w zapomnienie, bądź nauczę cię jak naginać prawa narzucone nam przez bogów. Uwolnij mnie, a zyskasz zemstę na gwiazdach.

Decyzja została podjęta. Młody elf jednym ruchem sięgnął i zerwał lakową pieczęć z sarkofagu. Nieruszane od tysięcy lat zawiasy bezgłośnie się poruszyły otwierając szczelinę, z której wysunęły się dwie, kościste dłonie. Wąż, który przyprowadził Sha'lena do tego miejsca wzniósł się w górę i zastygł tuż przed trumną pionowo niczym kij. Kiedy drzwi do komnaty puściły wyłaniająca się z więzienia postać trzymała już swój kostur. Golemy zaatakowały postać, którą za wszelką cenę miały utrzymać w środku. Nie miały szans, gdyż nawet one miały w sobie iskrę życia.

A wszystko co żyje musi ulec mocy śmierci.[/quote]
Zuris - miejsce II [quote="Zuris"]Miano: Faustus.
Wiek: 12 - ?
Rasa: Człowiek - ?
Pochodzenie: Ulice Saran Dun - ?

Niski, wychudzony, z zapadniętymi policzkami. Ubrany w znoszone, ciemne spodnie, oraz koszulę tego samego koloru z wiecznie podwiniętymi rękawami, obnażającymi chude, blade ręce. Ręce, które nawet w czasie upałów nie łapią zdrowej opalenizny. Z daleka wygląda jak jeden z wielu doń podobnych urwisów, całe życie spędzających na ulicach miasta. Jednak z bliska... Z bliska natomiast, sprawa wygląda nieco inaczej. Coś w tym chłopcu budzi niepokój. Może chodzi o zupełnie czarne, pozbawione koloru, źrenice jego oczu? Może bezustanny, pogardliwy grymas na jego zaciśniętych ustach? Może to wina dziwnej, nieprzyjemnej i dołującej aury, otaczającej jego postać?
A może chodzi o to, że wszędzie tam, gdzie przebywa, niedługo później dzieje się coś niedobrego? Widziałeś może, jak ktoś w mieście spadł z konia? Zapaliła się wieża strażnicza? A może zawalił się dach w karczmie, lub szlachcic poślizgnął się na schodach? Może kontem oka, w grupie chłystków, dostrzegłeś także Faustusa, zimno przyglądającego się całemu zdarzeniu?
Jedno jest pewne i wiedzą o tym wszyscy ci, którzy się z nim zetknęli. Lepiej być jego przyjacielem, niż wrogiem.
Co dziwna, przy każdej pełni, przy świetle dwóch księżyców spotkać można w Saran Dun postać podobną do Faustusa, przemierzającą bez pośpiechu niebezpieczne uliczki miasta. Ci, którzy go spotkali, opisują go jednak jako pomarszczonego starca. Starca z takimi samymi oczyma jak u dziwnego chłopca. Z tymi samymi, pogardliwie wygiętymi ustami.
Gdy mija pełnia, wszystko wraca do normy. Czasem tylko, podczas rozmowy z młodzieńcem, dostrzec można w jego spojrzeniu spojrzenie doświadczonego starca. Jednak uczucie to szybko przemija, a oczy Faustusa na powrót błyszczą młodzieńczym wigorem.

Tylko nieliczni wiedzą, że dziwny chłopiec jest tak naprawdę demonem; wygnańcem, na wieki zamkniętym w dziecięcym ciele. Duch nieszczęścia i nosiciel złego losu. Niewyobrażalnie stary i mądry, przed wiekami wyrzekł się swego niszczycielskiego powołania, przez co skazany został na wieczną egzystencję. Kapryśny i humorzasty jak dziecko; potężny i niszczycielski jak demon, Faustus jedną myślą sprowadzić może pecha na każdego, kto choćby nieprzychylnie na niego spojrzy...



Znaki szczególne:
– nie znikający, pogardliwy grymas na twarzy
– czarne źrenice
– wiecznie podwinięte rękawy koszuli

Informacje i plotki:
– Jest zawsze tam, gdzie dzieje się coś złego
– Podobno czasami przypomina starca
– Przynosi pecha
– Podobno czarne źrenice to wynik jakiejś przebytej choroby
– Nikt nigdy nie widział, by coś jadł
– Gadają, że lepiej mu nie podpadać
– Dzieci mówią, że koty przed nim uciekają

Widoczny ekwipunek:
– Ubranie jeno; ciemne spodnie i koszula tego samego koloru[/quote]
Rudhon - miejsce III [quote="Rúdhon"]Zło przybiera najrozmaitsze twarze, ale tylko niefortunny los potrafi spłodzić najpierwotniejsze nieszczęście. Emlinor - elfie dziecko, które padło ofiarą wampira w dalekiej przeszłości. Drobnej postury dziesięciolatek o śniadej karnacji, czarnych włosach i szczerych niebieskich oczach. Nikogo jednak nie powinna zwodzić niepozorna aparycja chłopca, bowiem siłę ma czterech krzepkich mężów, a inteligencją i sprytem przewyższa niejednego dorosłego. Takie dary kryją jednak swą mroczną stronę... Toczy go, bowiem choroba, która trawi go blisko od trzydziestu lat! Emlinor, choć ciałem nadal jest chłopcem, to umysłem już dawno stał się mężczyzną... Chorym i okrutnym mężem, dla którego liczy się tylko bezwzględne przetrwanie. Zmusza się do odruchów i zachowań dziecka, by nie zdradzić się w Kerońskim społeczeństwie. Bezbronne, zapłakane, wychudzone i opuszczone dziecko żyjące w ciemnych zaułkach... Jakiegoż to serca nie roztopi taka niedola? Dziecko pozostawione samemu sobie... Wiele par i rodzin okazało serce temu potworowi, jednak żadna nie zdołała odkryć prawdy, nim było za późno. Idealne dziecko, które talentem, taktem i dobrocią wkupuje się w łaski opiekunów. Otaczane coraz to większą troską staje się pępkiem świata... Nawet, gdy para ma własne dzieci. Emlinor rozbija rodziny, spycha rodzeństwo na drugi tor, skłóca ojca i matkę, by Ci nie domyślili się, że są conocnym posiłkiem dla wampira. Niewygodnych i podejrzliwych sąsiadów pozbywa się, gdy zaczynają wtykać nosy w nie swoje sprawy. Emlinor ma jednak pewną słabość... Ciągłe zmuszanie się do bycia dzieckiem nieświadomie doprowadziło do deformacji - wiecznego poszukiwania akceptacji. Ilekroć czuje się pewnie, jak prawdziwy syn, członek rodziny - rodziny jaką miał, nim oprawca z przeszłości odebrał mu śmiertelność. Wówczas w najzwyczajniejszy błogi dzień odkrywa swą prawdziwą tożsamość... Zawsze z tym samym rezultatem; zaskoczenie, strach, przerażenie, łzy i odrzucenie przez, które musi rozgoryczony zabijać swych opiekunów. Stojąc po kostki w krwi swych rodziców łka żałośnie i pogrąża się w nienawiści do istot żywych. Sidła szaleństwa oraz deprawacji coraz ciaśniej zaciskają się na Jego gardzieli. Zawiść toczy drobne ciało chłopczyka jak trucizna rodząc tym samym okrucieństwo, potworność - wynaturzenie. Każda próba powrotu do normalności, odzyskania dawnego życia kończy się klęską, przez co zmuszony jest szukać dalej... Cykl wiecznie trwa i wiecznie będzie trwał, póki Emlinor nie odnajdzie tego czego szuka - akceptacji.[/quote]
ODPOWIEDZ

Wróć do „Prace konkursowe – zbiór dzieł”